Reklama

Tego dnia nie wyrzucę z pamięci do końca życia. Najczarniejszy moment w moim życiu. Wcześniej życie toczyło się całkiem znośnie, a czasem było wręcz cudowne. I wtedy nagle… Wszystko legło w gruzach.

Reklama

Już nigdy nie będzie tak jak dawniej

Lepsze czasy minęły bezpowrotnie, a przyszłość rysuje się co najwyżej jako akceptowalna.

Zdecydowałam, że ten wieczór spędzimy poza domem. Akurat wypadały imieniny Krzysztofa, a my od wielu tygodni nie mieliśmy sposobności, żeby wspólnie gdzieś wyskoczyć. Nie przepadaliśmy za hucznymi eventami, woleliśmy kameralne atrakcje.

Zaproponowałam więc mężowi sztukę teatralną, a potem wykwintną kolację. Krzyś nie chciał iść. Uważał, że imieniny to nic szczególnego, przypominają mu stare socjalistyczne imprezy. Alkohol i parę kwiatków w folii.

Próbowałam jednak go namówić. Nie chodziło mi o okazję. Po prostu powinniśmy wykorzystać szansę na wspólne chwile. W końcu udało się nam dopasować grafik.

– No, no, moja adwokatko. Nawet diabła byś namówiła, żeby przeszedł na dobrą stronę mocy. Niech ci będzie, zrobimy po twojemu – objął mnie mocno, cmokając we włosy. – Wybierzemy się na jakąś sztukę, a później rozpuścimy się w knajpce z dobrym żarciem.

Nasze „wariactwa” sprowadzały się w sumie do wypicia trzech lampek wina, ale wreszcie mogłam się porządnie wystroić, a nie chodzić ciągle w pielęgniarskim fartuchu. Założyłam krwistoczerwoną sukienkę, która od dawien dawna leżała na dnie szafy. Chociaż wieczorami robiło się już raczej chłodno, postawiłam na seksowne szpilki. Kochałam takie buty.

Mąż spojrzał na mnie ze spokojem i westchnął:

– Zdaję sobie sprawę, że wygląd zewnętrzny to nie wszystko, bo przecież ważne jest także to, co w środku. Ale mam wrażenie, jakbym trafił szóstkę w totka. Moja żona z upływem czasu wygląda coraz piękniej.

Poczułam się jak czarodziejka z baśni, która odkryła sekret wiecznej młodości.

Jesteśmy razem już od szkoły średniej, a spojrzenie pełne miłości, jakim mnie obdarzał, sprawiało, że czułam się młodsza i piękniejsza. Przedstawienie okazało się genialne. Gdy opadła kurtyna, poszliśmy do knajpki serwującej włoską kuchnię.

Usadowiliśmy się w gustownie przystrojonym ogródku, gdzie lampki tworzyły niepowtarzalny klimat, a ciepło płynące z nagrzewnicy pozwalało nie zwracać uwagi na niską temperaturę.

Byliśmy w doskonałych nastrojach

Delektowaliśmy się wyśmienitymi krewetkami i świeżutkimi ostrygami. Kolacja była po prostu obłędna.

– Za ciebie, skarbie – uniosłam lampkę wina. – Zdaję sobie sprawę, że nie przepadasz za obchodzeniem imienin, ale przyznaj, że to w niczym nie przypomina przyjęcia z czasów komuny. Mam nadzieję, że upominek również przypadnie ci do gustu.

– Jakby tego było mało, kupiłaś mi prezent? – zrobił ogromne oczy, jakby w ogóle nie spodziewał się niczego więcej.

– Cóż, powiedzmy, że to prezent dla nas dwojga. Ale nadarzyła się prawdziwa gratka, której nie mogłam przepuścić – podałam mu kopertę, a w środku było potwierdzenie wykupienia wyjazdu do Włoch.

Mimo że lato już minęło, to nam akurat nie robiło żadnej różnicy – uwielbialiśmy jeździć do Włoch niezależnie od pory roku. Zresztą niższe temperatury mają swoje plusy – mniej ludzi, ceny lecą w dół…

Jak ja cię kocham – Krzysiek był wyraźnie wzruszony i ucieszony, tak jak się tego spodziewałam.

Siedemnaście lat wspólnego życia pozwala naprawdę dobrze poznać partnera. Zdecydowaliśmy się pójść do domu piechotą, chociaż miałam buty na obcasach. Odległość nie była duża. Mieszkaliśmy w niedużym miasteczku, gdzie komunikacja miejska czy taksówki nie były konieczne. Szczególnie podczas tak przyjemnego i chłodnego wieczoru.

Mieliśmy tylko siebie i to nam wystarczało, darzyliśmy się ogromnym uczuciem. Snuliśmy plany o następnej podróży do Italii, podczas której będziemy zajadać pyszną pizzę i owoce morza od świtu do zmierzchu. Ciężko wyobrazić sobie, że moglibyśmy czuć się jeszcze wspanialej.

Nagle za naszymi plecami rozległ się pisk opon. Krzysztof odwrócił głowę, jeszcze mocniej zaciskając dłoń na mojej ręce, po czym gwałtownie mnie odepchnął. Pchnięcie było na tyle silne, że runęłam na betonową kostkę chodnikową. Sekundę później dobiegł mnie odgłos uderzenia.

Najstraszliwszy hałas, jaki w życiu słyszałam. Krzysia nie było już obok. Znajdował się parę metrów ode mnie. Auto, które go potrąciło, zatrzymało się na betonowej barierze, odgradzającej jezdnię od chodnika. Byłam oszołomiona. Odgłosy docierały do mnie niczym z jakiejś głębokiej studni.

Nie wiedziałam, co się dzieje

Dłoń mi pulsowała żywym ogniem. Spodziewałam się bólu, ale nic nie czułam. Obserwowałam, jak ktoś wychodzi z pojazdu, biegnie do Krzysztofa, a potem podchodzi do mnie. Zadaje jakieś pytania, a ja chcę coś powiedzieć, pragnę się poruszyć, być przy ukochanym… Nie miałam siły, wszystko pochłonęła czerń.

– Aluśka, Ala… – słyszałam znajomo brzmiący głos, ale nie potrafiłam go z nikim połączyć.

Nie byłam też w stanie otworzyć oczu. Powieki miałam okropnie ciężkie. Zanim wreszcie je podniosłam, po zapachach i odgłosach zorientowałam się, że leżę w szpitalu. Nade mną stała pochylona pielęgniarka, którą kojarzyłam z widzenia. Zdaje się, że miała na imię Renata. Witałyśmy się, gdy przechodziłyśmy obok siebie na korytarzu.

– Alu, nareszcie się obudziłaś. Jak się czujesz? Za moment poproszę doktora, żeby tu przyszedł. Masz pękniętą kość ręki i niegroźny wstrząs mózgu, ale oprócz tego wszystko gra.

– Krzysztof… – wychrypiałam. – Gdzie jest Krzyś? Co z nim?

Renia poklepała mnie ostrożnie po ramieniu.

– Odpocznij sobie teraz, za chwileczkę zjawi się u ciebie doktor.

Pracuję w szpitalu od wielu lat, więc mam o wiele większą wiedzę niż przeciętny pacjent. Potrafię wyczuć to, o czym nikt nie mówi wprost. Odczytuję to z grymasów twarzy, sposobu patrzenia czy brzmienia głosu.

Zanim doktor zdołał cokolwiek powiedzieć, zadałam mu pytanie o mojego męża. Nie musiał nic mówić. Wszystko wyczytałam z wyrazu jego twarzy, który był aż nazbyt znaczący.

– Przez ponad godzinę walczyliśmy o jego życie. Najpierw w ambulansie, a później tutaj, w szpitalu. Proszę mi wierzyć, próbowaliśmy wszystkiego, co tylko było w naszej mocy. Co do pani obrażeń, to doszło do złamania. Prawdopodobnie przy upadku odruchowo zamortyzowała pani uderzenie ręką. Dodatkowo siniak na skroni po prawej stronie wskazuje na to, że uderzyła się pani w głowę o coś twardego. Proszę przyjąć moje wyrazy głębokiego współczucia.

Cierpienie rozsadzało mnie od środka

Gdy to wszystko mówił, ja z całych sił próbowałam opanować szlochanie. Sama nie wiem dlaczego, ale nie chciałam przy nim płakać. Dopiero gdy opuścił pomieszczenie, po prostu utonęłam we łzach. Opłakiwałam kres mojego świata, koniec szczęścia, zgon mojej duszy.

– Ala… Alunia… – rozbrzmiewały nieustępliwe głosy koleżanek z oddziału. – Przyleciałyśmy tu, jak tylko dotarła do nas wiadomość. Tak bardzo nam przykro, skarbie.

Dziewczyny otoczyły mnie i po kolei podawały mi chusteczki, bo zdążyłam już zamoczyć łzami poduszkę i kołdrę. Nic nie mówiły. Bo co można powiedzieć w takiej sytuacji? Jak pocieszyć? To niemożliwe.

Krzysia już nie ma, odszedł na zawsze i nigdy do mnie nie wróci. Jeszcze przed chwilą tulił mnie, bym nie zmarzła, chichotał wesoło i zastanawiał się, co zje we Włoszech. Nie parsknę śmiechem, słysząc jego żarty, nie usłyszę jak mówi, że mnie ubóstwia. A to wszystko przeze mnie!

Gdybym go nie wyciągnęła do teatru, tylko zostalibyśmy w domu tak jak chciał, nic by się nie stało. Przecież mogłam ugotować pyszną kolację i otworzyć butelkę wina. Wznieślibyśmy imieninowy toast we własnym salonie. Mogliśmy włączyć sobie romantyczny film w TV. Mogliśmy… Mogliśmy zrobić tyle innych rzeczy, żeby uniknąć tego zdarzenia. Bo to była pechowa historia. Tak usłyszałam od policji.

Facet, który przejechał mojego małżonka, próbował ominąć psiaka wbiegającego na jezdnię i w rezultacie stracił kontrolę nad samochodem. Wjechał na chodnik, po którym akurat szliśmy, a następnie walnął w latarnię. Wyszłam ze szpitala dokładnie w dniu pogrzebu mojego męża.

Kiedy trumna sunęła w dół na linach, dotarło do mnie, że to najbardziej przerażająca rzeczywistość, a nie po prostu zły sen, z którego w końcu się wybudzę.

Nie miałam nawet szansy powiedzieć „do widzenia”

W pracy często mam do czynienia z odchodzeniem pacjentów, bo niestety, nie wszystkich przywiezionych do szpitala uda się ocalić. Ale na tę stratę kompletnie nie byłam gotowa. Nie ma sposobu, by przyszykować się na pożegnanie z kimś, kogo kochamy najbardziej na świecie. Przy Krzysiu nie potrzebowałam ani dzieci, ani żadnej innej osoby. On sam mi w zupełności wystarczał. A teraz nagle go nie ma.

Nie zdążyłam się sprzeciwić jego poświęceniu dla ratowania mojego istnienia. Ten ból był jeszcze dotkliwszy, zupełnie jakby bezkres cierpienia mógł sięgać jeszcze dalej. Krzyś odepchnął mnie w ostatniej chwili, biorąc na siebie całą siłę zderzenia z autem. Na pewno zdawał sobie sprawę, że sam nie będzie w stanie uskoczyć. Jego wybór był dowodem na to, jak bardzo mnie kochał. Ocalił mi życie, ale… dlaczego? Po co?

Od chwili gdy odszedł, nie ma dnia, bym nie marzyła, żeby leżeć obok niego na tamtym chodniku. Wołałabym już nigdy nie ujrzeć poranka niż każdego dnia budzić się ze świadomością, że go przy mnie nie ma.

W pierwszą rocznicę po śmierci męża pojechałam do Włoch. Odwiedzałam miejsca, które kiedyś przemierzaliśmy razem, ciesząc się wspólnym odkrywaniem włoskich pejzaży, delektując potrawami i chłonąc aromaty. Teraz towarzyszył mi głównie smutek. Samotna wyprawa nie smakowała tak samo. Ta radość bezpowrotnie przepadła.

– Zaczekaj na mnie jeszcze trochę, ukochany – wyszeptałam, wpatrując się w morskie fale, które on tak bardzo lubił podziwiać. – Daj mi jeszcze trochę czasu i znowu będziemy razem.

Reklama

Alina, 37 lat

Reklama
Reklama
Reklama