Reklama

To nie był dobry czas w moim życiu. Teraz to widzę, choć wówczas uważałam, że jest nieźle, człowiek powinien być wdzięczny, że jest zdrowy i ma na rachunki. Tej prawdy, niestety, nie udawało mi się wpoić mojej trzydziestoletniej córce, co było jednym z punktów zapalnych naszej skomplikowanej relacji. Ja uważałam, że nie po to studiowała, żeby teraz gonić za zleceniami, które nie mają nic wspólnego z wyuczonym zawodem. Przekonywałam ją, by znalazła etat, zaczęła odkładać na emeryturę, ale ona była uparta.

Reklama

– Zrozum, na samą myśl o siedzeniu w głupiej robocie osiem czy dziesięć godzin dostaję porażenia mózgowego i odruchu wymiotnego. Nie miałabym czasu na swoje projekty. Na przyjaciół. Po prostu na życie!

– Ja jakoś trzydzieści pięć lat tak pracuję i na wszystko mam czas.

Lidka tylko popatrzyła na mnie z drwiną, a ja wiedziałam, że znów poniosłam klęskę.

Kiedyś nasze kłótnie były długie i żarliwe, ale z czasem temperatura opadła, bo ileż można się spalać, kiedy brak nadziei na zmianę i porozumienie? Lidka twierdziła, że nie potrzebuje własnego mieszkania, że można za grosze fajnie ubrać się w secondhandach, i że ja też powinnam, skoro zależy mi na środowisku. Byle kogo na męża też nie chce, bo ceni sobie spokój i wolność, a dzieci nie lubi. Ma dwa koty, i starczy. Ona chce żyć.

Zobacz także

– Leniwa egoistka – oceniał postawę córki mąż, a ja się z nim zgadzałam; tyle że on już dawno machnął na nią ręką, ale ja nie mogłam.

Jej gest i ton głosu nie dopuszczały odmowy

Tamtego dnia byłam świeżo po kolejnej sprzeczce z Lidką, poza tym w pracy miałam znów urwanie głowy, bo szefowa wyjechała na tydzień i jak zwykle wszystko spadło na mnie. Wychodząc z pracy trzy godziny po fajrancie, byłam jednocześnie zmęczona, nabuzowana i zrezygnowana. Dlatego postanowiłam się przejść dwa przystanki, by się uspokoić, odetchnąć. Przechodziłam przez rynek, zamyślona, kiedy ktoś dotknął rękawa mojego płaszcza.

– Może portret?

Stanęłam. Dziewczyna była młoda, sympatyczna, krótkowłosa. Skoncentrowałam się. Portret? Wtedy zobaczyłam otwarte drzwi niewielkiego sklepiku czy pracowni malarskiej.
Ktoś siedział przy sztalugach. Zrozumiałam.

– Dziękuję – odparłam. – Nie mam czasu.

– Oczywiście, że ma pani czas…

Dziewczyna uśmiechnęła się jeszcze szerzej, wzięła mnie pod rękę i skierowała do pracowni.

Nie wiem, dlaczego szłam bez oporów. Może zadziałała tak na mnie emanująca z dziewczyny niesamowita pewność siebie. Jej gest i ton głosu nie dopuszczały odmowy.

– Ma pani jedyną okazję, by otrzymać portret szczęścia namalowany przez moją mamę, malarkę jedyną w swoim rodzaju.

Spojrzałam na malarkę i nie mogłam uwierzyć w to, co zobaczyłam

Stanęłyśmy przy kobiecie siedzącej przed sztalugami. Była mniej więcej w moim wieku, dość szczupła. Nie wiem, w co była ubrana ani jakie miała włosy. Z jej twarzy pamiętam jedynie okulary przeciwsłoneczne o bardzo ciemnych szkłach.

Po co jej ciemne szkła w dość mrocznym pomieszczeniu? Ale zanim zadałam pytanie, dziewczyna posadziła mnie na krześle.

– Co znaczy „portret szczęścia”? – spytałam.

Widzicie, zazwyczaj jestem wyczulona na próby oszustw i wciskania kitu. Ale wtedy, w sytuacji, która aż krzyczała: „uważaj!”, dawałam sobą kierować jak dziecko.

– Zobaczy pani… – odparła dziewczyna.

Malarka w czarnych okularach wzięła do ręki paletę i pędzel, zwróciła ku mnie twarz i powiedziała cichym głosem:

– Proszę o niczym konkretnym nie myśleć. To nie potrwa długo.

Trudno jest nie myśleć o konkretnych sprawach, kiedy te domagają się uwagi. Ale cisza pracowni była obezwładniająca i powoli wpadłam w jakiś trans, jakby medytację. Siedziałam tak godzinę, zanim portret był gotowy. Drgnęłam, kiedy dziewczyna dotknęła dłonią mojego ramienia.

Wstałam z krzesła i spojrzałam na malowidło. Spodobało mi się to, co ujrzałam – łagodną, przyjazną światu twarz o radosnym spojrzeniu i leciutkim uśmiechu czającym się w kącikach ust. To była twarz szczęśliwej kobiety. Skinęłam głową.

Dziewczyna zapakowała obraz. Spytałam, ile jestem winna.

– Ile pani uważa, że jest wart – odparła

Miałam przy sobie tylko dwieście złotych, ale dziewczyna wyglądała na zadowoloną. Ledwo wyszłam z pracowni, kiedy zorientowałam się, że nie pożegnałam się z malarką. Niegrzecznie. Odwróciłam się i osłupiałam. Przez wciąż otwarte drzwi zobaczyłam ją – czarne okulary trzymała w dłoni i patrzyła w stronę drzwi oczami pokrytymi bielmem. Była niewidoma!

Portret pokazywał kobietę idealną, lustro tę prawdziwą

Drzwi zatrzasnęły mi się przed nosem, co mnie otrzeźwiło. Uznałam, że coś mi się przywidziało. No bo jak to możliwe, prawda? To musiał być jakiś błysk światła czy coś.
Wróciłam do domu i powiesiłam portret w sypialni, niedaleko lustra. Cofnęłam się, by mu się jeszcze raz przyjrzeć – wciąż mi się bardzo podobał i zdecydowanie nie mógł być dziełem osoby niewidzącej, bo skąd miałaby ona wiedzieć, jak wyglądam – i wtedy, obok twarzy z portretu, ujrzałam w lustrze swoje odbicie.

Szok. To nie była ta sama kobieta. Ta w lustrze wyglądała na dziesięć lat starszą przez ściągnięte rysy, opuszczone kąciki ust i zmęczone, napięte spojrzenie. Tę twarz znałam dobrze, widywałam ją codziennie w lustrze i uznawałam za swoją, no bo przecież inna nie mogłaby być. Ale teraz, przystawiona obok tej drugiej, szczęśliwej, wyglądała jak straszna maska.

Przeniosłam spojrzenie na portret i żal ścisnął mnie za gardło. Chciałabym tak wyglądać, ale… życie ma swoją cenę, prawda? Odbija się w każdym grymasie, w każdej zmarszczce, w smutku spojrzenia. Portret pokazywał kobietę idealną, lustro tę prawdziwą. Przez moment miałam ochotę zamknąć obraz w szafie, ale nie mogłam się na to zdobyć. Patrzenie na tę moją, nie moją twarz coś we mnie wzbudzało. Jakby wołał: patrz, co utraciłaś.

W nocy przyśniła mi się malarka o pokrytych bielmem oczach. Stała za mną jak nauczycielka, a ja próbowałam namalować obraz. Ale spod pędzla wyłaziły tylko mroczne maziaje.

Obudziłam się jakaś taka… zbuntowana. Niezadowolona. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, to zaproszenie mojej przyjaciółki Anki sprzed tygodnia. Razem z dwiema koleżankami wybierała się na babski weekend do holistycznego ośrodka odnowy biologicznej. Odmówiłam, bo przecież praca, no i koszty, a trzeba zbierać pieniądze na czarną godzinę, a nie wydawać na ulotne przyjemności. Tak mnie w domu nauczono. I tego próbowałam nauczyć córkę, nieskutecznie.

No ale… jestem zmęczona, wyglądam jak swoja własna matka. Potrzebuję odpoczynku. Potem będę lepiej pracować – pomyślałam. Sięgnęłam po komórkę i wysłałam Ance esemesa, że jadę. Poczułam zadowolenie z podjętej decyzji, i rozkoszną ekscytację oczekiwania. Wieki się tak nie czułam. Wstałam z łóżka i spojrzałam na portret. Potem w lustro. Leciutki uśmieszek w kącikach warg w moim odbiciu był prawie taki sam jak na obrazie.

Coraz bardziej podobna do tej z obrazu

Pojechałam do pracy wciąż nabuzowana i zbuntowana. Tam stwierdziłam, że mam dość orania mnie jak osła i wołu w jednym. Mam swoje obowiązki i tego się będę trzymać. Wzbudziłam sensację, ale nikt nie zaprotestował. Wyszłam z pracy po ośmiu godzinach. Zamiast pojechać do domu, by gotować obiad, zadzwoniłam do męża, że chcę zjeść na mieście. Ucieszył się, a mnie ogarnęło ciepło. Już dawno nie byliśmy na randce.

To był dobry dzień. Wieczorem przed snem spojrzałam na portret i pomyślałam o córce, że muszę do niej zadzwonić i powiedzieć jej o ślepej malarce. Tyle że Lidka nie potrzebuje portretu szczęścia. Wystarczy, że spojrzy w lustro…

Nie wiem, skąd napłynęła ta myśl. Była moja i jednocześnie jakby nie moja. I po raz pierwszy od nie wiadomo kiedy moje myśli o córce nie wywołały we mnie stresu i irytacji.

Reklama

Pół roku później – po tym, kiedy zmieniłam pracę na gorzej płatną, za to dającą mi więcej satysfakcji, zapisałam się na wymarzony kurs fotografii i wreszcie zrozumiałam, dlaczego moja córka nie daje się zaprząc do kieratu (przestałam jej to wytykać i nastał między nami pokój) – spojrzałam na swój portret i na odbicie w lustrze, i nie zauważyłam żadnej różnicy. Zrozumiałam wtedy, co miała na myśli córka ślepej malarki, gdy powiedziała, że będzie to portret szczęścia.

Reklama
Reklama
Reklama