„Żyłam w luksusie, ale mąż wydzielał mi kieszonkowe. Gdy pojęłam, że to nie troska, błyskawicznie podjęłam decyzję”
„Zamarłam. Każde słowo wbijało się we mnie jak szpilka. Rozmawiali o mnie jak o dziecku. O kimś, kto nie ma prawa decydować. Kto powinien być wdzięczny, że żyje jak królowa”.

- Redakcja
Codziennie rano siadałam przy marmurowym blacie w kuchni i piłam kawę z filiżanki, która kosztowała tyle, co cała dniówka przeciętnej ekspedientki. Za oknem widać było zadbany ogród, który pielęgnowała wynajęta firma, a za nim – bramę z kutego żelaza i elegancki podjazd. Miałam wszystko. Tylko nie siebie. Od dziesięciu lat nie pracowałam. Najpierw Marek mówił, że nie ma sensu, skoro on dobrze zarabia, a później… później już nie pytał o moje zdanie.
– Po co ci praca? Masz dom, masz mnie, masz pieniądze.
Miałam, ale tylko tyle, ile mi dał. „Kieszonkowe”, tak to nazywał. Parę stówek tygodniowo. Starczy na zakupy, kosmetyczkę, kawę z koleżanką. I nie starczy na samodzielne życie. I o to chodziło. Pamiętam, jak dwa lata temu, zapytałam, czy mogłabym zapisać się na kurs księgowości. Mąż spojrzał na mnie, jakbym poprosiła o bilety na Marsa.
– Po co ci to? – zapytał z wyraźnym politowaniem. – Chcesz liczyć faktury, mając dom z basenem?
Nie odpowiedziałam. Bałam się, że jeśli powiem, co czuję, to poczuję się jeszcze bardziej żałośnie. Że nie chodzi o faktury, tylko o to, że chcę czegoś swojego. Czegoś, co nie będzie zależne od jego humoru i od tego, czy uzna moją potrzebę za wystarczająco sensowną. Kiedyś zapytałam, czy mogę mieć własne konto.
– Po co? – odpowiedział krótko. – I tak wszystko masz.
Właśnie. Miałam wszystko. Tylko nie miałam prawa do niczego. Nawet gdy kupowałam warzywa, musiałam potem pokazać paragony. A jak coś się nie zgadzało? Dostawałam „kazanie” o tym, że nie szanuję jego pieniędzy. Nie wiem, kiedy przestałam czuć się kobietą, a zaczęłam czuć się jak... dziecko. Grzeczne, zależne, bez prawa do decyzji. W końcu zaczęłam się budzić. Nie od razu. Najpierw pojawił się niepokój. Potem złość. I w końcu to zdanie, które coraz częściej huczało mi w głowie: to nie jest moje życie.
Coś we mnie pękło
– Chcę zapisać się na kurs. Online. Tylko dwa razy w tygodniu – powiedziałam cicho, jakby to była prośba o pozwolenie na wyjście z domu.
Marek spojrzał znad laptopa.
– Jaki znowu kurs?
– Myślałam, że może... mogłabym w przyszłości coś robić. Choćby zdalnie.
– Przestań. Przecież wiesz, że nie musisz pracować.
– Ale chcę – odparłam, po raz pierwszy od dawna nie spuszczając wzroku.
– Fanaberie. Ile to kosztuje?
– Tysiąc dwieście.
Marek parsknął.
– Aha. Na „fanaberie” ci nie szkoda? Tyrałem latami, żebyśmy mieli to, co mamy, a ty chcesz się bawić w kursy?
– Nie chcę się bawić. Chcę mieć coś swojego. Nie jestem twoim dzieckiem, tylko żoną.
– Żoną, która nie ma pracy. To nie twoje pieniądze, pamiętasz?
Wstałam gwałtownie, krzesło stuknęło o podłogę.
– Żałuję, że pozwoliłam ci mnie tak uwięzić.
Trzasnęły drzwi. Marek wyszedł. Zostałam sama w kuchni. Przez chwilę tylko cisza i szum zmywarki. A potem coś we mnie pękło. Siedziałam długo przy blacie. Po raz pierwszy naprawdę zrozumiałam, że nie mam żadnej kontroli nad swoim życiem. Nie jestem partnerką. Jestem dodatkiem. Wyposażeniem jego domu. Żoną od wystawnych kolacji i idealnie ułożonych poduszek. Ale coś zaczynało we mnie zmieniać. Coś, czego Marek nie będzie już w stanie zatrzymać.
Było mi wstyd
– Nie jestem pewna, czy to ma sens. Może rzeczywiście przesadzam – powiedziałam, kręcąc łyżeczką w filiżance, choć kawa dawno wystygła.
– To, co Marek robi, to przegięcie. On cię kontroluje – Justyna patrzyła na mnie z tą swoją stanowczością, której zawsze zazdrościłam.
– Ale to jego pieniądze...
– Wasze. Jesteście małżeństwem. Ty zajmujesz się domem, wspierasz go. To też praca. On tylko tak to ustawił, żebyś myślała, że jesteś nic niewarta.
Pokręciłam głową, przygryzając wargę.
– Czasem myślę, że gdybym była bardziej zaradna, od razu bym się postawiła.
– On dobrze wiedział, jak to rozegrać. To nie twoja wina.
Milczałam.
– Chcesz się z tego wyrwać, prawda? – zapytała Justyna, nachylając się.
– Chyba tak, ale się boję. Że nie dam rady. Że zostanę z niczym.
– To nieprawda. Masz mnie. I siebie. To wystarczy na początek.
Spojrzałam na nią. I po raz pierwszy poczułam... wstyd. Za to, że tyle lat żyłam jak cień. Za to, że pozwoliłam komuś odebrać mi prawo do samej siebie. A pod tym wstydem czaiła się złość. I coś jeszcze – cichy bunt, który zaczynał we mnie kiełkować.
Nie zamierzałam się cofać
Przyszłam wcześniej z zakupów. Marek nie słyszał, jak zamykam drzwi. Z kuchni dobiegły mnie głosy. Zatrzymałam się w korytarzu, bo rozpoznałam drugi. To była moja mama.
– Daję jej wszystko. Co ona jeszcze chce? Pracy? – Marek prychnął. – Przecież dom to jej obowiązek. Ma wszystko podane pod nos.
– Masz rację. Dobrze ci się powodzi, dbasz o Ankę, a ona ma tylko muchy w nosie.
Zamarłam. Każde słowo wbijało się we mnie jak szpilka. Rozmawiali o mnie jak o dziecku. O kimś, kto nie ma prawa decydować. Kto powinien być wdzięczny, że żyje jak królowa – ale bez własnego królestwa. Weszłam do kuchni, trzymając siatkę z pomidorami jak tarczę.
– Naprawdę tak to widzicie? – głos mi drżał, ale nie spuściłam wzroku.
Marek spojrzał zaskoczony.
– My tylko…
– Nie, mamo. Zawsze uważałaś, że kobieta powinna być zależna od męża. Że mężczyzna wie lepiej. Już nie chcę być dzieckiem. Nie chcę „kieszonkowego”. Chcę żyć.
Zapadła cisza. Mama zbladła, Marek skrzyżował ramiona. Tylko ja już wiedziałam, że nie zamierzałam się cofać.
Wstrzymałam oddech
Zegar pokazywał 2:43. Marek spał twardo, jego równe oddechy dochodziły z sypialni. Siedziałam na podłodze w garderobie, trzymając otwartą walizkę. W środku: kilka swetrów, bielizna, kosmetyczka. I dokumenty. Ręce mi drżały, serce waliło jak oszalałe. Czułam się, jakbym okradła samą siebie. Nie było odwrotu. Ostrożnie zamknęłam walizkę i ruszyłam w stronę drzwi. Klucz w zamku zgrzytnął głośno – aż wstrzymałam oddech. Nic. Cisza. Otworzyłam, wyszłam. Zimne powietrze uderzyło mnie w twarz jak cios – i obudziło mnie do końca. Dwadzieścia minut później siedziałam u Justyny na kanapie, z walizką przy nogach i rozmazanym makijażem.
– Nie wiem, co teraz. Nie mam nawet konta – przyznałam cicho.
Justyna podała mi herbatę, ciepłą, pachnącą miętą.
– Zacznijmy od tego. Jutro idziemy do banku. A potem… do pracy.
– Do pracy?
– W mojej firmie. Znasz komputer, jesteś ogarnięta, mam miejsce na recepcji. Na początek.
Zaniemówiłam. Praca. Konto. Własne pieniądze. To brzmiało jak... wolność.
– Boję się.
– Wiem. Bo robisz coś ważnego. I słusznego.
Spojrzałam na nią z wdzięcznością. I po raz pierwszy poczułam, że może... dam radę.
Postawiłam na swoim
Ktoś zadzwonił do drzwi. Justyna spojrzała na mnie z pytająco. Wiedziałam, kto to. Otworzyła – Marek wszedł bez zaproszenia. Stałam przy oknie. I choć miałam na sobie zwykły sweter, ale czułam się, jakbym nosiła zbroję.
– Nie potrafisz żyć beze mnie – powiedział. – To chwilowa fanaberia. Wracaj.
– Właśnie się uczę żyć – odpowiedziałam spokojnie.
Parsknął śmiechem.
– Ty? Co ty umiesz? Nie dasz sobie rady. Z czego się utrzymasz?
– Może będę biedniejsza, ale wreszcie to będą moje decyzje.
Podszedł bliżej, niż się spodziewałam.
– Rozwaliłaś wszystko.
– To nie ja. Ty mnie przez lata trzymałeś na smyczy. To nie było małżeństwo. To była złota klatka.
Zamilkł. Po raz pierwszy nie miał odpowiedzi.
– Chcę rozwodu.
Zrobił krok w tył, jakby go uderzyło.
– Naprawdę chcesz wszystko zaprzepaścić?
– Nie. Po prostu zaczynam od nowa.
Wyszedł bez słowa. Zamknęłam drzwi, oparłam się o nie i wypuściłam powietrze z piersi. To był koniec. Ale i początek.
Anna, 42 lata
Czytaj także:
- „Na wakacjach bez narzeczonego miałam odkrywać uroki Grecji. Prawdziwym odkryciem był dla mnie jednak Adonis z wyspy”
- „Gdy owdowiałam, balkon stał się moim oknem na świat. Siwiejący Adonis z naprzeciwka sprawił, że na nowo rozkwitam”
- „Pojechałam w góry na kilka dni, by uciec od zgiełku. Przez właściciela pensjonatu zostałam dłużej, niż planowałam”