„Żyłam z facetem bez ślubu, bo nie stać nas na imprezę. Matka wstydziła się sąsiadów, więc sama zrobiła nam wesele”
„– Chyba zwariowałaś?! – wydarła się matka. – Ślub ma być w kościele, a jak nie, to się w ogóle nie pobieracie – wrzeszczała. Skuliłam uszy. Mogłam się domyślić, że bez księdza nic z tego nie będzie”.

- Listy do redakcji
Katalogi z sukniami ślubnymi nigdy nie były moją pasją, a kiedy widziałam na ulicy samochód wiozący młodą parę, czułam gęsią skórkę. Nie chodziło o to, że miałam coś przeciwko, ależ skąd! Po prostu takie widoki uświadamiały mi, że najwyższy czas, abyśmy z Jackiem ogarnęli wreszcie nasze sprawy. Byliśmy ze sobą od dłuższego czasu, darzyliśmy się uczuciem i dzieliliśmy wspólne lokum. Chcielibyśmy stanąć na ślubnym kobiercu, ale nie do końca wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać.
Byliśmy w kropce
– Jesteśmy w dziwnej sytuacji – rzucił kiedyś Jacek i chyba faktycznie tak było.
Obydwoje pochodzimy z niewielkich miasteczek, gdzie to wprost niedopuszczalne, żeby para żyła razem bez ślubu. No a my od lat dzieliliśmy wspólne mieszkanie. Nasze rodziny miały nam za złe, że je kompromitujemy.
– Ja z twoim tatą staraliśmy się zrobić z ciebie uczciwą kobietę – użalała się moja matka. – Ludzie ciągle o ciebie wypytują, co ja mam im odpowiadać? Że żyjesz z kimś na kocią łapę?
Fakt, to nie do końca zależy od nas… Rezygnujemy z małżeństwa, ponieważ organizacja wesela pochłonęłaby całe nasze finanse i wpędziła nas w spore zadłużenie.
Obydwoje pochodzimy z dużych familii, a nasi krewni na informację o ceremonii ślubnej nie czekaliby nawet na formalne zaproszenia. W naszych okolicach to normalne, że zaprasza się całą bliższą i dalszą rodzinę na wielką fetę. Wszyscy przyjechaliby do stolicy, żeby złożyć życzenia młodej parze i wznieść toast za jej pomyślność. Oczywiście na weselu. No i najlepiej jeszcze na kolejnym spotkaniu dzień po imprezie.
Wiadomo, o co naprawdę chodzi
– Tak na oko, to z mojej rodziny trzeba by było zaprosić co najmniej pięćdziesiąt osób – kalkulował Jacek, gdy wciąż usiłowaliśmy zorganizować tę imprezę.
– Jestem w totalnej rozsypce. Ode mnie na pewno będzie koło czterdzieściorga gości, albo i więcej!
– Z przerażeniem spoglądałam na spis, który dopiero co skończyłam tworzyć. – A to tylko najbliższa rodzina… Co z kumplami i świadkami?
– Chyba nie mamy wyjścia i musimy szykować imprezę weselną na minimum sto osób. – Jacek łapał się za głowę z niedowierzaniem.
– No i do tego dochodzi kwestia noclegu dla większości z nich – uzupełniałam jego myśl.
– Daj spokój, nie dokładaj mi zmartwień… Tata sądzi, że to przeze mnie wszystko idzie jak po grudzie. Przyprawiam cię o siwe włosy i nie postępuję jak facet.
– Czemu wcześniej nie wspomniałeś o presji ze strony twojej rodziny? Sądziłam, że tylko moi bliscy mnie o to męczą. Rodzice wstydzą się mnie, mieszkam z tobą bez ślubu i czeka mnie marny los. Non stop to słyszę.
– A może po prostu weźmiemy ślub po cichu? – Jacek rzucił propozycję, głęboko wzdychając.
– Mam obawy co do ich reakcji, gdy się dowiedzą, że nie dostali zaproszenia. Wiesz, jakie afery wybuchną w naszych miasteczkach?
– To może chociaż ślub w urzędzie… – Jacek nie dawał za wygraną. – Weźmy ślub cywilny. Dzięki temu nie będziemy musieli robić wielkiego wesela. Zorganizujemy tylko mały obiad dla kilku osób z rodziny i będzie po wszystkim.
To był dobry pomysł
Nie powiem, żeby ten koncept był wybitny, ale nic lepszego nam do głów nie przyszło. Oznajmiłam bliskim, co planujemy.
– Chyba zwariowałaś?! – wydarła się matka. – Ślub ma być w kościele, a jak nie, to się w ogóle nie pobieracie – wrzeszczała.
Skuliłam uszy, zastanawiając się, co mi strzeliło do głowy, by wysuwać taką sugestię. Mogłam się domyślić, że bez księdza nic z tego nie będzie.
– Mamuś, tu nie chodzi o poglądy – próbowałam jakoś wybrnąć z sytuacji i uratować siebie. – Chodzi o to, że… brakuje nam kasy.
Uff, nareszcie to z siebie wyrzuciłam. W słuchawce zrobiło się cicho. Matka analizowała to, co usłyszała.
– Chodzi mi o tę całą imprezę po ślubie – dokończyłam myśl. – Zsumowaliśmy koszty i wyszła z tego naprawdę pokaźna kwota. Nie mamy ochoty brać kredytu tylko po to, żeby zorganizować wielkie spotkanie rodzinne na naszą cześć. Ale ślub bez hucznego przyjęcia się nie liczy, bo co sobie pomyślą krewni?
– Dajcie spokój, przecież możecie na nas polegać! – uspokoiła mnie mama.
Pragnęła, by ślub wypadł okazale
Problem w tym, że zarówno moi, jak i Jacka starzy nie pływali w luksusach. O pożyczaniu od nich oszczędności odłożonych na gorsze czasy nie mogło być mowy. Oznajmiłam to mamie. Decyzja została jednak ustalona bez naszej wiedzy
– A co powiecie na ślub w naszej parafii? Poustawiamy ławy na podwórzu, naprodukujemy domowych kiełbas, kuzyn Janek coś tam skombinuje i będzie huczna zabawa!
Ten pomysł spadł na mnie jak grom z jasnego nieba. W wyobraźni ujrzałam górę pracy, przygotowań, smażenia i dźwigania. Stuosobowe wesele bez obsługi cateringowej i kelnerskiej? Postanowiono jednak za naszymi plecami. Gdybyśmy powiedzieli „nie” oznaczałoby to wymigiwanie się od ceremonii.
Tak więc zorganizowaliśmy sobie wolne, co nie było łatwe, i ruszyliśmy do proboszcza, żeby dogadać szczegóły ślubu. Ksiądz okazał się twardym zawodnikiem. Na początku w ogóle nie było wolnych terminów, a potem stwierdził, że musimy chodzić na nauki przedślubne akurat u niego, bo niby tak będzie najlepiej dla nas.
Na szczęście Jacek ogarniał temat i potrafił się z nim dogadać, więc udało się w końcu ustalić odpowiednią datę. Wyszliśmy z plebanii lżejsi o kilka stówek, ale przynajmniej mieliśmy to z głowy.
Humory nam dopisywały
– Sprawa przesądzona – wyszczerzył się w uśmiechu Jacek. – Teraz mi się nie wymigasz. I czekają cię przedślubne krzątaniny. Od dawna chciałem wiedzieć, czy dasz radę przygotować kaszankę.
– A czym ty zamierzasz się zająć, mój przyszły małżonku? – zagadnęłam.
– Jak to czym? Wpadnę do wujka Janka. Muszę przetestować jego specjały, żeby potem weselnicy nie kręcili nosami.
Przez całą drogę powrotną do domu żartowaliśmy i droczyliśmy się ze sobą, jednak gdy przekroczyliśmy bramę, humor nam się popsuł.
– W samą porę jesteście, musimy pozbyć się tego starego rupiecia – rzekła mama, wskazując na wysłużoną sieczkarnię. – I w ogóle ogarnąć podwórko. Jacuś, zabieraj się do roboty. A ty, córcia, pójdziesz ze mną. Twoja chrzestna zadeklarowała, że użyczy nam zastawy i paru garnków. Pomoże też w przygotowaniach, ciocia Zosia i jej córki również dołożą swoją cegiełkę. Z rodziną damy radę!
– Poczekaj chwilę, mamo, zwolnij trochę! – odezwał się mój narzeczony, biorąc sprawy w swoje ręce. – Garnki to jeszcze od ciebie możemy wziąć, ale całą resztę dostarczy firma, która zajmuje się organizacją imprez. Przywiezie namioty, krzesła, stoliki i talerze. No i jeszcze rozłożą grille. Myślę, że może być całkiem przyjemnie.
– Grillowanie na weselu? – oburzyła się mama. – Przecież to nie jest odpowiednie!
– Nasi znajomi będą zachwyceni, to dla nich coś nowego – tłumaczył jej Jacek.
Nie wyglądało to źle
Ku naszemu zaskoczeniu, mama ostatecznie skapitulowała, dzięki czemu udało nam się znaleźć wyjście z kłopotliwej sytuacji związanej z posadzeniem wszystkich przybyłych.
– Tak czy siak, konieczne będzie przestawienie sieczkarni w inne miejsce – zauważyła rodzicielka. – Tata sam nie da rady tego zrobić.
Choć ciężko harowaliśmy, porządkując zaniedbane obejście, to jednak miało to swój niepowtarzalny klimat. Minęło sporo czasu, odkąd mogliśmy cieszyć się tak długim pobytem w rodzinnych stronach. Prawie szkoda mi było wyjeżdżać z powrotem do stolicy.
Czas mijał w mgnieniu oka, a data naszej ceremonii ślubnej na wsi nadciągała wielkimi krokami. Stres dawał mi się we znaki. Zastanawiałam się, czy podołamy przygotowaniom. Martwiłam się, jaka będzie pogoda. Jak zareagują nasi znajomi z miasta na takie rustykalne atrakcje? No i przede wszystkim, czy zaproszeni goście będą usatysfakcjonowani, a nasi rodzice uradowani?
Właśnie wkładałam suknię ślubną w moim starym pokoju, gdy drzwi nagle się otworzyły i weszła mama, odpędzając się od moich nastoletnich kuzynek.
– Zrobię co w mojej mocy, skarbie – odparła, chwytając za suwak od kreacji.
Wzruszyłam się
W oczach mamy pojawiły się łzy. Jej emocje sprawiły, że i mnie zrobiło się jakoś tak wzruszająco.
– Obie się popłakały! – Wrzask kuzynki zdolny byłby zbudzić nieboszczyka.
– Nawet nie próbuj! – Do pomieszczenia wkroczyła chrzestna. – Zrujnujesz weselny makijaż! Zgodnie z tradycją, panna młoda płacze w trakcie oczepin, a nie przedtem – rzuciła mimochodem.
– To planujecie oczepiny? – Jacek zajrzał do pokoju.
– No jasne…! W żadnym wypadku! – ja i mama wykrzyknęłyśmy w tym samym momencie, po czym parsknęłyśmy śmiechem.
– Przedweselna gorączka. – Chrzestna delikatnie popukała się w głowę, ale spoglądała na nas z rozbawieniem.
Ceremonia w kościele odbyła się bez żadnych problemów. Ja i Jacek byliśmy tak zestresowani, że mało co z niej pamiętamy. Tyle się słyszy o tym wyjątkowym momencie! Natomiast droga powrotna z kościoła była bardzo głośna i radosna. Gdy wszystko się skończyło, odpuściliśmy sobie jazdę autem i poprowadziliśmy korowód ścieżką, na której nasi kochani przyjaciele z czasów dzieciństwa ustawili mnóstwo bram, przy których trzeba było się wykupić całusem panny młodej albo flaszką wódki.
Przyjęcie było naprawdę fantastyczne…
Ogród wokół domu, w którym dorastałam, zmienił się nie do poznania. Bogato ustrojone ławy i stoły ściągnęły gości niczym magnes. Nie byłam w stanie poświęcić wiele uwagi znajomym, którzy dotarli ze stolicy, ale kątem oka dostrzegłam, że całkiem dobrze się bawią wśród weselników.
Ilonę i Zosię oblegała miejscowa młodzież w przeróżnym wieku, a Rafał, wyraźnie zachwycony, krążył między druhnami. Jedynie Antek zerkał dookoła z rozpaczą w oczach. Towarzyszyły mu dwie siostry cioteczne Jacka, obie po trzydziestce. Raczej nie zapowiadało się na to, żeby prędko się od nich uwolnił, bo panie były nim oczarowane.
– W końcu się udało – odetchnął z ulgą Jacek, gdy w końcu mogliśmy na moment spocząć przy stole.
– Całkiem przyjemnie, co nie? – przytaknęłam, po cichu zdejmując niewygodne szpilki.
– Oczywiście – zgodził się.
Zrobiłam głęboki wdech, ciesząc się, że sprawy idą po naszej myśli.
– Nie, błagam, wszystko tylko nie to! – zajęczał mój niedawno poślubiony małżonek.
Skierowałam wzrok w tym samym kierunku co Jacek. Na plac wkraczał wuj Jan, taszcząc skrzynkę wypełnioną flaszkami.
– Wiem, co to za specjał, jego najbardziej zabójcza receptura – wyszeptał przerażony Jacuś. – Obiecał, że tego nie przywlecze! Biesiadnicy nam pospadają z krzeseł, zanim dojdzie do oczepin. Pójdę z nim pomówić…
Małżonek poderwał się z miejsca i pognał ku wujkowi, by opanować sytuację. Z oddali dostrzegłam, jak zawzięcie ze sobą gawędzą. Poczułam, jak napięcie ze mnie schodzi. Otaczali mnie bliscy, nic nie było w stanie mnie zaskoczyć. Przyjęcie weselne rozkręcało się na dobre. Jakież to cudowne chwile!
Weronika, 30 lat