Reklama

Kiedy po raz pierwszy usiedliśmy razem przy kuchennym stole po przejściu na emeryturę, zrozumiałam, że tak naprawdę… jesteśmy sobie niemal obcy. Czterdzieści lat małżeństwa, a mimo to między nami panowała cisza. Nie taka spokojna, kojąca. Tylko ta nieznośna – pełna niedopowiedzeń, zawiedzionych oczekiwań i codziennych rezygnacji. Zawsze wierzyłam, że jak tylko odejdę z pracy, wreszcie znajdziemy dla siebie czas. Czas na rozmowy, spacery, wspólne śniadania bez pośpiechu. Że będziemy się śmiać tak, jak kiedyś. Tymczasem… siedzieliśmy razem, a ja czułam się bardziej samotna niż wtedy, gdy przez całe dnie nie było mnie w domu.

Reklama

Tadeusz zawsze był milczkiem, ale kiedyś za tym milczeniem kryło się ciepło. Teraz widziałam tylko pustkę. On czytał gazetę, ja robiłam krzyżówki. Śniadania – ciche. Obiady – jeszcze cichsze. Wieczorem każdy znikał w swoim kącie. Jak współlokatorzy, którzy nie mają sobie nic do powiedzenia. To ja zaproponowałam działkę. Kupiliśmy ją jeszcze w latach 90., z myślą o letnich wypadach, ale nigdy nie mieliśmy czasu, żeby coś tam zrobić na poważnie. Teraz ten czas wreszcie był. Spakowaliśmy się i przenieśliśmy na dobre – niby tylko dwadzieścia kilometrów od miasta, a jakby do innego świata.

Miałam nadzieję, że zmiana otoczenia nas ożywi. Że wyciągnie nas z tej martwoty. Że Tadeusz wreszcie coś powie. Cokolwiek. Ale zamiast tego, każdego ranka patrzyłam, jak zakłada robocze buty i znika za altanką, zostawiając mnie z herbatą i myślą: „Czy ja naprawdę już się nie liczę?” Byliśmy dwojgiem starych ludzi w ciszy, która bolała bardziej niż wszystkie sprzeczki sprzed lat. I choć niczego się już nie spodziewałam… tam, na tej działce, wszystko się jednak zmieniło.

Czułam się zupełnie zbędna

– Może byśmy dziś coś posadzili? – zagadnęłam przy śniadaniu, próbując nadać ton poranka. – Na przykład te pomidory, co kupiłam wczoraj na targu. Trzeba je już w ziemię dać, bo sadzonki się rozrosły.

Tadeusz uniósł wzrok znad szklanki z kawą, spojrzał na mnie bez wyrazu i mruknął:

– Zobaczę, czy pogoda pozwoli.

– Ale przecież jest pięknie. Ciepło, słonecznie… – powiedziałam zbyt entuzjastycznie.

Wzruszył ramionami. Odłożył łyżeczkę na talerzyk z taką precyzją, jakby był chirurgiem podczas operacji. Nie odpowiedział nic więcej. Zamieszałam herbatę tak gwałtownie, że kilka kropel prysnęło na obrus. Zignorowałam to. Zebrałam się w sobie.

– Czasem mam wrażenie, że nawet mnie nie zauważasz – powiedziałam cicho, patrząc mu prosto w oczy.

Zamarł. Na chwilę. I wtedy usłyszałam:

– Może tak jest najlepiej.

Serce mi zamarło. Te cztery słowa. Jak cztery gwoździe do naszej trumny. Nie odwrócił się, nie tłumaczył, nie spojrzał. Po prostu wstał, zabrał talerz i wyszedł na zewnątrz. Zostałam przy stole z rękami na kolanach i herbatą, która nagle przestała mieć smak. Wtedy do mnie dotarło – ta cisza nas nie tylko otaczała. Ona nas zjadała od środka. Pamiętałam, jak kiedyś, gdy był jeszcze budowlańcem, wracał do domu z błotem na butach i uśmiechem na twarzy. Gdy opowiadał z przejęciem o nowej konstrukcji dachu czy wylewce pod fundament. Gdzie się podział ten człowiek? Kiedy tak bardzo się oddalił? Spojrzałam przez okno. Siedział na pieńku, grzebał coś w ziemi. I nagle poczułam się… zbędna. Jak stara doniczka schowana w szopie.

Patrzyłam na niego osłupiała

Wieczorem, kiedy ogień w piecyku dogasał, a cisza znów rozsiadła się między nami jak nieproszony gość, zebrałam się ponownie na odwagę.

– Tadeusz – zaczęłam, podnosząc wzrok znad robótki na drutach. – Możesz mi powiedzieć, czemu się tak zamknąłeś? O co chodzi?

Siedział w fotelu, wpatrzony w ścianę, jakby próbował tam dostrzec coś, czego ja nie widziałam. Westchnął.

– Nie wiem, co miałbym ci powiedzieć – odpowiedział.

– Cokolwiek – podniosłam głos. – Cokolwiek! Od miesięcy nie rozmawiamy. Mieszkamy razem, jemy razem, śpimy pod jednym dachem… ale tak naprawdę… ja nie wiem, z kim ja żyję!

Zamilkł. Wstałam i podeszłam do niego.

Przez lata czułam się niewidzialna. Jak duch, który krząta się po domu, gotuje, pierze, wspiera, czeka… A ty? Milczysz. Znikasz. Chowasz się w tej swojej skorupie!

Zacisnęłam pięści, głos mi się załamał. I wtedy on spojrzał na mnie – po raz pierwszy od wielu dni naprawdę spojrzał – i powiedział:

– Bo nie chciałem cię obciążać swoimi porażkami.

Zamurowało mnie.

– Jakimi porażkami?

– Tym, że nie umiem żyć bez pracy. Że nie wiem, kim jestem, odkąd nie noszę kasku i nie buduję ludziom domów. Że jestem nikim… – głos mu się załamał.

Patrzyłam na niego osłupiała. Po raz pierwszy usłyszałam, że coś czuje. Że się boi. Że cierpi. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Ale poczułam, że coś pękło. I może właśnie wtedy coś w nim zaczęło się jednocześnie otwierać.

Zadrżało mi serce

Zaczęło się od szukania nici. W szufladzie starego biurka w altance, między rachunkami, długopisami i zeschłymi spinaczami znalazłam zeszyt. Twarda okładka, pożółkłe kartki. Z początku myślałam, że to jakieś notatki budowlane, ale kiedy zajrzałam do środka… zamarłam. „Anna pachnie bzem. Zawsze, gdy wychodzi z łazienki, cały dom tym pachnie. Jakby było majowe popołudnie, nawet zimą”. Zadrżały mi ręce. To był jego charakter pisma. A pod spodem – kolejne linijki. Wiersze. Krótkie zdania. O mnie. O strachu. O tym, jak bał się samotności, ale nie umiał jej nazwać. Pisał, że zawiódł. Że się boi, że nie potrafi być ojcem, mężem bez planu dnia i schematu. Pisał… że mnie kocha. Ale nie umie już tego pokazać. Siedziałam jak w transie, przewracając kolejne kartki. Wtedy otworzyły się drzwi.

– Co ty robisz? – Tadeusz stanął w progu. Głos miał twardy, oczy – lodowate.

Zeszyt zadrżał mi w dłoniach.

– To… twoje? – zapytałam cicho.

– Nie powinnaś tego czytać – powiedział szorstko. Wszedł do środka i wyrwał mi zeszyt z rąk. Ale potem… nie odszedł. Stał, ściskając go kurczowo. Patrzył w ziemię.

– Dlaczego mi tego nie pokazałeś? – spytałam łagodnie.

Bo się wstydziłem – odpowiedział po chwili. – Że tak dużo myślę, a tak mało mówię.

Podeszłam i dotknęłam jego ramienia. Po raz pierwszy od dawna nie odsunął się. Usiedliśmy obok siebie. W milczeniu. Ale to nie było już to samo milczenie co wcześniej. To było milczenie z kimś. Nie obok.

Ogień zaczął się tlić na nowo

Ognisko skwierczało, rozpalone z suchych gałęzi, które zbieraliśmy razem przez popołudnie. Po raz pierwszy od dawna robiliśmy coś wspólnie – bez słów, ale też bez napięcia. Tadeusz przyniósł stary koc, rozłożył go na ławce i podał mi kubek herbaty z imbirem. Nie zapytał, czy chcę – po prostu wiedział. Siedzieliśmy tak obok siebie, patrząc w ogień. W pewnym momencie odezwał się cicho:

– Czasem mam wrażenie, że całe życie byłem bardziej budowlańcem niż mężem.

Spojrzałam na niego, zaskoczona szczerością.

– I co z tego? – zapytałam. – Myślisz, że ja byłam lepszą żoną niż nauczycielką?

Uśmiechnął się gorzko.

– Ale ty miałaś jakiś sens. Młodzież cię lubiła, byłaś potrzebna.

– A ty nie? Tadeusz, zbudowałeś dziesiątki domów. Ludzie mieszkają w tym, co stworzyłeś. To się liczy. Ale ja… ja przez lata czułam, że dla ciebie nie jestem ważna. Jak mebel. Niezmienny. Stały.

Zamilkł. Ogień rzucał na jego twarz ciepłe światło. Zobaczyłam, że drżą mu palce.

– Bałem się, że jak się zatrzymam, wszystko się rozsypie. Praca mnie trzymała w pionie. A potem… przyszła emerytura. I wszystko ucichło. Ty… ja… wszystko.

Podałam mu rękę. Ścisnął ją mocno. Oparł czoło o moje ramię.

– Ja też się bałam – wyszeptałam. – Że nie ma już nas. Ale może jeszcze nie jest za późno?

Odpowiedział mi ciepły uścisk. I ciche:

Chciałbym spróbować na nowo. Tylko… powoli. Bo trochę zapomniałem, jak to się robi.

– Ja też – uśmiechnęłam się przez łzy.

Ogień trzaskał, a w powietrzu unosił się zapach drewna i nadziei. Tego wieczoru nie trzeba było więcej słów.

Nawet córka zauważyła zmianę

Nie zapowiedziała się. Usłyszałam tylko skrzypnięcie furtki i znajome kroki na ścieżce. Otworzyłam drzwi – stała tam nasza córka, z torbą na ramieniu i niepewnym uśmiechem.

– Cześć, mamo – rzuciła. – Przejeżdżałam i pomyślałam… że wpadnę.

Objęłam ją z zaskoczeniem. Tadeusz podszedł nieco nieśmiało, ale przywitała się z nim zaskakująco ciepło. Wieczorem usiedliśmy we trójkę przy kolacji. Rozmowa była spokojna, ale coś wisiało w powietrzu. Dopiero później, kiedy zostałyśmy same na ganku, Sylwia rzuciła:

– Dziwnie was się teraz obserwuje. Jakbyście się zmienili. Albo... wrócili do siebie?

– Staramy się – odpowiedziałam.

Zamilkła na chwilę. A potem cicho dodała:

– Nie znałam was takich. Czemu ja nigdy tego nie miałam?

Zabolało. Bo wiedziałam, że miała rację. Za dużo lat pozwoliliśmy, by przeleciały między palcami. Westchnęłam.

– Czasem człowiek musi dopiero wszystko roztrzaskać, żeby zobaczyć, co było warte naprawy.

Sylwia spojrzała w ciemność, potem na mnie.

– Dobrze was widzieć takich. Ale... szkoda, że tak późno.

Po jej wyjeździe wróciłam do kuchni, gdzie Tadeusz siedział w milczeniu.

– Powiedziała, że szkoda, że dopiero teraz. Myślisz, że jeszcze nie jest za późno?

Podniósł wzrok.

– Jeśli rano wstaniemy oboje – to znaczy, że nie jest.

Uśmiechnęłam się. Prosto. Cicho. Prawdziwie.

Zbudowaliśmy coś nowego

Wstaję wcześniej niż Tadeusz. Lubię ten moment – cisza, rosa na trawie, para unosząca się z kubka. Kiedyś ten spokój był dla mnie samotnością. Dziś... jest obietnicą. Patrzę na ogródek – wreszcie uporządkowany. Rabaty, które sadziliśmy razem. Ławka, na której usiedliśmy pewnego wieczoru, nie mówiąc nic, a rozumiejąc wszystko. Nie sądziłam, że jeszcze się odnajdziemy. Myślałam, że już tylko dotrwamy – osobno, pod jednym dachem. A tymczasem… na tej starej działce, z dala od wszystkiego, zbudowaliśmy coś nowego. Niewielkiego, kruchego. Ale naszego.

Iwona, 65 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama