„Dostałem spadek. Próbowano mi wmówić, że jest wart tyle co nic. Dobrze, że mam łeb na karku. I że dopisało mi szczęście”
„Nie utrzymywaliśmy kontaktów z tamtą częścią rodziny, ale właśnie z tamtej części kraju zadzwonił prawnik z informacją o spadku. Mało nie dałem się nabrać na jego wycenę. Zapewne słono go opłacono, żeby mnie oszukał. Ale ja się nie dałem obrabować, a wszystko dzięki podsłuchanej rozmowie”.

- Witold, lat 34
– Ale przecież ciocia mieszkała we Wrocławiu – wydusiłem z siebie, jakby fakt ten wykluczał możliwość dziedziczenia.
– I tam jest mieszkanie. Znajduje się w jednej z kamienic w starej części miasta.
– Duże? – oczyma wyobraźni od razu ujrzałem sporą kawalerkę.
– Ma 140 metrów – usłyszałem w słuchawce beznamiętny głos.
– Ile?!
– Dokładnie 140 metrów i 80 centymetrów kwadratowych – dodał prawnik.
Obijało mi się o uszy piąte przez dziesiąte
Wiedziałem o tym, że moja rodzina pochodziła z Wrocławia, gdzie przed wojną dziadek miał dobrze prosperujący interes cukierniczy. W PRL-u duże mieszkanie zostało rozparcelowane na osiem klitek. A do najmniejszej, jakby za karę, zostali przeniesieni moi dziadkowie, czyli dawni burżuazyjni właściciele.
Jednak gdy komuna podupadała, stopniowo mieszkanie zaczęło powracać w ręce dawnych właścicieli. Dziadek nie dożył jego całkowitego scalenia, babcia zaś dwa lata przed śmiercią dowiedziała się, że dawna ustawa z lat 50., która pozbawiła ją własności, jest już funta kłaków warta. O tym wszystkim coś obijało mi się o uszy piąte przez dziesiąte, ale prawdę mówiąc, nie zdawałem sobie sprawy, że we Wrocławiu mamy coś swojego…
Losy naszej rodziny były dość burzliwe. Długo by opowiadać o dręczących ją niesnaskach. Grunt, że mama z ojcem w latach 50. wylądowali w Warszawie i nigdy nie chcieli mieć nic wspólnego z wrocławskim odłamem rodu.
Od notariusza dowiedziałem się, że po śmierci ciotki, która nie miała żadnej rodziny, z prawnego punktu widzenia jestem jedynym spadkobiercą pozostawionego przez nią majątku. Wtedy przypomniałem sobie, jak mama niegdyś mówiła o siostrze: „Ta stara, głupia, zasuszona dziwaczka!”. Nigdy jednak nie dochodziłem kto, kogo i dlaczego nie lubi…
Nie robię tego za darmo
Umówiłem się zatem z prawnikiem na obejrzenie mieszkania i tydzień później wsiadłem w pociąg. Po kilkugodzinnej podróży znalazłem się na miejscu. Na peronie czekał na mnie mężczyzna w średnim wieku – trzymał w dłoni egzemplarz „Newsweeka” jako znak rozpoznawczy. Z kolei przed dworcem czekał na nas zaparkowany samochód.
– Proszę sobie za wiele nie obiecywać po tym mieszkaniu – powiedział prawnik, kiedy wsiedliśmy do auta.
– Co pan ma na myśli?
– Przez ostatnie pięć lat budynek stał opuszczony. Niegdyś zamierzał kupić go i odremontować jakiś biznesmen, ale szybko zrezygnował.
– Z jakiego powodu?
– To ruina, którą trzeba wyburzyć w całości do piwnic – prawnik zerknął w lusterko, włączył się do ruchu. – Tak bywa z domami, gdy nie mają właściciela, albo gdy go nie stać na wykonanie niezbędnych remontów.
Dowiedziałem się, że testament ciotki, w którym znajdowały się moje dane, został odnaleziony w ostatniej chwili i wtedy rozpoczęto poszukiwania. Teraz jestem pewien, że nikomu na znalezieniu mnie za bardzo nie zależało. Zadałem sobie w duchu pytanie, skąd ciotka miała moje dane. Ja przynajmniej nigdy, nawet jako dziecko, nie widziałem jej na oczy. Dziwne są jednak ścieżki opatrzności.
Dwadzieścia minut później wyjechaliśmy ze śródmieścia i klucząc między kanałami, dojechaliśmy na miejsce. Rzeczywiście kamienica była całkowicie opuszczona i zrujnowana. Obok stał jakiś komin fabryczny, który pozostał po właśnie wyburzanej ciepłowni. Wszystkie okna i wejścia do budynku, aż do pierwszego piętra, były zamurowane. Najwidoczniej chodziło o uniemożliwienie dzikim lokatorom wprowadzenie się do środka.
– Ile to mieszkanie może być warte? – zerknąłem niepewnie na odłażący płatami tynk, spod którego wyglądały pokruszone cegły.
– Raczej niewiele – padła odpowiedź. – Lokum nie nadaje się już do remontu, a budynek grozi zawaleniem. Jedyne, co ma jakąś wartość, to kilkanaście metrów kwadratowych, które w ramach prawa własności przynależą do gruntu, na którym posadowiono budynek.
– Dokładnie ile?
– 42 metry i 72 centymetry kwadratowe.
Następnie notariusz poinformował mnie, że ostatnia wycena określiła wartość owego metra na 1864 złote i 46 groszy. W sumie w spadku dostało mi się więc 79649 złotych i nieco ponad 70 groszy.
– Ktoś chce to kupić? – zaciekawiłem się. – Ma zamiar coś tu pobudować?
– Na razie o niczym takim nie słyszałem. Po prostu w mieście każdy grunt ma wartość, a ludzie lubią inwestować pieniądze w coś, na czym z czasem będą mogli zarobić.
Na koniec prawnik zaoferował, że może oszczędzić mi czasu i podpowiedzieć, jak wypełnić odpowiednie formularze odsprzedaży przypadającej na mnie części gruntu.
– Dziękuję – uśmiechnąłem się naiwnie.
– Nie robię tego za darmo – zastrzegł się facet. – Miasto mi płaci, żebym załatwiał z właścicielami tego typu formalności.
No, mamy go, stary, nareszcie
Notariusz podwiózł mnie do hotelu, gdzie już wcześniej zarezerwowałem pokój. Następnego dnia w biurze notarialnym miałem przy jego pomocy wypełnić odpowiednie formularze i podpisać stosowne dokumenty.
Jeśli komukolwiek wydaje się, że tej nocy przyśniła mi się babcia lub ciotka – których notabene osobiście nigdy nie poznałem – i że mara przestrzegła mnie przed oszustami, to będzie zawiedziony. Chociaż, nie ukrywam, że ta noc była dla mnie przełomowa.
Zaczęło się niewinnie – od kolacji, którą zjadłem w hotelowej restauracji. Wszystko było bardzo smaczne, do tego stopnia, że miałem nawet ochotę na dokładkę pysznej sałatki. Na szczęście jej więcej nie zjadłem.
W nocy obudził mnie silny ból żołądka i od razu się domyśliłem, co jest tego przyczyną. Przypomniałem sobie słowa przyjaciela, który często jeździł w delegacje po Polsce. Otóż według niego w restauracjach zawsze należy unikać dań, które są porządnie i ostro doprawione. W ten sposób nieuczciwi kucharze próbują podtrzymać atrakcyjność smakową nieświeżych produktów.
Jak należało oczekiwać, wylądowałem w toalecie i do rana nie zmrużyłem już oka. Jednak dolegliwości gastryczne były tego tylko częściowym powodem.
Otóż w trakcie kolejnego pobytu w toalecie usłyszałem niosący się rurami głos.
– No, mamy go, stary, nareszcie. Wreszcie będzie wszystko nasze.
Nie wiem, jakim to sposobem, ale za dawnej komuny tak budowano bloki, hotele i biura, że w toalecie można było słyszeć rozmowy niosące się z różnych pięter. A hotel, w którym zamieszkałem, pamiętał co najmniej połowę ubiegłego wieku. Nie sądzę, żeby rozmawiający dwaj mężczyźni dyskutowali w toalecie, jednak głos niosło całkiem dobrze i mogłem zrozumieć każde słowo.
– Jak do końca rozwalimy komin, bierzemy się za tę przeżartą grzybem kamienicę – mówił jeden. – Holendrzy chcą, żeby plac był gotowy pod budowę za pół roku.
– Mamy wszystko prócz tych pieprzonych czterdziestu dwóch metrów i kilku centymetrów – przypomniał koledze drugi. – Ale Olgierd obiecał, że jutro wszystko będzie załatwione.
– Ech, ten twój Olgierd…
– Tak, wiem, że słono weźmie, ale załatwi sprawę po naszej myśli.
Wtedy trzasnęły jakieś drzwi, coś gdzieś zaszurało i wszystko ucichło. Wróciłem do pokoju i wziąłem do ręki wizytówkę notariusza. Miał na imię Olgierd. Przypomniałem sobie komin, który tamci chcieli zburzyć, a który stał w pobliżu kamienicy, i już byłem więcej niż pewien, że ów „przeżarty grzybem” budynek był posesją, w której znajdowało się moje stuczterdziestometrowe mieszkanie po ciotce.
Następnego dnia odwiedziłem urząd miasta i zainteresowałem się rozwojem przestrzennym Wrocławia. Okazało się, że w miejscu działki, na której była posadowiona kamienica, jakiś holenderski inwestor zamierzał postawić przepiękny, kilkupiętrowy hotel.
Kiedy spytałem o to notariusza, ten nieoczekiwanie się zapowietrzył i nie bardzo wiedział, co odpowiedzieć. Zamiast więc wypełniać rubryki odpowiednich dokumentów, poszedłem na dworzec i wróciłem pociągiem do Warszawy. Wcześniej zapowiedziałem prawnikowi, że oczekuję sensownej propozycji sprzedaży należących do mnie czterdziestu dwu metrów i kilku centymetrów kwadratowych działki.
Zaczekam na sensowniejszą propozycję
Przez następne dwa tygodnie telefon milczał. Wreszcie na wyświetlarce komórki zobaczyłem numer notariusza.
– Panie Witoldzie, powinniśmy porozmawiać – padło z drugiej strony.
– Chyba właśnie po to pan do mnie dzwoni – stwierdziłem luzacko.
– Owszem. Jestem upoważniony, żeby złożyć panu pewną propozycję.
– Doskonale, zamieniam się w słuch.
– Za pańskie 42 metry i 72 centymetry kwadratowe gruntu mogę zaoferować 120 tysięcy złotych – oświadczył prawnik.
Ponieważ wcześniej dowiedziałem się co nieco o holenderskim konsorcjum, które miało ochotę postawić hotelowy wysokościowiec, poprosiłem, żeby notariusz znów zadzwonił do mnie wówczas, kiedy będzie miał sensowniejszą propozycję.
– Macie już cały plac – rzuciłem do słuchawki – oprócz tych moich kilkudziesięciu metrów, więc z pewnością zdajecie sobie sprawę, że są one więcej warte niż niecałe 3 tysiące złotych za metr.
Zawsze byłem pewien, że jeśli już szczęście ma kogoś spotkać, to na pewno inną osobę, a nie mnie. A jednak tydzień później oferta skoczyła do 360 tysięcy. Negocjowałem dalej. Za trzecim razem dostałem 480 tysięcy…
Właśnie straciłem pracę i martwiłem się, z czego zapłacę raty kredytu mieszkaniowego. Teraz mogłem spłacić wszystkie należności i zostało mi jeszcze 65 tysięcy. Uwielbiam komunistyczne budownictwo!