Reklama

Nie wiem, czy to kwestia wychowania, czy może tej głupiej bajki o „drugiej połówce jabłka”, którą tak często nam wmawiano, ale przez większość mojego dorosłego życia żyłam w przekonaniu, że bez męża ani rusz. Że bez niego wszystko się zawali: świat, budżet domowy, pralka i moje własne poczucie wartości. Poważnie, sądziłam, że nie potrafię sama zapłacić rachunku albo wymienić żarówki. Że jedyną słuszną drogą kobiety po pięćdziesiątce jest cierpliwe parzenie herbaty mężowi, który właśnie wrócił z pracy.

No cóż. Życie zrobiło mi przysługę i zweryfikowało to wszystko dość boleśnie – rozwód. Rozpłakałam się wtedy. Ale nie dlatego, że on odszedł. Tylko dlatego, że naprawdę byłam przekonana, że sobie nie poradzę. Dzisiaj, z perspektywy kilku lat, patrzę na tamtą wersję siebie z lekkim politowaniem. Jak można było być tak ślepą? Jak można było nie zauważyć, że człowiek, z którym dzieliłam życie, robił wszystko, żeby nie musieć dzielić ze mną... niczego?

Wtedy mnie tknęło

Zaczęło się od listy na lodówce. Wiecie, tej świętej listy rzeczy do zrobienia, którą przez całe małżeństwo pisał on. Bo przecież ja to się „nie znam”, „nie ogarniam”, „lepiej niech Marzena zostanie przy garach”. Lista była jak konstytucja naszego związku – wisiała, straszyła i przypominała mi, że bez niego to ja nawet pieca nie umiem wyłączyć.

– Pamiętaj, że w środę przyjeżdża serwisant od pieca. Ja nie mogę, wiesz. Ważne spotkanie – mruknął Michał, nie odrywając wzroku od telefonu. – I zapytaj go o te zawory. Ale nie próbuj sama niczego ruszać, dobra? – dodał, jakbym miała zamiar spuścić wodę z całej instalacji, bo nie odróżniam zaworu od czajnika.

W środę zadzwonił serwisant. Przyszedł, naprawił, zapytał o zawory. I wiecie co? Zrozumiałam, co do mnie mówi. Nawet rzuciłam mądrze brzmiące: „Sprawdźcie też pompę, bo coś szumi”. Facet się uśmiechnął.

– No, wreszcie ktoś tu wie, o co chodzi – powiedział.

I wtedy mnie tknęło. Nagle dotarło do mnie, że umiem. Że potrafię. Że nie potrzebuję męża, żeby rozmawiać z człowiekiem od pieca. I że ta jego lista… może w końcu wylądować tam, gdzie jej miejsce – w koszu. Mąż wrócił wieczorem.

– I jak tam, poradziłaś sobie?

– Oczywiście – rzuciłam z uśmiechem. – I wiesz co? Pozbyłam się listy.

– Jak to?!

– Normalnie. Wyrzuciłam ją. I świat się nie zawalił.

Byłam pewna siebie

Pamiętam, jak kiedyś Michał twierdził, że „załatwianie spraw” to męska domena. Że kobieta w urzędzie się gubi, że lepiej, jak on pójdzie, bo „oni tam lubią konkret”. A ja? Ja się niby nadawałam co najwyżej do stania w kolejce z teczką i uśmiechania się przepraszająco. Tyle że teraz, po rozwodzie, nie miał kto „pójść za mnie”. Zresztą – nie chciałam, żeby ktoś to robił za mnie. Ubrałam się jak na randkę – porządnie, ale z klasą. W urzędzie pobrałam numerek, podeszłam do okienka i… powiedziałam, po co przyszłam.

– Dzień dobry, chciałam zaktualizować dane, bo… no cóż, zmienił się mój stan cywilny – powiedziałam z lekkim uśmiechem.

Urzędniczka uniosła brew.

Rozwód?

– A jakże – uśmiechnęłam się szerzej.

Kobieta też się uśmiechnęła. Poczułam się... pewna siebie. Nikt nie traktował mnie jak sierotę. Nikt nie patrzył z litością. Mówiłam, wypełniałam, podpisywałam. Sama. Wróciłam do domu i od razu wyjęłam z szuflady stare papiery. Umowy, PIT-y, faktury, które kiedyś „obsługiwał” Michał. Tym razem nie odłożyłam ich „na kiedyś”. Tym razem rozłożyłam je na stole i powiedziałam do siebie:

Od dzisiaj jesteś swoją własną księgową. I wiesz co? Dasz radę.

I dałam.

Poczułam się wolna

Soboty przez dwadzieścia dwa lata wyglądały identycznie. Michał jeździł do zaprzyjaźnionego mechanika, a ja szorowałam łazienkę i udawałam, że lubię kurz w zakamarkach. I co tydzień ten sam tekst:

– Tylko nie zapomnij, żeby pościel zmienić, bo potem znowu będziesz marudzić, że nieprzewietrzona.

Jednak w pierwszą sobotę po jego wyprowadzce… zaniemówiłam. Dosłownie. Otworzyłam oczy, spojrzałam na zegarek i nie mogłam uwierzyć, że nikt nie włączył radia na cały regulator, nie szurał kapciami, nie komentował: „A czemu znowu nie ma mleka?”. Cisza. Boska cisza. Zrobiłam kawę. Usiadłam z nią przy oknie. I przez dziesięć minut patrzyłam na gołębia, który robił więcej sensownych rzeczy niż Michał przez ostatni rok. Potem przyszła Anka – sąsiadka z naprzeciwka.

– I co, żyjesz? – rzuciła od progu.

– Ledwo – westchnęłam teatralnie. – Musiałam sama wstawić pranie. Przez chwilę rozważałam wezwanie pogotowia domowego.

– A ja myślałam, że się załamałaś, bo ani odgłosu odkurzacza, ani nawoływań „gdzie są moje skarpety?!”.

– A bo ja wiem, gdzie on teraz trzyma skarpety? Może kochanka mu je pierze.

Anka parsknęła.

– Dobra. To jakie masz plany na dzisiaj?

Roześmiałam się pierwszy raz od dawna tak szczerze, że aż mnie policzki zabolały.

Jadłam to, co chciałam

To był poniedziałek. Wróciłam z pracy, zdjęłam buty, powiesiłam płaszcz, usiadłam przy stole i... już miałam zabrać się za robienie obiadu. Tyle że nie miałam w sobie ani grama chęci, żeby gotować „jak dawniej”. Otworzyłam lodówkę. I przez chwilę stałam w milczeniu, patrząc na jej zawartość. Nie było żadnej paczki kiełbasy, żadnej margaryny „bo ta lepsza od masła”, ani ulubionych piw Michała. Była za to rukola. I jogurt naturalny. I oliwki, które kupiłam sama, bo... miałam na nie ochotę. Zadzwoniła telefonem Jola, moja koleżanka z pracy.

– Cześć, jak tam życie rozwódki? – zaśmiała się.

– Właśnie stoję przed lodówką i jestem wzruszona.

– Bo...?

– Bo pierwszy raz w życiu widzę w niej tylko to, co ja lubię. Nie ma tam nic, co musiałam kupować z poczucia obowiązku wobec cudzych kubków smakowych.

Ty się chyba naprawdę uwolniłaś.

– Jeszcze nie wiem. Ale dziś zrobię sobie sałatkę. Z kozim serem. A Michał zawsze mówił, że kozi ser śmierdzi.

– No to zjedz go z podwójną przyjemnością.

Uśmiechnęłam się i już wiedziałam: ta mała, niepozorna lodówka to był mój pierwszy teren wolności. Już nie musiałam nikogo pytać, co ugotować. Nikt nie kręcił nosem. Nikt nie komentował, że „znowu zielenina”. Zjadłam tę sałatkę z takim apetytem, że aż sama siebie zaskoczyłam. I wtedy powiedziałam na głos, z pełnymi ustami:

– Smakuje jak wolność.

Zadbałam o siebie

W małżeństwie „nie” było słowem zakazanym. Przynajmniej dla mnie. Musiałam być zawsze „na tak”. Nawet jak miałam gorączkę, a on nagle postanowił, że trzeba jechać po jego matkę, bo „ona źle się czuje”. Teraz miałam ochotę sprawdzić, jak to jest – mówić „nie”. Zaczęłam od czegoś drobnego. Zadzwoniła ciocia Zosia.

– Kochanie, zrobisz mi w tym tygodniu zakupy? Bo ja tak nie lubię tych kolejek, a ty i tak masz po drodze...

– Wiesz co, ciociu? Nie dam rady. Mam swoje sprawy.

– No to trudno, jakoś sobie poradzę.

Rozłączyłam się i… nic się nie zawaliło. Później przyszła sąsiadka z prośbą o podlanie kwiatków, ale nie w weekend, tylko przez całe dwa tygodnie, bo lecą z mężem „gdzieś w ciepłe”.

– Przepraszam, ale tym razem nie mogę – powiedziałam grzecznie.

Spojrzała na mnie, jakbym właśnie przyznała się do jakiejś zbrodni.

– Ty? Nie możesz?

– Wiesz, uczę się teraz dbać o swoje potrzeby. Na próbę – uśmiechnęłam się. – Eksperymentuję z byciem egoistką.

Wieczorem usiadłam w fotelu i wypisałam sobie na kartce: „Rzeczy, na które mam prawo mówić 'nie'”. Zajęło mi to całą stronę. A potem dopisałam: „Tak – nowym butom. Nie – wyrzutom sumienia”. I wtedy pierwszy raz pomyślałam, że rozwód to nie porażka. Może to było... moje przebudzenie?

Przyjrzał mi się uważnie

Kilka miesięcy po rozwodzie spotkałam Michała. Stał pod osiedlowym sklepem i szukał czegoś w bagażniku. Nie zauważył mnie od razu. Miał na sobie tę samą, znoszoną kurtkę i ten sam wyraz twarzy, który zawsze miał, gdy czegoś szukał, ale nie wiedział czego – jakby życie mu się wiecznie wymykało.

– O, Marzenka – rzucił, gdy mnie zauważył. – Jak tam?

– Dobrze – odparłam krótko. – A u ciebie?

– No, wiesz... jakoś leci. Zuzka lubi porządek, to przynajmniej w domu cicho. Ale gotuje dziwacznie. Wszystko jakieś zdrowe – wykrzywił się teatralnie.

– A, to pewnie jeszcze pożyjesz – uśmiechnęłam się słodko.

Przyjrzał mi się uważnie.

Dobrze wyglądasz.

– Może dlatego, że już mnie nikt nie poprawia, jak się ubiorę kolorowo. I nikt nie marudzi, że kozi ser śmierdzi.

Pokręcił głową z tym swoim dawnym lekceważeniem, ale chyba po raz pierwszy nie miał mi nic do powiedzenia.

– No to... trzymaj się – rzucił, wsiadając do auta.

– Trzymam się. I nie zamierzam puścić – powiedziałam już bardziej do siebie.

Wróciłam do domu, zaparzyłam sobie zieloną herbatę z cytryną i usiadłam przy stole. Na lodówce wisiała nowa lista. Kolorowa, odręczna. Nie było na niej żadnych obowiązków. Tylko marzenia. Zatańczyć z nieznajomym. Pojechać nad morze. Kupić za duży kapelusz. I to ostatnie: zaufać sobie.

Marzena, 53 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama