„Byłem niewierzący, a trafiłem do zakonu. Było mi wszystko jedno co robię, ważne było, żebym zarabiał”
„No i wziąłem tę pracę. Chociaż wiedziałem, że łatwo nie będzie. Bo do moich obowiązków należało też uspokajanie pacjenta, gdy ten miał atak… Właśnie dlatego szukali kogoś o dużej sile fizycznej. Zacząłem pracę od razu, w trakcie skończyłem kurs”.

- Marek, 39 lat
Żyłem sobie na spontanie
Nigdy nie snułem żadnych planów. Ale człowiek zawsze czegoś się bardziej spodziewa, a czegoś mniej. Mnie życie potrafiło zaskoczyć. Wcześnie stałem się dorosły. Jakoś tak się ułożyło, że zaraz po szkole, której zresztą nie skończyłem, miałem brać ślub. Pomyślałem, że skoro zakładam rodzinę, to powinienem się ustatkować, znaleźć pracę… Bo przecież teraz nie wystarczy już dorabianie jak dotąd, a praca na czarno nie przystoi głowie rodziny. oważnym trzeba być. No i pojawił się problem. Bo wykształcenia to ja w sumie żadnego nie miałem…
Ale poszczęściło mi się. Dostałem pracę w sklepie. Co prawda, kokosy żadne, więc musiałem dorabiać po godzinach, ale przynajmniej etat miałem i pełne ubezpieczenie. Co było ważne, bo wkrótce po ślubie okazało się, że zostanę ojcem. Dobra passa trwała kilka lat. Nawet gdy traciłem pracę, to zaraz trafiała się jakaś kolejna. A w domu przybywało dzieci… Ale kiedy na świat przyszło trzecie, córeczka, nagle los się ode mnie odwrócił.
Ostatnia firma, w której pracowałem, państwowa, właśnie przechodziła w prywatne ręce. Dla mnie nie było już w niej miejsca. Z początku wcale się nie przejąłem, do tej pory nie miałem przecież problemów ze znalezieniem roboty. Ale teraz minął tydzień, miesiąc, dwa… Musiałem zacząć pożyczać pieniądze od znajomych i rodziny, bo przecież za coś trzeba było żyć. I wtedy kumpel doradził mi, bym poszukał pracy w… klasztorze.
– Zwariowałeś? – spojrzałem na niego z niesmakiem. – Gdzie niby?
– No u tych, no… – nie mógł przypomnieć sobie nazwy zakonu.
– Kamilianów! To ci, co prowadzą dom opieki u nas. Kojarzysz?
Pewnie, że kojarzyłem. Na końcu naszego miasteczka, w starym pałacu, mieścił się dom opieki dla niepełnosprawnych umysłowo. Obok był budynek klasztorny. Kiedyś zajmowały go siostry, kilka lat temu przejęli go zakonnicy. Podobno świetnie sobie radzili, chorym polepszyły się warunki. Kiedyś siedzieli cały czas w murach, teraz jak tylko jest ładna pogoda, to chodzą po parku, grają w coś. A i na ulicach można ich spotkać, jak idą do kina albo na basen.
– A co ja miałbym tam robić?
– Słyszałem, że szukają opiekunów. Ciężka praca i trzeba jakieś kursy skończyć, ale oni za to płacą, a pensje podobno nie najgorsze. Trzeba pewnie ubierać albo karmić tych pacjentów, albo wychodzić z nimi na spacer. Dowiedz się.
– Najpewniej, to trzeba ich myć i przewijać – wzruszyłem ramionami. – Poza tym niewierzący jestem.
– No to co? – kumpel spojrzał na mnie zdziwiony. – Przecież nie idziesz na zakonnika tylko opiekuna. A przyznawać się nie musisz.
Nie miałem innej oferty
Chyba ze dwa dni się zastanawiałem, ale nie miałem innych ofert, co mi szkodziło spróbować? Zadzwoniłem, umówiłem się na spotkanie. Rozmawiał ze mną dyrektor tego ośrodka, który jednocześnie był kapelanem w tym całym zakonie.
– Przyznam, że szukamy właśnie takich ludzi jak pan – usłyszałem.
Księżulo patrzył na mnie z podziwem, a ja się domyśliłem, że zaimponowała mu moja postura. 190 cm wzrostu, 120 kg wagi, same mięśnie… Zawsze kochałem sport.
– Rozumiem, że to miałaby być praca fizyczna? – zapytałem.
– W dużej mierze – pokiwał głową. – Szukamy opiekunów, a ci muszą czasami podnieść swoich podopiecznych, zanieść ich gdzieś albo przytrzymać, gdy zajdzie potrzeba…
– Od razu przyznam, że nie mam uprawnień do pracy z niepełnosprawnymi, i że jestem niewierzący.
Nie wiem dlaczego to powiedziałem, bo w sumie chciałem dostać tę pracę. I w ogóle spodobał mi się ten człowiek, kapelan. Biła od niego jakaś taka dziwna radość, spokój… Dobrze się przy nim czułem.
– Papiery można wyrobić – powiedział i spojrzał na mnie uważnie. – A co do pańskiej wiary… Nie mnie oceniać, rozstrzygać czy ganić.
No i wziąłem tę pracę. Chociaż wiedziałem, że łatwo nie będzie. Bo do moich obowiązków należało też uspokajanie pacjenta, gdy ten miał atak… Właśnie dlatego szukali kogoś o dużej sile fizycznej. Zacząłem pracę od razu, w trakcie skończyłem kurs. Z papierkiem w ręku zostałem samodzielnym opiekunem. Pieniądze były godziwe, ale też i praca do lekkich nie należała. I nie chodzi mi o fizyczną wytrzymałość, ale o psychiczną. Chyba nikt, kto na co dzień nie miał do czynienia z chorymi upośledzonymi umysłowo nie zrozumie, co to znaczy. I chociaż nie jestem bardzo wrażliwy, to było mi czasem naprawdę ciężko. Może nawet rzuciłbym to wszystko, gdyby nie kapelan.
Stał mi się bardzo bliski
Nie wiem jak, nie wiem kiedy, ale zaprzyjaźniliśmy się. Spędzaliśmy razem dużo czasu, bo on, tak jak i ja, pracował w zakładzie. Często po robocie zamiast iść do domu, siadałem z nim w parku i gadaliśmy.
– Jak sobie radzisz z tym wszystkim? – zapytałem go pewnego dnia.
Adam wzruszył ramionami.
– Wiesz, idąc do zakonu wiedziałem, na co się piszę – powiedział. – Mówią na to powołanie. To są ludzie, którzy potrzebują pomocy, a ja mam powołane, żeby ją im nieść.
– A właściwie dlaczego zostałeś księdzem? – chciałem wiedzieć.
– Nie mam pojęcia – odparł, patrząc na mnie z uśmiechem. – Przez całe seminarium nie byłem pewny, czy dobrze robię. Ale na trzecim roku studiów przyszła myśl, żeby zostać zakonnikiem. Wiesz, nie każdy zakonnik jest księdzem.
– Wierzysz w to? – zapytałem.
– W co? W to, co robię?
– Też – zawahałem się. – Nie, chodzi mi o to, czy w ogóle wierzysz.
– Tak – skinął głową. – Ale nie pytaj, dlaczego. Nie wytłumaczę tego.
Przez chwilę milczeliśmy. Myślałem, że Adam zapyta, dlaczego ja nie wierzę. Ale nie zapytał.
Nasza przyjaźń rozwijała się z każdym dniem i umacniała, a im bardziej poznawałem Adama, tym bardziej mnie intrygował.
– Nie chcesz mnie nawrócić? – zapytałem kiedyś prosto z mostu.
– Chciałbym, jak każdy wierzący – uśmiechnął się do mnie.
– Przeszkadza ci, że nie wierzę?
– Martwi mnie to, niepokoi, ze względu na ciebie – powiedział, zastanawiając się nad każdym słowem. – Ale nie przeszkadza w takim sensie, jak myślisz. Mam wrażenie, że dobrze się dogadujemy, więc co ma mi przeszkadzać?
– Jesteś księdzem – mruknąłem.
– Przeszkadza ci to? – zapytał.
– Nie... Ale wiara nas różni.
– Nie różni – pokręcił głową. – Wiara może tylko łączyć. A brak wiary… Sam nie wiem. Ty mi powiedz, jak już będziesz wiedział.
Często przeprowadzaliśmy takie rozmowy. Ale nasza przyjaźń nie ograniczała się do poważnych dyskusji. Adam był świetnym kumplem do gry w piłkę, w kręgle i… do piwa.
Kiedy pierwszy raz zaprosił mnie do siebie do celi, jak nazywał swój pokój, i postawił piwo, zdziwiłem się.
– Ksiądz może pić? – spytałem.
– A co ja, wielbłąd? – roześmiał się. – Jedno piwo czy kieliszek wina to nie grzech. Siadaj, rozgość się. Wiesz, jest siedem grzechów głównych, a wśród nich nieumiarkowanie w jedzeniu i piciu. Nieumiarkowanie, zaznaczam. A ja znam umiar.
– Myślałem, że nie możecie pić, przynajmniej oficjalnie – przyznałem.
– Możemy, chyba że ślubowaliśmy abstynencję. Ja nie ślubowałem.
Szukałem pieniędzy w innym miejscu
Po pięciu latach dostałem propozycję pracy od swojego kumpla. Lepiej płatna, lżejsza, mniej forsująca. Wahałem się, bo lubiłem swoje obecne zajęcie, no i szkoda mi było przyjaźni z Adamem.
– Idź – powiedział, gdy zwierzyłem mu się ze swoich dylematów. – Człowiek powinien robić to, co serce mu karze. A ty, chociaż nie narzekasz, to widzę, że trochę się tu męczysz. Musisz myśleć o rodzinie. My nie możemy więcej płacić, a ty masz trójkę dzieci na utrzymaniu.
– A będę mógł do ciebie wpadać?
– To nie jest klasztor zamknięty – roześmiał się. – A może teraz będzie nam nawet lepiej? Przyjaźń bez zobowiązań zawodowych jest bardziej szczera, nie?
Miał rację. Jak zwykle. Rozstaliśmy się w pracy, ale za to częściej widywaliśmy się prywatnie!
Z czasem przekonałem się, że na Adama mogę liczyć nie tylko jak na kumpla, księdza czy pracodawcę, ale jak na prawdziwego przyjaciela. Bardzo mi pomógł, gdy byłem w potrzebie.
Pewnego dnia, gdy wróciłem do domu, zastałem żonę zaryczaną nad papierami. Okazało się, że jakiś czas temu wzięła bez mojej wiedzy pożyczkę w jednej z tych podejrzanych firm. Pieniądze poszły na jakieś bieżące potrzeby. Nie przyznała się, a teraz musiała spłacać monstrualne odsetki i raty. Oczywiście, w umowie wszystko było napisane, ale… małym druczkiem.
Byłem załamany. Jedynym rozwiązaniem było oddać całą kwotę, ale skąd miałem wziąć trzy tysiące? Bank by mi nie pożyczył, spłacaliśmy już kredyt. Przez kilka dni chodziłem jak struty. Adam szybko zorientował się, co się dzieje.
– Pożyczę ci – powiedział. – Zbieram na motor, mam odłożone.
– Ale jak ja ci oddam? – westchnąłem ciężko. – Mogę co najwyżej po stówce miesięcznie!
– No i dobra – powiedział. – Poczekam na swoje dwa kółka.
I po prostu dał mi te pieniądze. Nie spisaliśmy żadnej umowy, nic. Spłacałem systematycznie, starałem się nawet więcej niż się umówiliśmy. Kiedy przyniosłem mu kolejną ratę, Adam był zdenerwowany.
– Mój ociec jest umierający – powiedział. – A ja nie mam jak do niego jechać. Autobus odjechał, następny jest jutro w południe. Pociąg też… A mama mówi, że nie wie, jak długo tata wytrzyma. Miał wylew.
– Zawiozę cię – powiedziałem. – Przyjechałem samochodem.
– Ale moi rodzice mieszkają w Gdańsku – spojrzał na mnie zaskoczony. – To 500 kilometrów!
– Zadzwonię do Pawła, że jutro nie przyjdę do pracy – powiedziałem, sięgając po telefon. – Pakuj się.
Mogliśmy na siebie liczyć
Adam rzucił się w stronę szafy, a ja jeszcze zadzwoniłem do żony, żeby ją uprzedzić, że wyjeżdżam.
– Słuchaj, to wielkie, co robisz – powiedział Adam podczas jazdy.
– Od tego są przyjaciele.
– Widzisz, ty też masz powołanie – dodał po chwili. – Też pomagasz.
– To co innego – pokręciłem głową. – Jesteś moim kumplem, no, przyjacielem. Ty pomagasz obcym.
– Ludziom – sprostował. – Po prostu ludziom, tak jak ty. Kto wie, może specjalnie Bóg skrzyżował nasze drogi? Zawsze jest jakiś cel… Może swojego jeszcze nie poznałeś?
– Świętym nie zostanę – parsknąłem. – Jestem niewierzący.
– A po mojemu ludzie albo szukają swojej drogi, albo już ją znaleźli – powiedział. – Nie ma wierzących i niewierzących, tyko poszukujący.
Do Gdańska dojechaliśmy po północy. Z ojcem Adama było bardzo źle. Nie doczekał rana. Tyle że syn udzielił mu rozgrzeszenia i ostatniego namaszczenia… Zobaczyliśmy się ponownie dopiero tydzień później, gdy Adam wrócił po pogrzebie. Przygnębiony, zbolały. Nie umiałem go pocieszyć.
– Nie cierpiał bardzo – powiedziałem, bo nic innego nie przyszło mi wtedy do głowy.
– Nie – pokręcił głową. – Teraz jest już w lepszym świecie.
Wtedy sobie pomyślałem, że tacy jak Adam mają lepiej. To duże pocieszenie, gdy wierzy się, że po śmierci bliscy idą do nieba, do Boga. Dla takich jak ja śmierć to koniec…
– Myślisz, że wiara daje komfort, że dlatego ludzie wierzą? – zapytał, gdy mu to powiedziałem. – Nie sądzę. Wiara to po prostu dar.
– Dany nielicznym – pokiwałem głową. – Po prostu zastanawiam się, jak to jest, że niektórzy wierzą. Albo nagle zaczynają wierzyć.
Dzięki niemu zmieniłem zdanie
Rozmowy z Adamem były niesamowite. Nigdy nie krytykował mnie za brak wiary, zawsze odpowiadał na moje pytania, ale też nie przekraczał pewnej granicy. Nie nawracał mnie na siłę. I nigdy nie namawiał do pójścia do kościoła, no może z jednym wyjątkiem… W pewien sobotni wieczór zadzwonił i poprosił mnie o przysługę.
– Słuchaj, muszę jechać do chorego, a nie mam jak – powiedział. – Mógłbyś mnie zawieźć? No i potrzebuję pomocy… Kościelny jest chory, za późno żeby wzywać ministrantów, sam sobie nie poradzę.
– Przecież ja się na tym nie znam – zaprotestowałem.
– Ja ci wszystko wytłumaczę.
Pomogłem mu, chociaż dziwnie czułem się w tej roli. Zwłaszcza, gdy starsza kobiecina, matka chorego, dziękowała mi ze łzami w oczach.
– Pan musi być dobrym człowiekiem, że księdza w nocy przywiózł – płakała. – Bóg sobie pana upodobał.
Czułem, że coś się ze mną działo. Coraz częściej rozmyślałem o sprawach wiary. Zmieniałem się... Pewnego dnia Adam powiedział, że przenoszą go do innej parafii.
– Ksiądz to żołnierz – powiedział. – Dostaje rozkaz i go wykonuje.
– Cholera – powiedziałem tylko.
– Za jakieś trzy miesiące. Szkoda. Miałem nadzieję… No cóż, widocznie to akurat nie było moją misją.
Przez chwilę panowała cisza.
– To jest twoja misja – powiedziałem, a on spojrzał na mnie zdziwiony. – Już dawno chciałem cię o to poprosić. Przygotuj mnie do chrztu...