Reklama

Siedzę przy kuchennym stole i patrzę na puste krzesło naprzeciwko. To Pawła krzesło. Jeszcze tydzień temu leżała na nim jego szara bluza, ta, w której chodził po domu nawet latem, twierdząc, że „tak mu wygodnie”. Teraz jest tylko cisza. Taka inna niż wcześniej. Nie ta codzienna, znajoma. Ta jest jak ból zęba, który nie daje się zagłuszyć. Tępa, dojmująca, przypomina, że coś – ktoś – odszedł.

Wszyscy mi mówili:

– Gratulacje, Robert! Twój syn się usamodzielnia! Powód do dumy, co?

A ja tylko kiwałem głową i zaciskałem szczęki, żeby nie powiedzieć:

– Guzik prawda.

Bo tak naprawdę czułem strach. I wstyd. Taki głęboki, niewygodny, którego nie wypowiada się głośno. Naprawdę nic o nim nie wiem. Nie wiem, jakiej muzyki słucha. Nie wiem, z kim się przyjaźni. Nie wiem, co czuje, kiedy kładzie się spać. Paweł był jak cień – obecny, ale milczący. I zawsze krok przede mną.

Pamiętam, jak miał może dziewięć lat, i zbił szybę w szopie. Przyszedł, stanął w drzwiach i tylko powiedział:

– Była piłka. Przepraszam.

Bez łez. Bez wymówek. Wtedy pomyślałem: „No chłopak twardy, nie będzie mięczakiem”. Ale dzisiaj... dzisiaj bym chciał, żeby wtedy się rozpłakał. Żebym mógł go przytulić i powiedzieć: „Nic się nie stało, synku”. Ale ja tylko mruknąłem:

– No to masz teraz robotę. Szybę kup i wstaw.

I wróciłem do gazety. Bo tak mnie uczono. Chłopak ma być twardy.

Tylko że teraz siedzę sam i patrzę na to puste krzesło. I zadaję sobie pytanie, które boli mnie najbardziej:

– Czy ja w ogóle kiedykolwiek znałem mojego syna?

Dzień wyprowadzki

Dzień wyprowadzki Pawła był chłodny, ale słoneczny. Stałem w korytarzu, oparty o framugę drzwi, i patrzyłem, jak znosi kartony do samochodu. Prawie się nie odzywał. Może to i lepiej, bo nie bardzo wiedziałem, co miałbym mu powiedzieć. Niby to tylko przeprowadzka do innego miasta, nowe studia, początek dorosłego życia... Ale w powietrzu wisiało coś więcej. Coś, co trudno było nazwać.

– Dużo tego masz – rzuciłem z pozornym uśmiechem. – Tylko uważaj, żeby ci się nie rozleciało po drodze. Chyba że tak specjalnie, żeby mieć pretekst, żeby wrócić.

Paweł nawet nie spojrzał w moją stronę. Podniósł jeden z kartonów i bez słowa zszedł po schodach. Poczułem ukłucie w brzuchu. Nie wiedziałem, czy to ze złości, czy z żalu. A może i jedno, i drugie.

Zszedłem na dół i oparłem się o barierkę. Stał przy bagażniku, ustawiając pudła jak puzzle. Wyciągnąłem rękę, żeby mu pomóc, ale tylko rzucił:

– Dam radę.

– Wiem, że dasz – odpowiedziałem, może trochę zbyt ostro. – Ale nie zaszkodzi przyjąć czasem pomoc.

Spojrzał na mnie wtedy po raz pierwszy od rana. W jego oczach nie było ani gniewu, ani wdzięczności. Był dystans. Jakby patrzył na kogoś, kto go nie zna.

– Nie musisz robić z tego przedstawienia – powiedział cicho.

Zatkało mnie. A potem zrobiło mi się gorąco. Tak, jakbym dostał w twarz. Zacisnąłem dłonie i powiedziałem przez zęby:

– A ty nie musisz być taki pewny siebie, chłopcze. To, że masz własne mieszkanie, nie znaczy, że już wszystko wiesz.

– Wiem wystarczająco – odpowiedział spokojnie i zamknął bagażnik.

Stałem jak głupi na tym podjeździe, patrząc, jak wsiada do auta. Powiedział jeszcze do Marii, że zadzwoni, jak dojedzie. Ja zostałem pominięty. Jakby mnie tam nie było.

Kiedy odjechał, długo stałem przy furtce. Maria podeszła i dotknęła mojego ramienia.

– Wszystko w porządku? – zapytała.

– Nie dzieje się nic, czego bym się nie spodziewał – odpowiedziałem i wróciłem do domu.

Usiadłem w salonie. W głowie kłębiły się myśli. Próbowałem się przekonać, że dobrze, że idzie na swoje. Że tak trzeba. Że powinienem się cieszyć. Przecież właśnie tego zawsze chciałem – żeby był samodzielny, silny. Ale to, co czułem, to nie była duma. To było coś, czego nie umiałem wypowiedzieć na głos. Zrozumiałem jedno: w oczach mojego syna byłem kimś obcym.

Myślałem, że tak robią ojcowie

Wieczorem siedzieliśmy z Marią przy kuchennym stole. Cicho, bez telewizora, bez radia, jakby każde z nas chciało coś powiedzieć, ale nie wiedziało, od czego zacząć. Maria popijała herbatę, ja tylko trzymałem filiżankę w dłoni. Udawałem spokój, jak zwykle. Przez cały dzień nie powiedzieliśmy sobie wiele. Chodziliśmy po domu jak po muzeum, w którym nie wolno niczego dotknąć.

– Zadzwonił? – spytałem w końcu.

– Tak. Dojechał bez problemów. Rozpakowuje się.

Kiwnąłem głową, chociaż nie oczekiwałem innej odpowiedzi. W ciszy, która znów zapadła, poczułem narastające ciśnienie gdzieś pod mostkiem.

– Maria... On mnie nie zna – powiedziałem nagle. – I ja jego też nie.

Spojrzała na mnie zaskoczona. Zmarszczyła brwi, jakby nie była pewna, czy dobrze usłyszała.

– Nie przesadzasz?

– Nie. Mówię poważnie. Nie wiem, jaki jest jego ulubiony film. Czy lubi kawę czy herbatę. Czego się boi. Kogo kochał. Nic nie wiem.

– To może powinieneś był się wcześniej zainteresować – powiedziała ostrożnie.

Westchnąłem. Nie chodziło mi o wyrzuty. Sam sobie ich robiłem wystarczająco dużo.

– Ja go widziałem codziennie przez dwadzieścia cztery lata – ciągnąłem – ale to nie znaczy, że go znałem. Dawałem mu wszystko, co uważałem za ważne. Książki, narzędzia, komputer, nawet samochód. Ale nie zapytałem ani razu, czy potrzebuje rozmowy.

Maria odłożyła filiżankę i spojrzała prosto w moje oczy.

– Zawsze mówiłeś do chłopców jak generał. Z komendą. Z poleceniem. A nie jak ojciec. Nie pytając, tylko stwierdzając.

Te słowa bolały. Ale były prawdziwe.

– Myślałem, że tak trzeba – powiedziałem cicho. – Myślałem, że tak robią ojcowie.

– Nie. Tak robiłeś ty. Bo nie wiedziałeś, jak inaczej.

Milczeliśmy. Czułem, jak ogarnia mnie coś podobnego do żalu, ale głębsze. To nie był tylko smutek, to było poczucie winy, które nie miało ujścia.

– On był zawsze cichy, spokojny, nie pchał się nigdy do przodu. A ja... chyba myślałem, że jak go nie ma w kłopotach, to znaczy, że wszystko gra.

Maria podeszła do mnie i położyła dłoń na moim ramieniu.

– Jeszcze nie jest za późno.

– A jeśli jest?

Nie odpowiedziała. Tylko stała za mną, w tej naszej kuchni, w której wszystko wyglądało dokładnie tak samo jak rano, tylko mnie samego było jakby mniej.

Nigdy nie jest za późno

Po trzech dniach wziąłem pizzę, wsiadłem do samochodu i pojechałem do Pawła. Powiedziałem Marii, że tak po prostu – przejeżdżałem i pomyślałem, że mu coś podrzucę. Ale nie o pizzę chodziło. To był tylko pretekst.

Drzwi otworzył w kapciach, z telefonem w ręku. Spojrzał na mnie z zaskoczeniem.

– Przyszedłeś sprawdzić, czy jeszcze żyję? – zapytał, bez złośliwości, ale też bez ciepła.

– Nie. Może to zabrzmi dziwnie, ale przyszedłem cię poznać.

Zamilkł na moment, potem skinął głową i cofnął się do środka. Wszedłem do środka, zostawiłem pizzę na blacie.

– Wiem, że nie byłem idealnym ojcem – powiedziałem, siadając przy stole. – Nie umiałem rozmawiać. Z nikim. Z tobą tym bardziej.

Usiadł naprzeciwko, ale z lekkim dystansem.

– Nie wiem, jak się z tobą rozmawia – odpowiedział.

– To może zacznijmy od kawy – zaproponowałem.

Przygotował dwie filiżanki i podał mi jedną. Mleko, bez cukru – zupełnie jak lubię. Albo się domyślił, albo miał szczęście.

– Wiesz, boję się, że już za późno – powiedziałem cicho, patrząc w dymiący napój. – Że straciłem coś, co się już nie da odbudować.

Nie odpowiedział od razu. Ale kiedy spojrzałem na niego, w jego oczach zobaczyłem coś, czego nie umiałem nazwać. Może cień zrozumienia. Może współczucie. A może po prostu ciszę, która wreszcie przestała być murem.

Razem dorośli...

Siedzieliśmy przy kuchennym stole, jak dwaj obcy, którzy chcą udawać, że są rodziną. Ale z każdą minutą coś się zmieniało. Kawa wystygła, pizza leżała nieruszona, a ja w końcu zapytałem:

– Co robisz, gdy jesteś smutny?

Paweł spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Chyba nie spodziewał się takiego pytania.

– Nie wiem. Piszę. Albo idę na spacer. Nie rozmawiam z nikim.

– A co cię najbardziej cieszy?

– Spokój. Kiedy nikt niczego ode mnie nie chce.

Skinąłem głową. Przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Potem spytałem:

– Pamiętasz, jak zawiozłem cię na zawody pływackie, gdy miałeś dwanaście lat?

– Myślałem wtedy, że robisz to z obowiązku – odpowiedział. – Nigdy nie zapytałeś, jak mi poszło.

Poczułem, jakby ktoś ściągnął mi powietrze z płuc.

– Bałem się, że nie umiem być ojcem – przyznałem. – Zawsze myślałem, że trzeba być surowym. Że chłopak potrzebuje dyscypliny. Nie wiedziałem, jak rozmawiać... ani jak być po prostu blisko.

Milczał przez chwilę, a potem powiedział coś, co zostawiło ślad.

– Może teraz spróbujemy być dorośli razem.

Spojrzałem na niego i po raz pierwszy poczułem, że to możliwe. Że to nie był koniec, tylko coś nowego, kruchego i niepewnego. Ale prawdziwego.

Zaczynam od nowa

Wróciłem do domu późnym wieczorem. Maria już spała. Nie zapaliłem światła w przedpokoju, usiadłem po cichu na kanapie i siedziałem tak długą chwilę. W głowie kłębiły się myśli, ale tym razem nie dusiły. Były ciężkie, ale spokojne.

Nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, aż w końcu wstałem i znów usiadłem przy kuchennym stole. Na tym samym, przy którym rano jadłem samotne śniadanie, patrząc na puste krzesło. Dziś było inaczej. Nie lżej, ale inaczej.

Myślałem o dwóch starszych synach. Każdy z nich gdzieś w swoim świecie, dorosły, samodzielny. Też nie znam ich zbyt dobrze. Zawsze byłem skupiony na obowiązkach, na pracy, na tym, żeby „wszystko było jak trzeba”. Ale relacje to nie obowiązki. To nie punkt na liście do odhaczenia.

Wziąłem telefon i napisałem krótką wiadomość do Pawła: „Dziękuję za kawę. Za drugą szansę”. Odłożyłem telefon na stół. Nie oczekiwałem odpowiedzi. Wystarczyło, że napisałem. Że zrobiłem krok, który przez tyle lat był dla mnie niemożliwy.

Nie wszystko da się naprawić, ale warto próbować

Minęło kilka dni. Nie wydarzyło się nic spektakularnego. Paweł nie zadzwonił, nie napisał. Ale nie czekałem. Coś się we mnie uspokoiło. Przestałem liczyć, że naprawię wszystko jednym gestem. Zrozumiałem, że to tak nie działa.

Z Marią rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Powiedziałem jej, że chcę spotkać się z pozostałymi chłopakami. Nie narzucać się, nie robić wykładów. Po prostu zapytać, co u nich. Posłuchać, jak mówiła kiedyś Maria, jak człowiek.

Zacząłem uważniej słuchać ludzi wokół. Mniej mówić, więcej być. Może to brzmi banalnie, ale dla mnie to była nowość. Kiedyś miałem odpowiedź na wszystko. Teraz coraz częściej mam pytania. W domu nadal bywało cicho. Ale to nie była ta sama cisza co wcześniej. Nie dławiła, nie krzyczała. Była spokojna. Jakby po raz pierwszy od dawna ktoś włączył w niej światło.

Nie wiem, czy zbuduję z Pawłem relację, o jakiej kiedyś marzyłem, choć wtedy nie potrafiłem tego nazwać. Nie wiem, czy zdążę. Ale wiem jedno – zrobiłem pierwszy krok. I nie był to gest ojca-generała. To był krok człowieka, który po latach zrozumiał, że nie wszystko da się nadrobić. Ale że warto próbować. Dla siebie. Dla niego. Dla tego, co jeszcze zostało.

Robert, 55 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama