Reklama

Nie wiem, co mnie podkusiło. Może to był impuls. A może ta cholerna ambicja, żeby w końcu przebić moją mamę. Tak, dokładnie – Halinę, mistrzynię kuchni, której schabowe są chrupiące jak sen i którą cała rodzina wspomina z rozmarzeniem po każdym obiedzie. No więc wymyśliłem sobie, że przygotuję rodzinny niedzielny obiad. Ja, Marek. Ten, co do tej pory najwyżej ugotował makaron (i to raz rozgotowany). Postanowiłem się popisać.

Nie byle jak. Od tygodnia planowałem ten dzień. Zrobiłem zakupy w piątek – starannie wybrałem mięso, jak radził jakiś kuchenny bloger w filmikach. W piątek już marynowałem – czosnek, majeranek, odrobina musztardy i cebulka w piórkach. W sobotę zrobiłem test panierki: klasyczna bułka tarta, ale zmiksowana z płatkami kukurydzianymi, żeby było chrupiąco. A w niedzielę? Niedziela miała być moim kulinarnym triumfem.

Wstałem o świcie, jakby od tego zależał pokój na świecie. Basia – moja żona – patrzyła na mnie z tym swoim przekornym uśmieszkiem. Pewnie myślała, że znowu coś spartolę, ale tym razem miałem być jak Gordon Ramsay. Wszystko dopracowane, każde danie zaplanowane. Nawet sernik upiekłem dzień wcześniej, żeby był idealnie schłodzony. Kompot z wiśni czekał w lodówce, a schabowe leżały na talerzu, czekając na swoją wielką chwilę. Byłem podekscytowany. Dumny. Ale też... spięty. Bo przecież za chwilę miała wejść moja mama. I Tomek, mój wiecznie ironiczny brat. I dzieci, które potrafią powiedzieć „fuj” po jednym spojrzeniu na talerz. Ale ja wierzyłem, że dam radę. Że to będzie mój dzień. Mój kulinarny Mount Everest. Jak się skończyło? No cóż...

Wyglądały jak z reklamy

Kotletów było dwanaście. Leżały na półmisku jak z obrazka – rumiane, równo usmażone, żadnego przypalonego brzegu, żadnego odstającego kawałka panierki. Ułożyłem je na talerzu z takim pietyzmem, jakby to były eksponaty w muzeum. Basia stała za mną z rękami skrzyżowanymi na piersi i uśmiechała się z przekąsem.

Wyglądają jak z reklamy – rzuciła, z takim tonem, jakby to nie do końca był komplement.

Mama cmokała coś pod nosem, przyglądając się kotletom z podejrzliwością, a Tomek, jak to Tomek, nie mógł się powstrzymać:

– Marek, czy ty przypadkiem nie zamówiłeś ich z jakiejś knajpy i nie przełożyłeś na swój talerz?

– Wystarczy już – odpowiedziałem spokojnie, ale głos mi lekko zadrżał. – Spróbujcie, potem komentujcie.

Każdy sięgnął po swój kotlet. Ja zostałem z tyłu, obserwując twarze. Mama zawsze zaczynała jedzenie od brzegu, powoli, jakby analizowała każdy składnik. Basia przecięła kotlet nożem i zatrzymała się w połowie. Tomek przekroił swój i roześmiał się na cały głos.

– No to mamy niespodziankę! Sushi a la Marek – zakpił, podnosząc do góry surowy środek kotleta.

Basia odłożyła widelec.

– To chyba jeszcze nie jest gotowe – powiedziała, z tym swoim tonem, który zawsze oznaczał jedno: „a nie mówiłam?”.

Mama westchnęła i pokręciła głową.

– Mareczku, jak się smaży grube kotlety, to trzeba przykryć patelnię. Inaczej zawsze będą surowe w środku.

Nie wiedziałem, co powiedzieć. Stałem w miejscu, czułem jak robi mi się gorąco. Dłonie miałem spocone. Chciałem coś odpowiedzieć, ale nie miałem siły. Najchętniej wyszedłbym z kuchni i zostawił ich wszystkich z tymi nieszczęsnymi kotletami. Ale zamiast tego, uśmiechnąłem się lekko i wzruszyłem ramionami.

– Może to wina patelni – rzuciłem, próbując obrócić wszystko w żart. – Ale zaraz to naprawię.

Wziąłem talerz z powrotem i zniknąłem w kuchni. W głowie miałem tylko jedno, że muszę je dosmażyć. I muszę to zrobić tak, żeby nikt więcej się nie śmiał.

W środku aż mnie skręcało

Zanim jeszcze zdążyłem wrócić z kuchni z pierwszą porcją poprawionych kotletów, usłyszałem z jadalni głos Tomka:

– No to co, sernik na rozgrzewkę?

Zamknąłem oczy. Właśnie tego się obawiałem. Gdy wróciłem, zobaczyłem jak wszyscy już siedzą przy stole, a na talerzach lądują grube kawałki sernika. Mój sernik. Ten, który miał być tylko zwieńczeniem obiadu, deserem, a nie ratunkiem w porze obiadowej. Dzieci były zachwycone. Jedno już miało usta całe upaprane, drugie prosiło o dokładkę. Basia popijała kompot i uśmiechała się z tą swoją niewinną miną.

– Może Marek właśnie odkrył nowy trend kulinarny – powiedziała, patrząc w moją stronę. – Najpierw deser, potem danie główne. Albo nie – najpierw zdjęcia, potem poprawki.

Nie odezwałem się. Nie było sensu. Stałem z boku i tylko kiwnąłem głową. W środku aż mnie skręcało. Nie wiedziałem, co boli bardziej – to, że się z tego śmieją, czy to, że mają rację. Zabrałem się za dosmażanie kotletów. Patelnię przykryłem pokrywką, zmniejszyłem ogień, dorzuciłem trochę masła. Stałem przy kuchence sam jak palec, podczas gdy zza ściany dochodziły śmiechy i rozmowy. W pewnym momencie usłyszałem, jak Tomek opowiada historię o tym, jak raz sam zrobił spaghetti i pomylił cukier z solą. Wszyscy rechotali.

A ja? Stałem z łopatką w dłoni i mieszałem, przewracałem te nieszczęsne kotlety i myślałem, że może nigdy nie dogonię mojej mamy. Może nie jestem stworzony do kuchni. Może Basia ma rację, kiedy mówi, że najlepszym daniem, jakie potrafię przygotować, jest herbata z cytryną. Ale coś we mnie nie dawało za wygraną. Może to był upór, a może ta głupia nadzieja, że jednak się uda. Że jeszcze ich zaskoczę.

Trochę mnie to uwierało

Wróciłem do jadalni z nową porcją kotletów. Pachniały lepiej niż wcześniej, a ja starałem się trzymać prosto i nie okazywać nerwów. Postawiłem półmisek na środku stołu, uniosłem głowę i powiedziałem z wymuszoną pewnością siebie:

– Proszę państwa, danie główne – tym razem jadalne.

Tomek zerknął na mnie z uśmiechem i z zadowoleniem chwycił nóż i widelec, ale oczywiście nie mógł sobie darować:

– A może poczekajmy jeszcze godzinę, żeby dojrzewały jak dobre wino?

Mama też nie odpuściła.

– No, przynajmniej teraz wyglądają jak kotlety, nie jak sushi.

Zacisnąłem zęby. Miałem ochotę rzucić czymś w ścianę albo wyjść z domu i nie wrócić, ale wiedziałem, że to tylko pogorszy sprawę. Uśmiechnąłem się krótko, chociaż wszystko we mnie się buntowało. Usiadłem i czekałem, aż spróbują. Basia przekroiła pierwszy kawałek i włożyła go do ust. Przełknęła i spojrzała na mnie z lekkim zaskoczeniem.

– No, Marek... Teraz są naprawdę dobre.

Tomek kiwnął głową, żując z zadowoleniem. Dzieci rzuciły się na jedzenie, jakby wcześniej nic nie jadły. Mama przez chwilę milczała, potem powiedziała cicho:

– No, nieźle. Chociaż ja dodałabym trochę więcej czosnku.

Nie odpowiedziałem. Wiedziałem, że to u niej największy komplement. Patrzyłem, jak wszyscy jedzą, i mimo że jeszcze chwilę temu miałem wrażenie, że się zapadam pod ziemię, teraz czułem coś zupełnie innego. Jakby wracało do mnie powietrze. Udawałem, że się śmieję razem z nimi, kiedy Tomek żartował z mojego sernika na pierwsze danie. Ale gdzieś głęboko, pod tą udawaną radością, czułem, że to mnie jednak trochę uwiera. Zjadłem swój kotlet w ciszy, z nożem i widelcem w dłoni i przez moment naprawdę miałem ochotę przyznać sam przed sobą – tym razem wyszło.

Wyjątkowo się starałem

Obiad skończył się szybciej, niż się spodziewałem. Może dlatego, że kotlety rzeczywiście były dobre, a może dlatego, że nikt już nie chciał ryzykować kolejnej wpadki z mojej strony. Siedzieliśmy jeszcze chwilę przy stole, popijając kompot i zbierając się powoli do deserowej dokładki. Dzieci zniknęły w salonie, zostawiając po sobie okruszki i łyżki zatopione w resztkach sernika. Basia oparła się o stół, spojrzała na mnie z boku i powiedziała spokojnie:

– Wiesz, Marek, ja tam lubię takie wpadki. Zawsze mamy co wspominać.

Nie byłem pewien, czy to miało mnie pocieszyć, czy dobić, ale jej twarz była łagodna. Tomek dopijał kompot i poklepał mnie po ramieniu.

– Nigdy ci tego obiadu nie zapomnę, bracie. Najpierw deser, potem surowe mięso, potem triumfalny powrót schabowych. Jak w filmie z lat dziewięćdziesiątych. Tylko napisy końcowe zostały.

Mama wstała od stołu, poprawiła fartuch, który przyniosła ze sobą „na wszelki wypadek”, i spojrzała na mnie z czymś na kształt życzliwej pobłażliwości.

– Synu, nie przejmuj się. Gotowanie to nie dla każdego… Ale przynajmniej się starasz.

Te słowa niby miały być wspierające, ale zabolały. Może dlatego, że były prawdziwe. Może dlatego, że zawsze chciałem, żeby chociaż raz powiedziała: „Jestem z ciebie dumna”. Niestety nie powiedziała. Zbierając talerze do kuchni, w głowie układałem sobie zdania, których nie wypowiedziałem. Że starałem się bardziej niż kiedykolwiek. Że chciałem, żeby ten obiad był wyjątkowy, nawet jeśli po drodze coś nie wyszło. Że nie chodziło o schabowe, tylko o to, żebym choć raz to ja był tym, który zrobił wszystko. Ale nic nie powiedziałem. Po prostu zaniosłem naczynia i zacząłem je zmywać. W ciszy, która zapadła po obiedzie, doszło do mnie jedno, że może faktycznie nigdy nie dorównam mamie. Może już zawsze będę tym, który coś przypali, czegoś nie dosmaży, coś pomyli. Ale teraz, po tym obiedzie, nikt nie będzie mi mówił, że nigdy nie próbowałem.

Chciałem być bohaterem

Minęły już godziny, a ja wciąż siedziałem przy kuchennym stole, patrząc na pustą blaszkę po serniku. W zlewie piętrzyły się talerze, w powietrzu unosił się zapach smażonego mięsa i lekko przypalonego tłuszczu, a za drzwiami toczyło się zwykłe popołudnie – dzieci biegały, Basia coś przeglądała w telefonie, Tomek z mamą gadali przy kawie. Wszyscy wyglądali na zadowolonych, jakby to, co się wydarzyło kilka godzin wcześniej, było tylko zabawnym epizodem, anegdotą do rodzinnego repertuaru.

A ja? Ja czułem, że ten dzień wryje mi się w pamięć na długo. Może nie dlatego, że schrzaniłem kotlety – to, jak się okazało, dało się naprawić. Bardziej dlatego, że po raz pierwszy od lat chciałem się czymś wykazać. Chciałem udowodnić sobie – i im – że potrafię stworzyć coś od początku do końca. Że nie jestem tylko tym, który pomaga wynieść śmieci, albo co najwyżej obierze ziemniaki, kiedy mama wydaje polecenia jak generał.

Chciałem być bohaterem kuchni. Marzyłem, że wszyscy się zachwycą, że usłyszę choćby jedno „wow, Marek, serio to ty zrobiłeś?”. Nie usłyszałem. Zamiast tego był śmiech, zakłopotanie i komentarze, z których wynikało jedno, że lepiej się nie wychylać. Ale im dłużej o tym myślałem, tym bardziej dochodziło do mnie, że może właśnie w tym cały sens.

Bo chociaż nie wszystko wyszło tak, jak zaplanowałem, to byliśmy razem. Śmialiśmy się – może z mojego koszmarnego startu, może z deseru na dzień dobry – ale razem. Basia po raz pierwszy od dawna mówiła coś bez wyrzutu, dzieci były w dobrym humorze, mama z Tomkiem przypomnieli sobie kilka historii z dawnych lat, a ja... Ja byłem ich częścią. Nie jako tło, nie jako cień mamy, ale jako Marek. Ten, co nie dosmażył kotletów, ale zrobił świetny sernik.

Nie wiem, czy kiedykolwiek jeszcze zaproszę wszystkich na obiad. Możliwe, że nieprędko się odważę. Ale wiem jedno – ta kulinarna porażka połączyła nas bardziej niż niejeden perfekcyjny rosół. Bo czasem to właśnie wpadki są tym, co zostaje z nami najdłużej. Śmiech przy stole, sernik jedzony w południe, kotlet, który udawał sushi – z takich fragmentów składa się rodzinna historia. I może to wcale nie jest taki zły początek.

Marek, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama