„Cieszyłem się z nowego domu, ale przez sąsiadkę nie mamy ani krzty prywatności. Mam wrażenie, że mieszkamy we trójkę”
„Trzeciego dnia zadzwonił dzwonek. Otworzyłem i... stała tam ona. Starsza pani, z siwymi włosami spiętymi w klamrę, uśmiechnięta od ucha do ucha i z blachą ciasta. – Dzień dobry, ja tylko na chwilkę, jestem panią Stefanią z naprzeciwka. Witajcie w naszym bloku”.

- Redakcja
Nigdy nie byłem fanem przeprowadzek. Ten cały chaos – pudła, folia bąbelkowa, śrubki od mebli, które zawsze gdzieś się zapodzieją. Ale z Kasią wszystko wydawało się prostsze. To był nasz pierwszy wspólny dom, nie wynajmowany, nie na chwilę. Własne mieszkanie w bloku na obrzeżach miasta. Świeżo wyremontowane, pachnące jeszcze farbą, z widokiem na zachodzące słońce i puste pole, które – jak sądziliśmy – przez lata miało pozostać niezabudowane.
Czuliśmy się, jakbyśmy złapali szczęście za ogon. Kasia wciąż powtarzała:
– W końcu nie musimy się nikomu tłumaczyć. Możemy krzyczeć, śmiać się, zasypiać z głośną muzyką albo gotować w nocy. Nikt nie stuka miotłą o sufit!
Pierwsze dni były jak z pocztówki. Puste ściany, materac na podłodze, pizza z kartonu jedzona na podłodze w salonie. Śmiech, nieprzespane noce i nadzieja, że teraz to już tylko będzie lepiej. Sąsiedzi – nieznani. Mijaliśmy ich w windzie, ale jeszcze nie odważyliśmy się na „dzień dobry”. Blok był cichy, zadbany, a klatka pachniała płynem do podłóg i lawendowym odświeżaczem. Zauważyłem jedynie, że na wycieraczce naprzeciwko ktoś zawsze układał idealnie równo swoje buty. Para damskich pantofli i kapcie z filcu. Trzeciego dnia zadzwonił dzwonek. Otworzyłem i... stała tam ona. Starsza pani, z siwymi włosami spiętymi w klamrę, uśmiechnięta od ucha do ucha i z blachą ciasta.
– Dzień dobry, ja tylko na chwilkę, jestem panią Stefanią z naprzeciwka. Witajcie w naszym bloku. Pomyślałam, że może macie ochotę na sernik. Sama piekłam, bez rodzynek, bo wiem, że młodzi nie lubią.
Zamurowało mnie. Kasia stanęła za moimi plecami i uśmiechnęła się serdecznie.
– To bardzo miłe z pani strony, dziękujemy – powiedziała, a ja tylko pokiwałem głową.
– Proszę, tu jest łyżka. Jakbyście chcieli dokładkę, to ja jestem pod siódemką. Czasem mam też drożdżówkę, albo chlebek sama piekę. I wiecie, jeśli czegoś wam potrzeba – cukru, soli, czy pogadać, to ja jestem. Sama tu mieszkam. Aha! I nie bójcie się, ja wszystko widzę, ale nic nie mówię! – zachichotała i mrugnęła okiem.
Zamknąłem drzwi i spojrzałem na Kasię. Milczała przez chwilę, wpatrując się w sernik.
– Zobaczysz, będziemy ją kochać – powiedziała.
Ale ja już wtedy miałem przeczucie, że pani Stefania może być... bardziej obecna, niż byśmy chcieli.
Częsty gość w naszym domu
Pani Stefania nie dawała o sobie zapomnieć. Codziennie punkt dziesiąta rano dzwonek. Raz z miseczką bigosu, innym razem z pęczkiem bazylii z doniczki na balkonie. Czasem tylko z „dobrą radą”. Początkowo uśmiechaliśmy się z Kasią i przyjmowaliśmy wszystko z uprzejmym zdziwieniem. Ale im więcej tych wizyt, tym częściej zaczynaliśmy wymieniać spojrzenia, które mówiły więcej niż słowa.
Kiedy pewnego dnia zapytała mnie, gdzie pracuję i czy Kasia już planuje dziecko, nie wiedziałem, jak się zachować. Próbowałem obrócić to w żart, ale ona miała w oczach coś, co mówiło, że słucha uważnie i zapamięta każde słowo. Wieczorami, kiedy wreszcie mogliśmy odetchnąć, rozmawialiśmy o niej cicho, jakby miała nas podsłuchać przez ścianę. Kasia kładła się na kanapie i z westchnieniem mówiła:
– Ona chyba nie ma nikogo. Może się nudzi. Ale Marek, ja już się czuję, jakbym mieszkała z nią, nie z tobą.
– Codziennie coś przynosi. Przecież ja już nie wiem, co mam robić z tym jedzeniem i tymi opowieściami o ludziach, których nie znam. A najgorsze, że ona nie słucha, co się do niej mówi. Po prostu gada. Bez przerwy – odpowiedziałem, próbując nie brzmieć zbyt ostro.
Jednak wszystko miało swój limit. W poniedziałek, kiedy wróciłem z pracy zmęczony i głodny, usiadłem na chwilę w kuchni, gdy znów rozległ się znajomy dzwonek. Spojrzałem na drzwi, potem na Kasię. Kasia bez słowa wstała, schowała się do sypialni.
Otworzyłem.
– Dobry wieczór, panie Marku. Ja tylko na chwilkę. Widziałam, że wczoraj wynosił pan śmieci w bluzie bez kaptura. Ja to tylko mówię, że łatwo się przeziębić, a z tymi wirusami to lepiej uważać. A i jeszcze – proszę tu, taki syrop sosnowy. Sama robiłam.
– Pani Stefaniu, przepraszam, ale naprawdę... nie możemy teraz rozmawiać. Jesteśmy zmęczeni. Dziękuję za syrop, ale... proszę nam dać trochę przestrzeni – powiedziałem to szybciej, niż planowałem.
Zamknąłem drzwi niemal od razu. Nie trzaskając, ale stanowczo. Poczułem jak moje serce bije szybciej, a potem usłyszałem cichy głos Kasi zza pleców:
– To nie było miłe.
– Ale konieczne – odparłem. – Przecież już nie dajemy rady.
– Wiem. Ale ona jest tylko samotna. Myślę, że... może przesadzamy?
Usiedliśmy razem w kuchni. Syrop stał na stole, nieotwarty. Patrzyłem na niego, jakby miał coś powiedzieć. Kasia w końcu sięgnęła po niego i wsunęła do szafki.
– Może jutro jej powiesz, że dziękujemy, ale naprawdę potrzebujemy trochę ciszy. Tak po ludzku.
Nie odpowiedziałem. Nie wiedziałem, czy potrafię rozmawiać „po ludzku” z kimś, kto właśnie przekroczył moją granicę.
Dzwonek do drzwi przestał dzwonić
Przez następny tydzień nie słyszeliśmy dzwonka. Pani Stefania nie wychylała się z mieszkania. Nawet buty z wycieraczki zniknęły. Kasia zaglądała przez wizjer, jakby chciała się upewnić, czy jeszcze tam mieszka.
– Może się obraziła – powiedziała któregoś wieczoru.
– Może po prostu dała nam spokój. Nareszcie – mruknąłem, siadając na kanapie z herbatą.
Ale ósmego dnia coś się zmieniło. Najpierw zauważyliśmy ambulans pod blokiem. Potem sąsiadka z dołu zatrzymała nas na schodach.
– Wiecie coś o pani Stefanii? Zabrali ją w nocy. Podobno miała jakiś atak, zapaść... Córka z Niemiec powiedziała przez telefon, że nie zdąży nawet przylecieć. Sami wiecie, jaka była. Trochę dziwna, ale serce miała.
Kasia zbladła. W mieszkaniu usiedliśmy w milczeniu. Popatrzyłem na szafkę, gdzie stał ten przeklęty syrop sosnowy. Wziąłem go do ręki i postawiłem na stole.
– Może przesadziłem – powiedziałem. – Może wystarczyło powiedzieć to inaczej. Albo... po prostu zapytać, czy czegoś jej nie potrzeba.
Kasia tylko kiwnęła głową. Oczy miała pełne łez.
– Byliśmy tak skupieni na sobie, że nawet nie zauważyliśmy, że zniknęła.
Sąsiedzka pomoc
Pani Stefania wróciła do mieszkania po ponad dwóch tygodniach. Schudła, poruszała się wolniej, miała trudności z wchodzeniem po schodach. Kasia zobaczyła ją przez okno, kiedy sąsiad z dołu pomagał jej dojść do drzwi. Nie powiedzieliśmy tego głośno, ale oboje poczuliśmy ulgę. Wieczorem długo zastanawialiśmy się, co zrobić. Ostatecznie to ja zapukałem. Otworzyła po dłuższej chwili. Miała na sobie sweter z poplamionym rękawem i ten sam kok z klamrą, tylko luźniejszy niż zwykle.
– Pan Marek…?
– Chcieliśmy tylko zapytać, czy pani czegoś nie potrzeba. Kasia upiekła ciasto. Może ma pani ochotę?
Zaproponowała, żebyśmy weszli. Kasia dołączyła chwilę później z miską szarlotki. Usiedliśmy w jej małej kuchni, obok radia grającego cicho muzykę poważną. Pani Stefania popatrzyła na nas ze spokojem i lekko się uśmiechnęła.
– Myślałam, że się na mnie pogniewaliście. Tacy mili młodzi ludzie, a ja się narzucałam. Wiecie... ja chyba już nie bardzo wiem, jak się z kimś rozmawia. Nie lubię być sama, ale nie umiem poprosić, żeby ktoś do mnie przyszedł.
Kasia ujęła jej dłoń. Ja patrzyłem na ten moment i czułem coś trudnego do nazwania – coś pomiędzy wstydem a wdzięcznością.
– My po prostu… baliśmy się, że nie mamy siły na czyjeś problemy – powiedziałem cicho. – Ale to nie znaczy, że pani nie zauważamy.
Pani Stefania pokiwała głową.
– Dobrze, że przyszliście. Naprawdę myślałam, że umrę i nikt tego nie zauważy.
Milczeliśmy przez dłuższą chwilę. Potem podała nam kubki z herbatą i posadziła między filiżankami stare zdjęcie – młoda kobieta na plaży, uśmiechnięta, z dwoma małymi dziewczynkami trzymającymi się jej spódnicy.
– To ja, jak byłam jeszcze... potrzebna komuś.
Ustalmy granice
Od tamtej wizyty zaczęliśmy pojawiać się u pani Stefanii raz na kilka dni. Pomagaliśmy jej zrobić zakupy, przynieść leki z apteki, czasem po prostu siedzieliśmy przy herbacie i słuchaliśmy jej opowieści o dawnych czasach, o córkach, które wyjechały, o mężu, który zmarł nagle przy śniadaniu. Nie narzucała się już. Wiedziała, kiedy się pożegnać, kiedy milczeć. A może to my nauczyliśmy się inaczej ją słuchać. Któregoś dnia poprosiła mnie, żebym naprawił klamkę w jej kuchennych drzwiach. Zająłem się tym od razu. Gdy skończyłem, zapytała cicho:
– Panie Marku… nie jestem już silna. Wiem, że nie mogę być dla was ciężarem. Ale jakbyście kiedyś nie przyszli, nie odbierali… to ja zrozumiem. Tylko proszę mi powiedzieć wcześniej. Ja już naprawdę wiem, gdzie jest granica.
Uklęknąłem przy niej, żeby spojrzeć jej w oczy.
– My nie chcemy żadnej granicy. Tylko trochę porządku. I spokoju, ale bez samotności. Umówmy się, że się widujemy, ale nie codziennie. Że czasem przyjdziemy, a czasem tylko pomachamy przez okno.
Pani Stefania kiwnęła głową. W oczach miała coś łagodnego.
– Tak jest dobrze – powiedziała. – Tak właśnie powinno być.
Tego wieczoru opowiedzieliśmy wszystko Kasi. Usiadła obok mnie i skinęła głową.
– Znalazłeś słowa, których mi brakowało. Nie trzeba się poświęcać, żeby być obecnym.
I rzeczywiście – nie ratowaliśmy świata. Po prostu byliśmy blisko. Tyle wystarczyło, żeby coś się zmieniło.
Czasem wystarczy być
Czasem wieczorami siedzę na balkonie i patrzę, jak w oknach po drugiej stronie zapalają się światła. W jednym z nich widzę sylwetkę pani Stefanii. Pije herbatę, czasem przysypia w fotelu. Nie wygląda już na zagubioną. Bardziej na kogoś, kto pogodził się z tym, co jest. W naszym mieszkaniu też coś się zmieniło. Nadal cieszymy się swoją prywatnością. Nadal potrafimy zamknąć drzwi i zniknąć w ciszy. Ale wiemy, że nie żyjemy obok pustych ścian. Za każdą z nich jest ktoś. Czasem samotny, czasem potrzebujący. I nie chodzi o to, żeby się rozdawać, żeby karmić wszystkich dookoła swoją uwagą. Czasem wystarczy być. Zapukać. Zapytać. Pomachać przez okno.
Wciąż mam w sobie tamten moment, gdy dowiedzieliśmy się o zapaści pani Stefanii. To uczucie, że może gdybyśmy byli bardziej uważni, zauważylibyśmy coś wcześniej. I może rzeczywiście – przesadziliśmy z tą naszą potrzebą spokoju. A może po prostu musieliśmy to przeżyć, żeby zrozumieć, jak łatwo jest kogoś pominąć, nawet jeśli mieszka kilka kroków dalej.
Nie mam prostych odpowiedzi. Nie wiem, jak zachowam się przy kolejnym sąsiedzie, który będzie zbyt rozmowny albo zbyt obecny. Ale wiem jedno – spróbuję się nie odwracać zbyt szybko. Zanim zamknę drzwi, zapytam: „Wszystko w porządku?” To nie kosztuje wiele. Czasem wystarczy kilka słów, żeby ktoś poczuł, że jest widziany.
Marek, 35 lat
Czytaj także:
- Sąsiadka nie miała własnego życia, więc mieszała się do cudzego. Za rozpuszczanie plotek los ją wreszcie pokarał”
- „Wściekałam się, gdy sąsiadka wciskała nos w moje sprawy. Później ze wstydem musiałam przyznać jej rację”
- „Sąsiadka codziennie wpadała do nas na kawkę. Wynosiła nie tylko najnowsze ploteczki, ale też coś cenniejszego”