Reklama

Czasem, gdy patrzę na Andrzeja, mam wrażenie, że dzieli nas ocean. Siedzi w salonie z gazetą, jakby mnie nie było. Julia trzaska drzwiami, gdy wraca z uczelni, Kuba zamyka się w swoim pokoju i nie odzywa się całymi dniami. A ja? Wciąż robię zakupy, gotuję ich ulubione dania, pytam: „Jak w szkole?”, „Jak w pracy?”, „Może coś obejrzymy wieczorem?”, jakbym jeszcze wierzyła, że coś od nich dostanę. Cokolwiek. Ale oni wszyscy dawno odpłynęli, niczym pasażerowie ze znanego tonącego statku.

Reklama

Ten wyjazd w góry był moją ostatnią próbą. Ostatnią iskierką nadziei, że jeszcze można coś naprawić.

– Zróbmy majówkę jak kiedyś, pamiętacie? – rzuciłam radośnie, ale nikt nie odpowiedział.

Widziałam to w ich oczach: nie chcą jechać, nie mają ochoty być razem. Ale dopięłam swego i wyruszyliśmy w tę podróż ostatniej szansy. Bo ciągle wierzę, że można jeszcze wrócić do tej bliskości, co kiedyś. Nawet jeśli oni już dawno zaczęli w to wątpić.

Byłam sama choć siedzieli obok

– Kuba, może byś zdjął słuchawki, chociaż na chwilę? – zapytałam spokojnie, choć w środku już gotowałam się z nerwów.

Bez reakcji. Ani drgnął. Andrzej prowadził, jak zwykle spięty, z tą swoją maską obojętności. Julia siedziała za mną i wzdychała ciężko co kilka minut, jakby każdy kilometr był jej osobistą torturą. Próbowałam coś zagaić, podtrzymać rozmowę – cokolwiek.

– Pamiętacie, jak kiedyś śpiewaliśmy w drodze w góry? „Hej sokoły” leciało wtedy chyba ze sto razy – zaśmiałam się cicho, ale nikt nie podchwycił.

Tylko mąż rzucił zimno:

– Czasy się zmieniły.

Zamilkłam. Poczułam się jak idiotka. Odwróciłam głowę do okna i wbiłam wzrok w mijane drzewa. W środku wszystko mi się kotłowało. Kiedy to się stało? Kiedy nasze rozmowy zamieniły się w komunikaty logistyczne, a dzieci zaczęły traktować mnie jak intruza? Zza szyby migały znajome miejscowości. Przez chwilę miałam absurdalną nadzieję, że może Julia coś powie. Że przypomni sobie, jak śmiała się tu kiedyś do rozpuku. Ale nic. Tylko szept do telefonu i szybkie:

– Daj spokój, stara coś gada bez sensu.

Poczułam, jak zaciska mi się gardło. Chciałam, żeby ta majówka nas zbliżyła. Ale już wtedy, w tym aucie pełnym milczenia, czułam, że to może być droga w jedną stronę. I że jadę tam sama, choć oni są obok mnie.

Chciałam, żeby wróciły dawne czasy

– No, jesteśmy... – rzuciłam, wysiadając z auta. Głos mi zadrżał. Domek wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam: drewniane ściany, trochę odrapane, skrzypiące drzwi, stare dębowe krzesła na tarasie. Pachniało modrzewiem i wspomnieniami. Dla mnie to było miejsce, gdzie dzieci biegały boso po trawie, a Andrzej grillował w koszuli w kratę, śmiejąc się głośno. Chciałam, żeby te czasy wróciły. Czasy bliskości. Teraz Julia spojrzała na domek z wyraźnym niesmakiem.

– Nie ma tu Wi-Fi? – zapytała z wyrzutem.

– To nie hotel pięciogwiazdkowy – warknął Andrzej, ledwo wyciągnął walizkę z bagażnika.

– No raczej. Nikt nie mówił, że nie będzie netu – syknęła Julia i zniknęła w środku.

Zostałam na zewnątrz z Kubą. Patrzył gdzieś w dal, w stronę lasu, jakby chciał tam uciec.

– Pamiętasz, jak zbierałeś tu szyszki i robiłeś z nich smoki? – zagadnęłam z uśmiechem.

– Miałem sześć lat – odburknął i poszedł za siostrą.

W środku było chłodno. Otworzyłam okna, zaczęłam rozpakowywać torby. Julia siedziała na łóżku, przeglądając telefon.

– Może pójdziemy później na spacer? Zobaczyć jezioro?

– Nie jestem już dzieckiem, mamo – rzuciła sucho. – Nie potrzebuję twoich programów animacyjnych.

Zamarłam. W tym momencie wszedł Andrzej i mruknął:

– Czemu tu tak zimno?

– Bo otworzyłam okna – odpowiedziałam. – Zamiast się czepiać, może byś pomógł?

– Pomagam, tylko w inny sposób niż ty. Nie muszę rzucać się na wszystko jak ty, z tą swoją obsesją na punkcie „spędzania czasu razem”.

Zrobiło się cicho. A potem jakoś złowrogo.

I po raz kolejny poczułam się, jakby to wszystko miało zaraz pęknąć. Ale jeszcze próbowałam wierzyć, że tak się nie stanie.

Nie umieliśmy już razem być

Ognisko płonęło już od kilkunastu minut. Drewno trzaskało rytmicznie, a płomienie odbijały się w ciemnych oczach Kuby. Siedzieliśmy na pieńkach i starych krzesłach ogrodowych. Zrobiłam kiełbaski, wyciągnęłam pianki. Chciałam, żeby choć przez chwilę poczuli coś miłego. Bez napięcia. Bez pretensji.

– Pamiętacie, jak tata spalił wtedy swoje spodnie? – próbowałam znowu żartobliwie zagaić.

Nikt się nie zaśmiał. Andrzej westchnął ciężko. Julia patrzyła w ogień. Kuba zerkał w telefon.

– A pamiętacie, jak graliśmy w kalambury? I ojciec rysował chomika, który wyglądał jak zdechła żaba? – dodałam z nadzieją.

– Możesz już przestać? – warknęła Julia.

– Próbuję tylko... – zaczęłam.

– Co? Próbujesz udawać, że wszystko jest normalnie? Że to, co się między wami dzieje, nie ma wpływu na nas?

– Julia... – Andrzej podniósł głos, ale ona była szybsza.

– Nie! Powiedzmy to wreszcie. Przecież planujecie separację. Wiem o tym od dawna. Kuba też wie, nie udawajmy.

Serce mi stanęło. Spojrzałam na Andrzeja. Milczał. Patrzył gdzieś w ogień.

– To nie tak... – wyszeptałam, ale głos mi zgasł.

– To dokładnie tak – powiedziała Julia. – My tu siedzimy jak idioci przy tym ognisku, a wy już dawno wszystko sobie zaplanowaliście.

– Nie planowaliśmy... po prostu... – Andrzej się zawahał. – Nie umiemy już razem być.

Wtedy nie wytrzymałam. Łzy pociekły mi po policzkach, bezgłośnie. Patrzyłam w ten ogień i czułam, że właśnie rozpada się coś, co trzymałam w sobie latami. I nie było już odwrotu.

Czułam pustkę i nic więcej

Zostałam przy ognisku sama. Nawet nie wiem, kiedy Andrzej wstał. Julia poszła pierwsza, z furią w oczach, a Kuba… Kuba po prostu zniknął. Wstał bez słowa i oddalił się w stronę drzew. Patrzyłam na dogasający płomień i słyszałam tylko szelest liści, głuchy odgłos drewna opadającego w popiół. Było chłodno, ale nie czułam zimna. Czułam tylko pustkę. Taką, która robi się w człowieku, gdy wie, że już nic się nie da poskładać. Kiedy ostatni raz Andrzej mnie objął? Kiedy Julia się uśmiechnęła? Kiedy Kuba powiedział mi coś więcej niż „nie wiem” lub „spoko”?

Zaczęłam się zastanawiać, czy to wszystko nie jest moją winą. Może za dużo wymagałam? Za dużo mówiłam, za bardzo kontrolowałam? A może po prostu... nie umiałam być matką. Żoną. Poczułam się mała. Malutka. Jak dziewczynka, która siedzi samotnie w lesie i nie wie, jak wrócić do domu. Bo dom już nie istnieje. Przynajmniej nie taki, jaki znałam. Julia i Kuba gdzieś zniknęli. Ich tata też. A ja nie miałam pojęcia, czy jeszcze da się ich odzyskać. Czy mnie jeszcze słyszą? Czy w ogóle chcą? Podniosłam głowę i spojrzałam w niebo. Było czyste. Bez jednej chmury. I w tym bezkresie ciszy poczułam, że wszystko się zmieniło. Że wrócimy z tej majówki już inni. Albo wcale...

Nie przestaliśmy być rodziną

Julia i Kuba wrócili nad ranem. Usłyszałam skrzypnięcie drzwi, cichy szelest kurtek. Siedziałam przy kuchennym stole, z kubkiem zimnej herbaty, której nie miałam siły wylać do zlewu. Nie spałam ani minuty. Julia stanęła w progu, blada, zmęczona. Kuba schował się za jej plecami, jakby się wstydził.

– Przepraszam – powiedziała cicho. – Nie powinnam tak… wybuchnąć.

– Nie szkodzi – odpowiedziałam. – Dobrze, że wreszcie coś powiedziałaś.

Spojrzała na mnie ostrożnie, jakby bała się, że zaraz znowu będzie musiała się bronić.

– Chciałam wam tylko powiedzieć... – zaczęłam. – Że z tatą się oddalamy, to prawda. Ale was kochamy. Obydwoje. Bez względu na wszystko.

– Ale wy się rozstaniecie? – przerwał Kuba. Jego głos był szeptem.

Zamknęłam oczy na ułamek sekundy.

– Nie wiem. Może tak. Może nie. Ale to nie znaczy, że przestaliśmy być rodziną. To znaczy tylko, że nie umiemy już udawać.

Wtedy wszedł Andrzej. Zmęczony, jakby wczorajszy. Usiadł naprzeciwko mnie.

– Zawiodłem was – powiedział. – Wszystkich. I wiem, że tego nie da się naprawić jednym słowem. Ale nie chcę was stracić.

Julia patrzyła na niego długo. Bez łez. Bez krzyku. Po prostu słuchała. Kuba spuścił wzrok.

I chociaż nic nie zostało wybaczone, poczułam, że pierwszy raz od dawna rozmawiamy naprawdę.

Miłość nie znikła, choć zmieniła kształt

Siedziałam na schodach przed domkiem i patrzyłam, jak Andrzej pakuje bagaże do auta. Julia rozmawiała z Kubą, coś mu pokazywała w telefonie, a on się nawet uśmiechał. Nie wiedziałam jeszcze, co będzie z nami. Czy wrócimy tu razem za rok, czy każde z nas przyjedzie osobno? Ale jedno było pewne – przestałam udawać. Przed nimi. Przed sobą. To było dobre uczucie.

Może tej rodziny naprawdę nie dało się już uratować w takiej formie, w jakiej istniała przez lata. Może wszystko się rozpadło wcześniej, tylko nie chcieliśmy tego przyznać. Ale ta majówka była konieczna. Żeby coś wreszcie zostało nazwane. Żeby móc powiedzieć: „to boli” – i nie musieć się z tego tłumaczyć. Miłość nie znikła, choć zmieniła kształt. Wciąż kochałam męża, mimo wszystko. Julię, choć nieraz była dla mnie jak obca. Kubę, który zamknął się w sobie, ale wciąż miał we mnie oparcie. I może właśnie o to chodziło w byciu rodziną – nie o trzymanie się kurczowo pozorów, ale o to, byśmy byli wobec siebie szczerzy.

Anna, 46 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama