„Dziadkowie wręczali moim dzieciom koperty z pieniędzmi jak łapówki. Nie pozwolę, by ktoś kupował ich miłość”
„– Tylko stówka?! Masz siedem lat! To są pieniądze, za które można kupić dużo rzeczy. A ty chowasz je w plecaku jak jakaś przestępczyni! – wybuchłam. – Co dalej? Będziesz brać od każdego, kto da ci coś za uśmiech? Frania wybuchła płaczem. – Ja tylko chciałam mieć własne pieniądze, jak inne dzieci!”

Nie pamiętam, kiedy to zaczęło mnie tak bardzo drażnić. Może wtedy, gdy Frania z beztroskim uśmiechem wyciągnęła ze skarbonki stówkę i oznajmiła, że „babcia dała, bo narysowałam jej pieska”. Albo jeszcze wcześniej, kiedy Mikołaj z dumą pokazał mi nowy zegarek i stwierdził, że „dziadek powiedział, że facet musi znać godzinę”.
Niby drobiazgi, ale z dnia na dzień coraz bardziej czułam, że coś mi się wymyka spod kontroli. Że wychowuję dzieci w jednym duchu – oszczędności, odpowiedzialności, szacunku do pieniędzy – a moi rodzice wkładają im do kieszeni banknoty, jakby to była papierowa zabawa. Jakby okazywanie miłości przez prezenty było jedynym znanym im językiem.
– Tomek, ty wiesz, ile Frania dostała od mamy za rysunek? – powiedziałam, siadając na kanapie z herbatą.
– Nie wiem. Pięć złotych?
– Stówę. Sto złotych za pieska kredkami. I jeszcze batona jej wcisnęła.
Tomek spojrzał znad komputera, uniósł brwi.
– Serio? No, kochają wnuki, co ci powiem…
– To nie jest miłość, to podkopywanie naszego autorytetu – syknęłam. – Jak ja mam uczyć dzieci wartości, skoro po każdej wizycie u dziadków wracają z kopertami?
Nie odpowiedział. Wiedział, że miałam rację, ale też, że ten temat jest zapalnikiem. A ja – rozdarta – nie wiedziałam, czy bardziej jestem wdzięczna, czy po prostu... wściekła.
Starałam się nieco ochłonąć
– Proszę pani, Frania przyniosła dziś do szkoły sto złotych i że pokazywała dzieciom, że to „od babci za rysunek”... – wychowawczyni próbowała być delikatna, ale ja miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
– Tak, tak… Dziękuję za informację – wydusiłam i czym prędzej zakończyłam rozmowę. Całą drogę do domu gotowałam się w środku.
W domu starałam się nieco ochłonąć. Frania za chwilę siedziała na dywanie i układała puzzle z jednorożcami.
– Skarbie, mogę zapytać… czemu miałaś dzisiaj przy sobie pieniądze w szkole? – spytałam łagodnie.
– Babcia dała! Za tego pieska, co narysowałam w niedzielę. Powiedziała, że to „na coś słodkiego” i że jestem artystką! – uśmiechnęła się z dumą.
Chciała się pewnie pochwalić, bo kojarzyło jej się to z czymś bardzo, bardzo miłym. Zadzwoniłam do mamy wieczorem, gotując makaron.
– Mamo, możemy porozmawiać? Tylko... na spokojnie.
– Oczywiście córuniu, o co chodzi?
– Frania przyniosła dziś do szkoły sto złotych. Podobno od ciebie. Wiesz, że nie chcemy, żeby dzieci dostawały pieniądze bez naszej wiedzy...
– Ala... to tylko pieniądze! I co, nie może mieć własnych?
– Mamo, ona ma siedem lat. To dla niej ogromna kwota. Nie uważasz, że to ją rozpuszcza? Dzieci w jej wieku nie mają takich pieniędzy.
– Jak byłaś mała, też zawsze narzekałaś, że masz za mało. Teraz masz, a znów jesteś niezadowolona...
Zamilkłam. Coś mnie w tym zdaniu ukuło głęboko. Jakbyśmy znów wróciły do starych ról – ja wiecznie wymagająca, ona wiecznie niewystarczająca.
Dziadkowie chcieli kupić sobie miłość
U dziadków, Marii i Zbigniewa, zawsze pachniało rosołem. Tym razem jednak zapach nie wystarczył, by załagodzić napiętą atmosferę. Już przy sałatce czułam, jak poziom irytacji osiąga u mnie zenit.
– Mamo... Tato... muszę wam coś wytłumaczyć – zaczęłam, próbując zabrzmieć spokojnie, ale nawet Tomek obrócił się nerwowo w moją stronę. – Chodzi o te pieniądze dla Frani.
– O Jezu, znowu? – jęknęła mama, odkładając widelec.
– Znowu, bo to się powtarza – weszłam jej w słowo. – Dzieci dostają od was koperty, zegarki, pieniądze do ręki. Mikołaj przyniósł wczoraj pięć dych „za to, że wyrósł”.
– No to co? – wtrącił się ojciec. – Na co mamy wydawać pieniądze, jak nie na wnuki?
– Zbyszek... – szepnęła mama, ale ojciec już się nakręcał.
– Całe życie harowałem. I co, teraz mam siedzieć i liczyć każdy grosz? Dzieci są szczęśliwe, to najważniejsze!
– Ale czy muszą być szczęśliwe za banknot? – rzuciłam. – To wygląda, jakbyście kupowali ich miłość.
– Ala, przestań... – Tomek w końcu się odezwał, próbując złagodzić. – Wiem, że masz rację, ale może po prostu ustalmy jakieś zasady?
– Zasady? – mama aż się zagotowała. – A może wy ustalcie zasady na to, jak się dziadkowie mają czuć potrzebni?! To jedyne, co możemy im dać!
Z kuchni dobiegł śmiech Frani. Chwilę potem usłyszeliśmy, jak mówi do brata: „Dziadek da ci stówkę, jak powiesz, że masz fajny zegarek”.
Cisza przy stole zrobiła się gęsta jak smoła.
Przesadziłam, a dziecko niczemu winne
Znalazłam banknot w kieszeni plecaka Frani, kiedy szukałam jej zeszytu z matematyki. Złożony na cztery, jeszcze pachniał mentolowymi cukierkami, które babcia zawsze trzyma w torebce.
– Frania! – zawołałam z kuchni.
Przyszła niepewnie. Już wiedziała, że coś się święci.
– Skąd masz te pieniądze? – uniosłam banknot.
– To… babcia mi dała. Tylko nie mówiłam, bo powiedziała, że mama się złości o wszystko...
– Nie mówiłaś, bo wiedziałaś, że to nie w porządku! – podniosłam głos. – Frania, przecież rozmawialiśmy o tym! Prosiłam, żebyście nic nie brali bez naszej zgody!
– Ale to tylko stówka... – powiedziała cicho, główka schylona, bródka drżała.
– Tylko stówka?! Masz siedem lat! To są pieniądze, za które można kupić dużo rzeczy. A ty chowasz je w plecaku jak jakaś przestępczyni! – wybuchłam. – Co będzie dalej? Będziesz brać od każdego, kto da ci coś za uśmiech?
Frania wybuchła płaczem.
– Ja nie chciałam cię zdenerwować... Ja tylko chciałam mieć własne pieniądze, jak inne dzieci!
Zatkało mnie. Ręka z banknotem opadła. Patrzyłam na nią – skuloną, trzęsącą się – i miałam ochotę cofnąć wszystko, co powiedziałam.
– Przepraszam... – wyszeptałam. – Ale... ja się po prostu boję, że jeśli wszyscy cię będą kupować, to kiedyś nikt nie będzie cię kochać naprawdę...
Sama się przeraziłam słowami, które wypowiedziałam na głos... Frania nic nie odpowiedziała. Wybiegła do swojego pokoju, trzaskając drzwiami. A ja zostałam w kuchni, ściskając banknot i dusząc łzy, które paliły pod powiekami. Tak, wiem, przesadziłam. A dziecko nie było niczemu winne.
Kiedyś byliśmy bardzo biedni
Zadzwoniłam do mamy w sobotę rano. Głos miałam zdławiony, jakby jeszcze nie przeszła mi wczorajsza złość.
– Mamo... mogę do ciebie wpaść sama? Potrzebuję tego.
Nie pytała o szczegóły. Powiedziała tylko: „Zrób nam kawę, jak przyjdziesz. Mleko jest w lodówce.”
Usiadłyśmy w ciszy przy kuchennym stole, jak dwie sąsiadki, które nie wiedzą, od czego zacząć.
– Frania... ukryła pieniądze w plecaku. Znowu. – zaczęłam cicho. – Powiedziałam jej rzeczy, których żałuję. Ale też... nie wiem, jak to ogarnąć. Czuję, że tracę wpływ na własne dzieci. Oddalamy się od siebie.
Mama pokiwała głową, ale długo nic nie mówiła. W końcu westchnęła ciężko.
– Jak byłaś mała... nie mogłam ci nic dać. Nawet gdy bardzo chciałam. Pamiętasz, jak marzyłaś o klockach LEGO? A ja ci dałam stare drewniane puzzle po twoim kuzynie?
– Pamiętam – powiedziałam, zaskoczona tym wspomnieniem.
– Siedziałam potem w łazience i płakałam. Bo chciałam ci dać więcej, lepiej, ładniej. Ale nie było z czego. Teraz mam... i nie wiem, kiedy przestać. Może boję się, że znów coś przegapię?
Popatrzyłam na nią inaczej. Nagle zobaczyłam nie tylko matkę, ale kobietę, która całe życie próbowała coś nadrobić.
– Ja z kolei boję się, że moje dzieci przestaną mnie słuchać. Że jeśli dziadkowie są tylko od radości, a ja tylko od zakazów, to przestanę być ważna...
Mama przygryzła wargę.
– Myślisz, że jest sposób, żebyśmy obie czuły się potrzebne?
– Nie wiem – wyszeptałam. – Ale może... zacznijmy od rozmowy. Takiej prawdziwej. Jak dziś.
Obie miałyśmy łzy w oczach.
Kochać dzieci można mądrze
W kolejną sobotę siedzieliśmy przy stole, tym razem też bez dzieci. Tomek nalał wszystkim herbaty, jakby to miało dodać naszej rozmowie jakiejś konkretnej formy. Babcia Maria była spięta, dziadek Zbigniew patrzył w okno. Ja zaczęłam.
– Chciałam podziękować, że się zgodziliście się spotkać. Naprawdę. Bo... ja już nie chcę się kłócić. Chcę tylko, żebyśmy się zrozumieli.
– My też nie chcemy awantur – powiedziała mama szybko. – Ale musisz zrozumieć, że to nie była zła wola. My was po prostu kochamy.
– Wiem, mamo. Ale kochać można też mądrze.
Zbigniew chrząknął.
– A co to znaczy „mądrze”? Że mamy nic nie dawać? Siedzieć jak kołki i patrzeć, jak wnuki rosną bez prezentu na Dzień Dziecka?
– Nie, tato – powiedział spokojnie Tomek. – Może po prostu inaczej. Nie do ręki. Może zamiast gotówki, fundujcie im... coś, co zostanie z nimi na dłużej?
– Na przykład? – zapytała Maria z lekkim cieniem nadziei.
– Lokata. Książki. Kurs plastyczny. Fundusz wakacyjny. Wspólne wyjście na jakąś atrakcję – Tomek mówił rzeczowo. – Możemy razem ustalić coś, co nie będzie podważać zasad Alicji, a jednocześnie pokaże dzieciom, że są dla was ważne.
Zbigniew parsknął:
– Co to za radość, jak dziecko nie może sobie kupić lizaka z własnych pieniędzy? Zresztą my nie zawsze mamy siłę gdzieś daleko chodzić.
– Ale jak się nauczy, że pieniądz to emocjonalna nagroda, to potem będzie oczekiwać tego od każdego. Nawet od obcych – powiedziałam cicho.
Zapadła cisza. Maria spojrzała na mnie ze zmęczeniem, ale też... z miękkością.
– Może masz rację. Może warto spróbować czegoś nowego.
Zbigniew wzruszył ramionami.
– Jak chcecie. Ale fundusz wakacyjny to wcale nie taki głupi pomysł. To chyba nawet w moim stylu?
Wszyscy się zaśmialiśmy. I pierwszy raz od dawna – to nie był gorzki śmiech.
Uczymy się wyrażać miłość bez pieniędzy
Frania z Mikołajem biegali po ogrodzie, ganiali się z psem sąsiadów, aż trawa fruwała spod butów. Mama siedziała na tarasie z książką, a tata – o dziwo – tłumaczył Mikołajowi, jak działa lornetka, którą wspólnie mu kupili „z funduszu dziadka”. Patrzyłam na to wszystko z kuchennego okna. Czułam ulgę. Nie dlatego, że wszystko było rozwiązane. Bo nie było. Frania nadal zapyta czasem, „czy mogę to kupić, jak babcia mi da?”. A ja nadal czasem wstrzymuję oddech, słysząc, że „dziadek coś obiecał”. Ale przynajmniej teraz rozmawiamy. Próbujemy. To nie jest bajka, w której wszyscy żyją długo i szczęśliwie. To nasze życie – z błędami, nieporozumieniami, miłością, której nikt nie nauczył nas wyrażać bez prezentów. Ale może... może właśnie teraz się tego uczymy.
Alicja, 38 lat
Czytaj także:
- „Chciałam zacząć nowe życie, ale los sobie ze mnie zakpił. Mój były chłopak wymyślił sposób, by uprzykrzyć mi życie”
- „Mąż w majówkę znienawidził swoją matkę. Przy grillu na jaw wyszedł jej największy sekret”
- „Moja żonka urządzała sobie schadzki z sąsiadem pod moim nosem, a potem udawała niewiniątko. Nie ze mną takie numery”