„Gdy owdowiałam, myślałam, że czeka już tylko samotność. To na dancingu dla seniorek wytańczyłam sobie kawalera”
„Popatrzyłam na niego zaskoczona. Stał przede mną mężczyzna starszy, ale zadbany, z błyskiem w oku. Miał na sobie szary garnitur i pachniał wodą kolońską z innej epoki. Zbigniew – tak miał na plakietce przypiętej do klapy. Wyciągnął rękę.
– Tylko jeden taniec – dodał, jakby bał się, że odmówię”.

- Redakcja
Od pięciu lat jestem wdową. Moje życie toczy się spokojnie, czasem aż zbyt spokojnie. Każdego ranka piję kawę przy kuchennym stole, patrząc przez okno na podwórko, które dawno przestało mnie zaskakiwać. Wciąż to samo drzewo, te same ławki, te same twarze sąsiadów. Kiedyś myślałam, że po śmierci Władka już nic ważnego mnie nie spotka. Że swoje już przeżyłam.
Po jego odejściu zostałam z książkami, radiem i wspomnieniami. Miał swoje wady, jak każdy, ale był mój. Czasem się sprzeczaliśmy, czasem milczeliśmy zbyt długo, ale był obok. A teraz? Teraz najbardziej brakuje mi tych cichych poranków, kiedy wystarczyło, że był. Dlatego raz w tygodniu wychodzę – wieczorki taneczne w Domu Kultury dla seniorów stały się moją rutyną. Nie dla tańca – raczej, żeby nie oszaleć w ciszy. I właśnie tam, pewnego zimnego wieczoru, podszedł do mnie Zbigniew. Wysoki, siwiejący, z wyciągniętą dłonią i uśmiechem. Poprosił mnie do tańca. Zgodziłam się. Z grzeczności. Ale nie wiedziałam, że ten jeden taniec coś we mnie poruszy.
Zaczęłam się uśmiechać
– Mogę prosić panią do walca? – zapytał z taką gracją, jakby to była sala balowa, a nie duszna sala gimnastyczna w Domu Kultury.
Popatrzyłam na niego zaskoczona. Stał przede mną mężczyzna starszy, ale zadbany, z błyskiem w oku. Miał na sobie szary garnitur, nieco przyciasny w ramionach, i pachniał wodą kolońską z innej epoki. Zbigniew – tak miał na plakietce przypiętej do klapy marynarki. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, wyciągnął rękę.
– Tylko jeden taniec – dodał cicho, jakby bał się, że odmówię.
– No dobrze – odparłam, bardziej z uprzejmości niż ochoty.
Wzięłam jego dłoń i weszliśmy na parkiet. Zagrali walc wiedeński, taki z szumem skrzypiec i westchnieniem starych płyt winylowych. Zbigniew prowadził pewnie, zaskakująco lekko. Czułam się, jakbym znowu miała dwadzieścia lat.
– Lubi pani muzykę klasyczną? – zagadnął, kiedy zakręcił mnie w obrocie.
– Lubiłam. Władek... mój mąż... zawsze puszczał Mozarta w niedzielne poranki. A pan?
– U mnie w domu zawsze był Bach i zapach świeżo pieczonego chleba – uśmiechnął się lekko. – A teraz już tylko muzyka.
Po tańcu wróciłam do stolika, pewna, że to koniec. Ale po kilku minutach był znowu.
– Tango? – zapytał.
Zgodziłam się. Potem jeszcze raz. Zamiast jednego tańca zatańczyliśmy trzy. Nie zauważyłam, nawet kiedy zaczęłam się uśmiechać.
Jego głos mnie uspokajał
Nie sądziłam, że on naprawdę zadzwoni. A jednak. Trzy dni po tańcach, po południu, kiedy siedziałam z herbatą i sudoku, zadzwonił telefon.
– Dzień dobry, mówi Zbyszek. Ten od walca. Nie przeszkadzam?
Zaskoczył mnie. Jego głos był ciepły, spokojny, z lekką chrypką. Rozmawialiśmy ponad godzinę. O książkach, o pogodzie, o tym, jak trudno rano wstać, kiedy nikt na nas nie czeka. Nie było niezręczności – mówił z taktem, z humorem, bez tej nachalnej poufałości, jaką często spotyka się w rozmowach z obcymi.
Zaczęło się od jednej rozmowy, a potem... potem dzwonił codziennie. O tej samej porze. I z czasem zaczęłam czekać. Kiedy raz nie zadzwonił o siedemnastej, spojrzałam nerwowo na telefon. Po chwili na szczęście już mogłam usłyszeć:
– Przepraszam za spóźnienie, autobus mi uciekł. Ale nie mogłem nie zadzwonić. Pani głos to najlepsza część mojego dnia.
Śmiałam się, ale w środku coś mi się ścisnęło.
Zaczęliśmy rozmawiać bardziej otwarcie. Opowiadał o swojej żonie, która zmarła kilka lat wcześniej. O tym, jak sam chodzi do kina, bo nikt nie lubi starych westernów. A ja mówiłam o Władku, o tym, jak tęsknię za jego śmiechem, ale i o tym, jak ciężko czasem było.
– Czemu jego głos mnie tak uspokaja? – powiedziałam na głos do siebie pewnego wieczoru. – Przecież to tylko znajomy z tańców…
Tylko?
Pierwsza noc spędzona razem
– Marysiu, mam pomysł – powiedział Zbyszek pewnego grudniowego popołudnia przez telefon. – Spędźmy razem sylwestra. We dwoje. Mam butelkę dobrego wina, coś ugotuję... Nie musi być bal, wystarczy kolacja.
Zawahałam się. Serce chciało, rozum mówił: nie wypada.
– Nie wiem... Co ludzie powiedzą?
– Że dwoje samotnych ludzi nie chce być samych w taką noc. I mieliby rację – odpowiedział spokojnie.
Nie spałam prawie całą noc. W końcu zadzwoniłam.
– Dobrze. Przyjdę.
Przywitał mnie w swetrze z reniferem i kuchennym fartuchu. Na stole stała lasagna, na parapecie świeczki. Z głośnika płynęła cicho muzyka – stary jazz, którego nie słyszałam od lat. Rozmawialiśmy jak zawsze – lekko, z uśmiechem, ale potem... potem zrobiło się ciszej.
– Wiesz – powiedział, odkładając kieliszek – życie jest krótkie. Może nie powinniśmy go marnować?
Patrzyłam na jego dłonie, na zmarszczki wokół oczu.
– Nie wiem... chyba się boję. Ale też... nie chcę znów być sama.
Nie całował mnie, nie przytulał. Po prostu był obok. A rano obudziłam się i zobaczyłam go śpiącego w fotelu, przykrytego moim szalem. Czy to nie jest szalone? Ale... czemu czuję się tak dobrze?
Nie każda miłość musi być pierwszą
Minęły dwa miesiące od sylwestra. Spotykaliśmy się coraz częściej. Zbyszek wpadał z zupą w słoiku, ja podrzucałam mu pierogi. Razem chodziliśmy na spacery, czasem milcząc przez pół godziny, ale to milczenie było lżejsze niż samotność.
Pewnego wieczoru, siedząc u niego na kanapie, spojrzał mi w oczy:
– Marysiu... zamieszkajmy razem. Nie chcę już robić herbaty tylko dla jednej osoby.
Zamarłam. Nagle wszystko we mnie zawirowało – wspomnienia, obawy, głos matki w głowie: „Wdowa to wdowa, nie wypada”.
– Muszę się pożegnać z kimś, zanim się z kimś innym przywitam – powiedziałam cicho.
W domu otworzyłam szufladę ze starymi zdjęciami. Władek na plaży. Władek z psem. Władek trzymający mnie za rękę. Pogładziłam palcem papier.
– Władku, nie zabieram ci należnego miejsca. Ale nie chcę być już sama.
Rozmawiałam z Hanką, moją sąsiadką i najbliższą przyjaciółką.
– Przeprowadzasz się? – zapytała.
– Chyba tak.
– Nie każda miłość musi być pierwszą – powiedziała, patrząc na mnie poważnie. – Czasem ta ostatnia jest najpiękniejsza.
Pakowałam książki, garnki, zdjęcia. Każda rzecz miała swoją historię. Zbyszek pomógł mi z przeprowadzką. Kiedy zamknęłam za sobą drzwi, poczułam... lekkość. Jakby ktoś uchylił mi nowe okno.
Życie po 60. może być cudowne
Nigdy nie przypuszczałam, że w tym wieku można się tak odnaleźć. I że codzienność z kimś może nie być przytłaczająca, ale uspokajająca. Zawsze myślałam, że wspólne życie po sześćdziesiątce to już tylko kompromisy. A tymczasem... Zbyszek wstaje pierwszy. Zawsze. Nawet jeśli mówi wieczorem: „Jutro ty robisz śniadanie”, i tak słyszę szuranie kapci i stuk czajnika. Budzi mnie zapach kawy i odgłos składanych stron gazety. Znam już na pamięć te jego poranne mruknięcia:
– W polityce jak w cyrku. Ciągle ci sami klauni – rzuca z kuchni, a ja się uśmiecham, bo wiem, że za chwilę doda coś w stylu: – A twój sernik był wczoraj boski, kochanie.
Po śniadaniu często idziemy na spacer. On z kijkami, ja z termosem herbaty. Mamy ulubioną trasę – przez park, potem pod sklep spożywczy. Zbyszek zna wszystkich sprzedawców, z każdym zamieni dwa słowa. Dziś powiedział młodemu chłopakowi zza lady:
– Uważaj na miłość. Jak raz cię dopadnie, to już po tobie – i uśmiechnął się do mnie tak, że zrobiło mi się ciepło pod szalikiem.
W domu mamy swoje rytuały. On gotuje zupy, ja robię zacierki i piekę szarlotki. Stefan nie znosi marchewki z groszkiem, ja nie znoszę jego cebuli w jajecznicy. Kłócimy się o pilot do telewizora – bo on chce sport, ja serial. Czasem trzaskam drzwiami, czasem on wychodzi do sąsiedniego pokoju. Ale wieczorem zawsze jesteśmy obok. On mnie przytula, ja poprawiam mu poduszkę. I zanim zaśniemy, mówi:
– Dobrze, że jesteś.
Czasem w środku dnia po prostu patrzę na niego, jak czyta gazetę, z tą swoją lekko przekrzywioną głową, i myślę: „Boże, jak ja dobrze trafiłam”. To nie młodość, to nie ekscytacja. To coś innego – coś spokojnego, ciepłego, codziennego. To miłość. I teraz wiem, że dopiero teraz ją naprawdę rozumiem.
Maria, 67 lat
Czytaj także:
- „Mąż wolał gapić się w pudło, niż wyprawiać wspólne harce. Nie zauważył, że w naszym domu rozgrywa się melodramat”
- „Weekend w kamperze miał być ratunkiem dla naszej miłości, a okazał się koszmarną pomyłką. Tonęliśmy w błocie. Dosłownie”
- „Nie stać mnie było nawet na truskawkowy jogurt za 2,49 zł. Wolałam klepać biedę w Warszawie, niż być krezuską na wsi”