Reklama

Na wakacjach nad morzem nie byłem już dawno. A kiedyś to był rytuał.

Reklama

– Pojedziemy razem nad morze? – zagadnąłem najwspanialszą z żon.

– Janek, przecież wiesz, że najlepiej odpoczywam na działce – odpowiedziała tak, jakby setny raz tłumaczyła dziecku, że nie należy siorbać.

– Na działce to ty najlepiej dostajesz bólu kręgosłupa…

– No bo ty oczywiście palcem nie kiwniesz – moja Basieńka weszła w tryb „no bo ty”.

Zobacz także

– Nie po to mam urlop, żeby zamieniać się w rolnika, stolarza, murarza, zduna, hydraulika, czy kogo akurat potrzebujesz – przeszedłem do obrony. – Przypominam, że jestem poważnym urzędnikiem, a nie jednoosobową brygadą remontową.

– Ale samochodu nie dostaniesz – fuknęła jak nasza seterka i oddaliła się do łazienki.

„No, i dobrze” – pomyślałem. Gwizdnąłem na psa, zdjąłem smycz z wieszaka i wyszedłem z domu. Park mam po drugiej stronie ulicy, więc już po chwili odpiąłem karabińczyk z obroży Iry (tak się wabi nasza ruda znajda marki seter irlandzki) i usiadłem na ławce. Popatrzyłem przez chwilę na radośnie biegającego psa i zdecydowałem, że suka pojedzie ze mną. Wyjąłem telefon i wybrałem numer mojej starej nadmorskiej kwatery. Nie byłem tam już sześć lat… Sygnał – jest.

– Słucham, pensjonat „Amber” – głos w słuchawce należał do właścicielki.

– Dzień dobry, pani Heleno. – Mówi Janek Kolicki, z Warszawy…

– Ach, dzień dobry, panie Jasiu! Poznaję, oczywiście, że poznaję! – tylko Helena mówiła do mnie „panie Jasiu”. – Dawno pana nie było! Wybiera się pan do mnie?

– Tak, chciałbym przyjechać na przełomie lipca i sierpnia. Znajdzie się kąt dla mnie i psa?

– Proszę zadzwonić wieczorem. Jestem na targu, a nie pamiętam dokładnie kalendarza. Sprawdzę i na pewno coś wymyślimy. Dla pana – na pewno!

– Super! Zadzwonię około 20:30, do usłyszenia – powiedziałem i rozłączyłem się.

Uśmiechnąłem się, gwizdnąłem na psa i poszliśmy na przechadzkę. Ira – pewnie nie, ale ja już wyobrażałem sobie, że idziemy brzegiem morza.

Po wieczornej rozmowie z panią Heleną wiedziałem już, że miejsce na mnie czeka. Jadę! Za cztery tygodnie będę siedział na piasku i nucił „morza szum, ptaków śpiew, złota plaża pośród drzew…”. Tyle że moja Ira na pewno nie będzie nosiła w pysku żadnych gazet. Na wakacjach nie czytam prasy.

Uwielbiam wieczorne spacery brzegiem morza

Wygrałem! Jadę samochodem! Przeważył argument zabrania psa. Baśkę zawiezie na działkę nasza córka i pewnie zostanie z matką kilka dni. Wspaniale! Dla mnie zestaw Kaśka i Baśka mógłby się okazać morderczy. Żona moja kochana dąsała się trochę, ale tak naprawdę cieszyła się, że pies będzie ze mną. Bo trzeba uczciwie przyznać, że obie damy nie przepadają za sobą. Basia ledwie toleruje sukę. No, ale to był prezent dla Kasi, która pobawiła się trochę żywym pluszakiem, a potem miała go w nosie. Joasia, starsza córka od razu odmówiła zajmowania się „rudą wariatką” i szybko zostałem jedynym przyjacielem psa. Jedynym, ale szczerym. I teraz kochany rudzielec siedział na przednim fotelu obok mnie z wywalonym na bok jęzorem i z rozkoszą w oczach gapił się na przesuwający się za oknami krajobraz – uwielbiała jazdę samochodem. Po pół godzinie usnęła.

Kiedy wjechaliśmy na wybrzeże, zwolniłem i otworzyłem okno. Ira natychmiast się obudziła i wystawił łeb za okno. Jej uszy powiewały radośnie, a różowy jęzor nie chował się w pysku. Morze pojawiło się nagle. Wyglądało łagodnie, gdzieś w oddali łączyło się z niebem, po którym wędrowały kłębiaste porcje waty cukrowej. Z wysokości klifu wszystko wygląda pięknie, nawet kolorowe mrowisko na plaży. Nie jestem fanem plażowania i smażenia się w upale. Za to wieczorne spacery brzegiem morza uwielbiam.

Wjechałem na parking przed willą, wypiąłem psicę z szelek i wypuściłem z auta. Nie miała tu konkurencji, a pani Helena zawsze ją lubiła. Kiedy więc właścicielka stanęła w drzwiach, radosna Ira prawie na nią wskoczyła, piszcząc i poszczekując. Starsza pani przytulała rudzielca i próbowała schować twarz przed jej jęzorem. Uśmiechnięta podeszła do mnie po tych powitaniach, wyciągając ręce. Objęła mnie serdecznie i od razu poczułem się jak na wakacjach nad morzem.

– Dzień dobry, panie Jasiu! – mówiła.

– No, wreszcie pan przyjechał. A gdzie reszta familii?

– Witam, pani Helenko! – odwzajemniłem radość. – Reszta? Nie, nie – przyjechałem wypocząć. Pies wystarczy – roześmieliśmy się oboje serdecznie.

– Zapraszam od razu na obiad, a po nim się pan zakwateruje. Proszę do jadalni!

Z radością wszedłem do obszernego salonu pełniącego rolę stołówki. Właścicielka usadziła mnie przy dwuosobowym stoliku i po chwili przyniosła wazę z zupą jarzynową. Nalała mi i usiadła naprzeciw mnie.

– Niech pan je, a ja wszystko opowiem. Smacznego! – skinęła z uśmiechem głową. – Otóż, zadzwonił pan późno, ale wszystko zorganizowałam tak, żeby pan odpoczął. Jest sporo gości i wielkie pokoje są zajęte, ale przygotowałam dla pana ten niewielki pokoik na trzecim piętrze. Też z widokiem na morze. Na pewno zmieści się tam pan z sunią… No, tyle że schodów jest trochę. Za to nie ma żadnych sąsiadów – obok pana jest tylko bieliźniarka i magazynek. Nie gniewa się pan?

– Ależ skąd, pani Heleno! – zaprzeczyłem gwałtownie i szczerze, łykając pyszną zupę. – To nawet lepiej! Suka nie będzie nikomu przeszkadzać, nawet na korytarzu. A ja lubię dreptać, więc schody nie stanowią problemu.

– To się cieszę. W pokoju jest posłanie dla Irusi i miska na wodę. Bo jeść będzie w kuchni, prawda?

– Jest pani kochana! Dziękuję!

Ze smakiem zjadłem solidny kawał smażonego dorsza i powędrowałem z bagażem na górę. Ira zjadła w kuchni swoją porcję i podreptała za mną, taszcząc w pysku plastikową torbę ze swoimi zabawkami. „Jak dziecko” – pomyślałem ze śmiechem.

Pokoik nie był duży, ale wygodnie umeblowany, łazienka mała, ale wystarczająca. Z balkoniku roztaczał się widok na uliczkę koło domu i marszczące się pod klifem morze. Telewizorek, stolik, fotel, rozkładana kanapa. Skromnie, ale niczego więcej nie potrzebowałem. Ira ułożyła się na „swoim” pledzie z ulubioną pluszową kaczką i usnęła. Rozpakowałem graty, założyłem krótkie spodnie i brutalnie obudziłem psa. Poszliśmy na pierwszy spacer.

Moja radosna suka podbiegła do skarpy i zaczęła ujadać

Lekki wiaterek, zachodzące powoli słońce, trochę spacerowiczów i my taplający się w płyciznach lub babrzący się w piachu. Nie wiem, jak długo łaziliśmy – dopiero głód przypomniał, że pora wracać. Zresztą – robiło się już powoli ciemno. Podchodziliśmy do schodów, gdy nagle moja radosna suka podbiegła do skarpy i zaczęła ujadać. Nie szczekać, a ujadać tak, jakby atakował ją tygrys. I nie dawała się przywołać. Zaniepokojony spojrzałem w górę. Staliśmy dokładnie pod naszą willą. Kilkadziesiąt metrów nad nami stała na balkonie wysoka, czarnowłosa kobieta w czerwonej sukni, a może szlafroku. Opierała się o balustradę, a w jednej z dłoni trzymała krwistą chustę lub szal, który powiewał na wietrze.

– Ira, spokój! – krzyknąłem na psa i chwyciłem za obrożę. – Co cię napadło?!

Warknęła, ale posłuchała. Zapiąłem smycz i pociągnąłem zwierzaka w stronę schodów. Ciągle była zjeżona, ale szła za mną. Dopiero na stopniach, gdy klif i drzewa zupełnie zasłoniły domy na skarpie, suka z powrotem zmieniła się w radosną maskotkę. Kiedy sapałem na szczycie, moja seterka spokojnie czekała, aż złapię oddech. Zrobiliśmy jeszcze rundkę dookoła skwerku, pogapiliśmy się na budy z pamiątkami, rybami i lodami, na rozkrzyczanych turystów i spacerowiczów-emerytów i spokojnie wróciliśmy do „Ambera”.

Pani Helena spojrzała na mnie z lękiem, gdy zapytałem o kobietę

Podczas kolacji (smażone śledzie w zalewie, śledzie wędzone, dorsz po grecku, ser, warzywa, ciasto) dyskretnie rozejrzałem się po jadalni. Dwie czteroosobowe rodziny, dziadkowie z tłustym wnukiem w wieku komunijnym, dwie starsze panie udające podlotki, para studentów zapatrzonych w siebie bardziej niż ja w smażone śledzie oraz młoda mama z córeczką lat 5, zapewne czekająca na męża. Zwyczajni wczasowicze, trochę głośni, ale nie uciążliwi. „Żadna z pań nie wygląda jak dama z balkonu – pomyślałem. – Może ona nie jada posiłków?” – przeleciało mi przez głowę, ale w to trudno było uwierzyć, znając walory kuchni pani Heleny. Najedzony i zmęczony dotarłem do pokoiku na górze. Ira spała już zwinięta w kłębek na posłaniu. „Nabiegałaś się – pomyślałem, patrząc na nią. – I nawet naszczekałaś bez sensu…”. Pogłaskałem rudy łeb i szybko wskoczyłem pod prysznic. Zanim się położyłem, zerknąłem przez balkon: noc nad morzem jest piękna. Po chwili spałem tak mocno, że nie poczułem, jak bezczelny pies włazi na moją kanapę.

Dni mijały wspaniale. Pogoda dopisywała: nie było szalonych upałów, choć słońce rzadko chowało się za kłębiastymi chmurami, a wiatr pofalował nieco morze. Ira atakowała i zjadała pianę fal i była rozpieszczana przez plażowiczów. Ja siadywałem w cieniu z książką i cieszyłem się lenistwem. Dopiero pod wieczór wędrowaliśmy razem, mocząc nogi i łapy w wyjątkowo ciepłym tego lata Bałtyku.

Dziwiło mnie tylko dziwne zachowanie Iry, kiedy wracaliśmy z plaży do schodów na klif od zachodniej strony. Mijaliśmy wtedy nasz pensjonat i za każdym razem pies obszczekiwał z dołu balkon pensjonatu znajdującego się kilkadziesiąt metrów wyżej. Najwyraźniej wychodząca na balkon kobieta drażniła ją bardziej niż muleta rozjuszonego byka. Ja zerkałem dyskretnie w górę i miałem wrażenie, że tajemnicza pani macha do mnie czerwoną apaszką. Nie wiem, dlaczego opuszczałem wtedy szybko wzrok. Zresztą musiałem zajmować się zdenerwowanym psem. A po kilku minutach zapominałem o incydencie. Tylko raz zdarzyło się, że kiedy wróciliśmy ze spaceru przed drzwiami naszego pokoju Ira zjeżyła się, ostro warknęła i pobiegła w głąb ciemnego korytarza. Tam szczeknęła groźnie kilka razy i po chwili wróciła z mroku, merdając ogonem. „Ruda wariatka” – pomyślałem i weszliśmy do pokoju. Suka jak gdyby nigdy nic wzięła w pysk ukochaną żółtą kaczkę i klapnęła na posłaniu.

– No, wariatka jesteś, wiesz? – zagadałem do seterki i poklepałem ją po łbie. Oblizała się, ziewnęła i zamknęła oczy. Kwadrans później spałem i ja.

To nie do wiary, jak szybko mogą minąć dwa tygodnie. Siedziałem w ogrodzie „Ambera” przy ostatniej nadmorskiej kawie i czekałem na panią Helenę – trzeba się było rozliczyć i szykować do drogi. Wracamy. Spojrzałem na sukę kłapiącą paszczą w pogoni za muchami. „Stara psica, a zachowuje się jak szczeniak – myślałem. – I to jest to pieskie życie?”. Nawet nie zauważyłem, kiedy podeszła nasza gospodyni. Usiadła obok.

– Nie żal panu wracać, panie Jasiu? – spytała.

– Żal, oj bardzo żal, pani Heleno! Pogoda była cudowna, najadłem się pysznych ryb… Odciąłem się na dobre od świata, telefon ani razu nie zadzwonił, a telewizora nie włączyłem nawet na minutę! Pełny relaks.

– Miło mi to słyszeć, panie Jasiu. Wszystko było w porządku, pokój okej?

– Tak, wszystko okej. Ale chciałbym panią o coś spytać: dlaczego już nie wynajmuje pani tego pięknego dużego pokoju z widokiem na morze? Tego w głębi korytarza, z balkonem nad klifem? Ta pani mieszka tam na stałe?

Pani Helena spojrzała na mnie bardzo poważnie, jakby z lękiem.

– Jaka pani, panie Jasiu? – spytała cicho.

– Ta wysoka, czarnowłosa, w czerwonej sukni. Widziałem ją na balkonie, machała mi apaszką

– To niemożliwe… – Helena była wyraźnie stropiona. – Ten pokój jest zamknięty od wielu lat, nikt tam nie tylko nie mieszka, ale nawet nie wchodzi

– Ale przecież widziałem ją! Machała… Ira nie szczekała na powietrze…

– Panie Jasiu, tam nikogo nie mogło być! Może pomylił pan domy na klifie?

– Pani Heleno, przecież znam „Amber” od lat. Teraz jest bliżej skarpy i tylko to się zmieniło…

Opowiedziała mi o tragedii, która rozegrała się tutaj 10 lat temu

Właścicielka pensjonatu spuściła wzrok, a potem nagle, jakby w przypływie odwagi, zaczęła mówić.

– Nie mógł pan nikogo widzieć. Ale opis pasuje do pewnej kobiety, która przyjechała tu na wakacje wtedy, gdy pan akurat przestał. Nazywała się Anna Janosz… – Helena powoli się uspokajała. – To było równo 10 lat temu, w lipcu. Ćwierkała, szczebiotała, podśpiewywała – była duszą towarzystwa. Mieszkała w tym wielkim pokoju, wie pan którym, tym z widokiem… Zorganizowała przyjęcie, na którym ogłosiła, że za miesiąc wychodzi za mąż. Oklaski, szampan, tańce – to był wspaniały wieczór i wszyscy goście bawili się doskonale. Aż wreszcie ktoś zapytał o wybranka…

Pani Helena przerwała na chwilę. Spojrzała jakoś dziwnie na swój pensjonat, milczała – najwyraźniej porządkowała w myślach wydarzenia, układała sobie następne zdania.

Czekałem spokojnie i kątem oka obserwowałem, jak Ira buszuje wśród naszych toreb, przekłada swój bagaż, czyli reklamówkę z zabawkami, aż wreszcie kładzie ją przy samochodzie.

– Pomaga w pakowaniu… – zauważyła z uśmiechem pani Helena.

– Tak, to bardzo mądra psica – potwierdziłem. – Mam czasem wrażenie, że widzi więcej niż ludzie…

– Tak, może tak być… – Helena zadumała się, ale po chwili wróciła do opowieści. – Ta Janosz opowiedziała wtedy, że jej narzeczony to marynarz, że jest w rejsie, wraca zaraz do Gdyni i wtedy przyjedzie po nią do „Ambera”. Wychodziła co dzień na balkon i machała czerwoną chustką w stronę morza. „Jestem jego latarnią morską” – mówiła. Wszyscy się uśmiechali, mówili, że to wspaniałe i romantyczne, że to musi być wielka miłość, i że zazdroszczą… Zabawa trwała do trzeciej, może nawet czwartej w nocy. Pamiętam, że kiedy sprzątałam robiło się już jasno, a na jednym ze stołów znalazłam kartkę: „Śniadanie prosimy na dwunastą”.

Helena uśmiechnęła się, ale milczała. Nalałem letniej kawy do kubka i podałem jej.

– Proszę się napić. Spokojnie…

– Trudno mi o tym mówić, choć minęło tyle lat – wypiła kilka łyków i odstawiła naczynie.

– Ludzie schodzili na śniadanie rzeczywiście koło południa. Mieli świetne nastroje, opowiadali żarty, wspominali wieczór. Potem jedni poszli dosypiać, inni do miasta, jeszcze inni na plażę. Ale pani Janosz nie schodziła. „Może gdzieś wyszła bez śniadania?” – myślałam. Ale po południu, kiedy okazało się, że nikt jej nie widział, poszłam na górę. Drzwi były zamknięte, więc otworzyłam zapasowym kluczem. Pokój był pusty, łóżko zaścielone. Tylko drzwi na balkon były otwarte. Wyszłam i wtedy ją zobaczyłam. Leżała na klifie, kilka metrów nad plażą, zasłonięta z tamtej strony krzakami. Krzyknęłam i pobiegłam do telefonu. Po kwadransie przyjechała policja, karetka, strażacy… Nie żyła od kilku godzin, czyli spadła jeszcze w nocy.

– Straszna tragedia. Musiała panią wstrząsnąć…

– A tak, nie tylko nie mogłam długo dojść do siebie, ale ciągle przychodzili ludzie oglądać „ten dom”. Okropne. Myślałam nawet, że pan też dlatego nie przyjeżdża…

– Nic nie wiedziałem…

– Teraz już wiem, panie Jasiu. A ten marynarz wcale do „Ambera” nie przyjechał. Nie mógł pan widzieć pani Janosz… Nie mógł pan, i już.

Nie spierałem się. Po co? Rozliczyłem się z panią Heleną i zacząłem pakować graty do auta. Ira – oczywiście – razem ze mną. Zanim skończyłem, już siedziała obok i skomlała, czekając na start. Jeszcze raz pomachałem właścicielce „Ambera”, zatrąbiłem i z fasonem ruszyliśmy do domu.

Powrót z wakacji nigdy nie jest fajny, ale zawsze konieczny. Po kilku godzinach spokojnej jazdy zaparkowałem przed domem. Ira kręciła się przy bagażniku, by jak zwykle „pomagać’ w rozpakowywaniu rzeczy. Chwyciła swoje graty i pomknęła na górę. Ja zabrałem torbę i luźne klamoty, i ruszyłem za nią.

W drzwiach czekała na mnie najukochańsza z żon.

– No, jesteś nareszcie! – cmoknęła mnie w oba policzki i pociągnęła do kuchni.

– Rozpakowuj torbę, bo wstawiam pranie!

– A tobie udał się wyjazd na działkę? – zagadnąłem z przekąsem. – Może byś spytała, jak było, a nie – dawaj, bo robię pranie…

– Oj, nie marudź… – wymamrotała i przekładała ciuchy. – I zabierz tego psa…

Cmoknąłem na Irę i pokazałem jej posłanie. Machnęła ogonem i zwinęła się w kłębek. Basieńka wyszła z łazienki, stanęła przede mną, trzymając się pod boki.

– I mam prośbę, kochanie – ogłosiła protekcjonalnym tonem. – Jeśli już udaje ci się pamiętać o mnie i kupić jakiś ładny – nie powiem – prezent, bądź uprzejmy trzymać go z daleka od psa. Zobacz, jak potwornie zaśliniła tę śliczną apaszkę! – zakończyła i zamachała mi przed nosem zmiętym czerwonym jedwabiem.

Reklama

Zamarłem, odjęło mi mowę. To przecież była… Przestraszony spojrzałem na moją rudą sukę. Uniosła na chwilę wzrok, cichutko warknęła i zamknęła oczy. Przyklęknąłem i pogłaskałem czule rudy łeb. Nie drgnęła, spała. A może tylko udawała…

Reklama
Reklama
Reklama