Reklama

Do niedawna byłam żoną najlepszego faceta, jakiego znałam. Michał nie był idealny — zostawiał skarpetki na środku salonu, wiecznie zapominał o rocznicach i czasem za dużo pił na firmowych wyjazdach. Ale był mój. I teraz go nie ma. Nie umarł w dramatycznym wypadku, nie zachorował nagle, jak to pokazują w filmach. Michał po prostu... zasnął i się nie obudził. Szybko, bez bólu.

Reklama

Najgorsze przyszło po pogrzebie. Przyjaciele przestali dzwonić, przynoszenie zupy się skończyło, a świat uznał, że to już czas, żebym „wróciła do siebie”. Tyle że ja nie wiem, gdzie to „do siebie” jest. I czy w ogóle coś takiego jeszcze istnieje.

W sercu miałam pustkę

– Może byś w końcu coś zjadła? – mama stała w progu mojej kuchni, trzymając słoik z bigosem. – Sama robiłam. Michał zawsze lubił, jak był dobrze przyprawiony.

Zignorowałam jej słowa i otworzyłam lodówkę. Przez kilka sekund po prostu gapiłam się w żółte światło, jakbym miała tam znaleźć sens życia.

Lodówka to nie portal do zaświatów – rzuciła mama półżartem, ale głos jej zadrżał.

Zamknęłam ją powoli. Bigos pachniał dobrze, nawet bardzo, ale w moim gardle tkwiła jakaś kulka. Jakby ciało się zbuntowało. Nie chciało przełknąć niczego, co nie było łzami.

– Michał ostatnio mówił, że trzeba ją rozmrozić – powiedziałam cicho.

Mama nic nie odpowiedziała. Stała tam, przygarbiona, jakby to ona była wdową. Może i była. W jakiś sposób Michał był też jej synem – tym dorosłym, który dzwonił raz na tydzień, pytał, czy czegoś nie trzeba z marketu i podsyłał jej linki do seriali, które mogłyby się jej spodobać. Usiadłam przy stole. Dłońmi objęłam kubek po herbacie, choć był już zimny.

– Wszyscy mówią, że jestem młoda. Że jeszcze ułożę sobie życie. Jakby to był jakiś mebel z Ikei – powiedziałam nagle.

Mama przysiadła obok i wzięła mnie za rękę. Jej dłonie były szorstkie i ciepłe.

Masz prawo być zła – szepnęła. – Masz prawo do wszystkiego, co teraz czujesz.

Ale ja nic nie czułam. Tylko pustkę. Jak lodówka bez światła.

Ręce mi się trzęsły

W urzędzie stanu cywilnego pachniało kurzem. Stałam przy okienku z aktem zgonu w dłoni i numerkiem z maszyny.

– Nazwisko zmarłego? – zapytała urzędniczka, nie podnosząc wzroku znad klawiatury.

– Michał Gierszewski. Mój mąż – dodałam z automatu, choć słowa „mój mąż” przeszły mi przez gardło jak odłamek szkła.

– Akt małżeństwa ma pani przy sobie?

Podałam jej plik dokumentów. Ręce mi się trzęsły, więc parę kartek wysunęło się z teczki i spadło na podłogę. Kucnęłam, by je podnieść i wtedy coś we mnie pękło. Po prostu zaczęłam płakać.

Nie głośno. Cicho. Tak, jak płacze się w miejscach publicznych – z zaciśniętą szczęką i oczami wbitymi w linoleum.

– Przepraszam... – mruknęłam.

Urzędniczka zmiękła dopiero wtedy. Wyszła zza biurka, pomogła mi pozbierać papiery. Usiadła naprzeciwko i patrzyła przez chwilę, zanim powiedziała:

Straciłam syna trzy lata temu. Miał dwadzieścia osiem lat.

Spojrzałam na nią zdziwiona. Miała coś w oczach. Coś, co dobrze znałam – pustkę, która się nie goi. Tylko z czasem mniej krwawi. Nie wiem, jak przeżyłam ten dzień. Pamiętam tylko, że wyszłam z urzędu z nową metką. „Wdowa”. Na papierze, w bazie danych, w oczach znajomych. Już nie „Justyna i Michał”. Tylko „Justyna”.

Tęskniłam

Wyszłam z łazienki owinięta ręcznikiem i zobaczyłam go. Wisiał na krześle, jakby czekał. Granatowy sweter Michała, ten ulubiony – rozciągnięty przy mankietach, pachnący płynem do prania i... nim. Nadal. Przez chwilę tylko patrzyłam. W pokoju było cicho, jakby wszystko wstrzymało oddech. Założyłam go powoli. Rękawy były za długie, ale właśnie tak lubiłam. Wsunęłam dłonie do środka, jakbym próbowała się w nim ukryć.

Z kuchni dochodził dźwięk gotującej się wody. Zapomniałam o czajniku. Ale nie ruszyłam się. Stałam tak, w tym swetrze, w środku naszego mieszkania, które nagle przestało być „nasze”. Ściany, które kiedyś odbijały jego śmiech, teraz dusiły mnie milczeniem. Usiadłam na kanapie i wzięłam do ręki jego telefon. Nadal miałam dostęp – znałam hasło. Nie wiem po co. Może chciałam znaleźć jakiś ślad. Wiadomość. Cokolwiek. Coś, czego mi nie powiedział. Wiadomości od znajomych, kilka alertów z aplikacji bankowej, nieodebrane połączenie od jego mamy z tamtego poranka. I jedno zdjęcie. Zrobione dwa dni przed śmiercią. Michał siedzi przy stole, je jajecznicę. Patrzy w kamerę z miną, którą zawsze robił, kiedy wiedział, że się wygłupia. A ja zrobiłam to zdjęcie, bo... bo wtedy jeszcze nie wiedziałam, że za chwilę będzie już tylko zdjęciem.

Przycisnęłam telefon do piersi. Tak mocno, że aż zabolało. Jakby mógł przez ekran wrócić. Jakby miłość mogła wskrzesić. Ale nie mogła.

Snułam się bez celu

Spojrzałam na półkę z jogurtami i nagle wszystko mnie uderzyło. Michał zawsze brał waniliowe, ja malinowe. Zawsze wkładał trzy opakowania do koszyka, choć wiedział, że jedno zje jeszcze w drodze do domu. I teraz stałam tu sama. Przed tą samą lodówką, w tym samym sklepie. Ale wszystko było inne. Wzięłam dwa malinowe. Po chwili odłożyłam jeden. Po co dwa?

– Justyna?

Odwróciłam się. Za mną stał Adam – znajomy z pracy Michała. Wysoki, nieco przygarbiony, zawsze wyglądał, jakby się spieszył, nawet gdy stał w miejscu.

– Hej – powiedział cicho. – Nie wiedziałem, że… że tu mieszkasz.

– Mieszkam – odpowiedziałam głucho. – Nadal.

Zapanowała krępująca cisza. On patrzył gdzieś nad moim ramieniem, ja udawałam, że oglądam skład jogurtu. W końcu zapytał:

Jak się trzymasz?

– Nie trzymam się – przyznałam. – Jakoś... się snuję.

Skinął głową, jakby rozumiał. Może rozumiał. Może i nie.

Michał często o tobie mówił – dodał po chwili. – Zawsze dobrze. Zwłaszcza po tych firmowych imprezach. Że się cieszy, że może wracać do domu. Do ciebie.

Poczułam, jak coś ściska mnie w gardle. Uśmiechnęłam się lekko, ale oczy już miałam mokre.

– Dzięki – szepnęłam.

Adam odwrócił wzrok. Wyciągnął rękę, jakby chciał mnie objąć, ale się zawahał.

– Jeśli... jeśli kiedyś będziesz chciała pogadać, daj znać. Naprawdę.

Skinęłam głową. Wzięłam ten drugi jogurt. Może jednak jeszcze kiedyś ktoś będzie go chciał zjeść ze mną.

Miałam nogi jak z waty

W sobotnie poranki Michał wstawał pierwszy. Robił kawę, puszczał jazz z głośnika i chodził po mieszkaniu w bokserkach, podśpiewując pod nosem. Czasem przysiadał na brzegu łóżka i całował mnie w czoło, zanim obudził mnie zapachem świeżo zmielonej kawy. Teraz obudziła mnie cisza. Zegar wskazywał 7:12. Za oknem było szaro, wilgotno. Typowa wczesnowiosenna sobota. Z kuchni nie dobiegały żadne dźwięki. Ani ekspresu, ani kroków, ani jego nucenia. Leżałam chwilę, wpatrując się w sufit. Potem, nie wiedzieć czemu, wstałam i poszłam do kuchni. Wsypałam kawę, włączyłam ekspres. Zrobiłam wszystko tak, jak on. Nawet nalałam ją do jego ulubionego kubka – tego z napisem „Szef Kuchni” i pękniętym uchem. Postawiłam kubek na stole. I patrzyłam.

Nie piłam. Po prostu siedziałam i gapiłam się w tę filiżankę, jakby miała mi coś powiedzieć. Jakby z dna miał zaraz wynurzyć się Michał, uśmiechnięty, rozczochrany, z tym swoim „Wstawaj, leniwcu”. Wzięłam łyk. Była gorzka. Zapomniałam mleka. Zrobiłam krok do lodówki i wtedy nogą potrąciłam coś pod stołem. Schyliłam się. Kartka. Rachunek? Lista zakupów? Nie. Krótka notatka jego pismem.

„Kup chleb, bułki i... pamiętaj, że cię kocham – M”.

Poczułam, jak ziemia pod stopami robi się miękka. Usiadłam na podłodze. Przytuliłam tę kartkę do piersi. Wciąż żył w małych rzeczach. W kubku, w notatce, w smaku niedosłodzonej kawy. I może to nie było życie, ale to było coś. Cokolwiek.

Wciąż czekałam

Minęło siedem miesięcy. Ludzie przestali pytać, jak się czuję. Przestali wysyłać wiadomości z serduszkiem. Czasem tylko mama rzuca, że „dobrze wyglądam”, a znajomi z pracy chwalą, że „wróciłam do rytmu”. Ale ja wiem, że to tylko pozory. Życie nie wraca do rytmu. Ono się zmienia. Przesuwa, przekrzywia. Czasem ledwie się toczy. Nie płaczę już codziennie. Ale czasem, gdy słyszę jazz w kawiarni albo czuję zapach jego perfum na kimś obcym – serce zatrzymuje mi się na sekundę.

Czasem rozmawiam z Michałem. W myślach. W łazience, gdy nakładam krem, mówię mu, że ten nowy nie działa. Albo, że Adam się odezwał i że nie wiem, co z tym zrobić. Że chyba chciałby mnie zabrać na spacer. A ja nie wiem, czy chcę iść, bo wciąż czekam, aż mąż zapuka do drzwi. Ale Michał nie puka.

Czasem myślę, że żałoba to nie koniec miłości. To jej przedłużenie. Tylko ciche, bez wzajemności. Kochasz dalej, choć już nie możesz być kochana. Zaczęłam zapisywać wszystko, co pamiętam. Jego powiedzonka. Przepisy, które znał na pamięć. Sposób, w jaki wiązał buty. Może kiedyś pokażę to komuś. Może komuś, kto go nie znał.

Może miłość wróci. Może nie. Ale ja wracam. Powoli. Krok po kroku. Do siebie. Do życia.

Justyna, 32 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama