„Gdyby nie wujek Waldek nasze wesele byłoby totalną klapą. Straciliśmy niemałą zaliczkę, ale mogło być o wiele gorzej”
„Wróciłam na salę. Goście kręcili się niespokojnie. Jedli. Pili. I pytali, kiedy zacznie się taneczna część wieczoru. Spojrzałam na zegarek. Była 15:30. Czułam, że jeszcze chwila… i wybuchnę”.

- Redakcja
Kiedyś naprawdę wierzyłam, że da się wszystko zaplanować perfekcyjnie – zwłaszcza własne wesele. Ba! Żyłam tą iluzją przez długie miesiące przygotowań. Tablica na korku, milion tabelek i trzy grupy na Messengerze – wszystko po to, żeby jeden dzień w życiu był dokładnie taki, jak sobie wymarzyłam. Czyste szaleństwo. Ale wiecie co? Gdybym miała jeszcze raz brać ślub, zrobiłabym wszystko zupełnie inaczej.
Najwięcej nerwów kosztowało nas nie samo wesele, tylko cała otoczka. Rodzina. Bo wiadomo – jak się zbierze kilkanaście osób z różnych światów, poglądów i temperamentów, to nie może być spokojnie. Z mamą miałam cichą wojnę o kolor serwetek, z tatą o to, że nie chciał garnituru. A ciotka Jadzia próbowała mnie przekonać, żebyśmy zamiast tortu dali gościom… galaretkę z bitą śmietaną. Serio. Ale był też wujek Waldek – czarna owca rodziny. Artysta z akordeonem i życiem w rozsypce.
Wieczorem rozmawiałam z Jackiem. Siedzieliśmy na tarasie, owinięci w jeden koc, z kubkami herbaty.
– Jesteś spięta jak struna – powiedział, patrząc na mnie z troską.
– Boję się, że coś się zepsuje. Że coś pójdzie nie tak.
– A ja się cieszę. Bo jutro będziesz moją żoną. A jak zespół się spóźni, to zatańczymy do dźwięku mojej komórki.
Zaśmiałam się, ale gdzieś w głowie tliła się niepokojąca myśl, że coś może pójść nie tak.
Zamarłam
Rano obudziłam się przed budzikiem. Serce waliło mi jak szalone, a powietrze w pokoju wydawało się jakieś… gęste. Otworzyłam oczy i wlepiałam je w sufit. To był TEN dzień. Mój dzień. O dziesiątej rano fryzjerka kręciła mi włosy, makijażystka zrobiła mnie na bóstwo. Mama co chwilę poprawiała welon. Jacek dzwonił, że wszystko pod kontrolą. Nawet tata nawet ogolił się dokładnie. Wszystko szło jak po maśle. W kościele – bajka. Gdy ksiądz powiedział „możecie się pocałować”, Jacek uśmiechnął się tak szeroko. Goście klaskali, babcia płakała, ciotka Jadzia miała łzy w oczach, a nawet wujek Waldek wyglądał na wzruszonego.
Potem kolumna aut ruszyła w stronę sali weselnej. W środku była klimatyzacja, światełka, białe obrusy i złote krzesła. Kelnerzy biegali z półmiskami, a menadżerka – z telefonem przy uchu. To właśnie ona podeszła do mnie, gdy tylko weszliśmy do środka. Miała minę, jakby połknęła cytrynę.
– Proszę na słowo.
– Co się stało? – zapytałam, przeczuwając najgorsze.
– Zespół. Mieli być o 15:00. Mieli… Ale ich bus się zepsuł. Pod Kaliszem. Nie dojadą na czas. Może w ogóle nie dojadą…
Zamarłam. Świat zawirował. Poczułam, jak serce przestaje bić. Jakby ktoś wyciągnął wtyczkę z gniazdka.
– Nie dojadą?! – syknęłam przez zęby. – Jak to „nie dojadą”?! Mamy pierwszy taniec, mamy harmonogram! Goście! Tyle ludzi! Co mam im powiedzieć?!
– Ja tylko przekazuję… – próbowała się bronić menadżerka, ale ja już jej nie słuchałam.
Wyszłam na zewnątrz, a zimne powietrze uderzyło mnie w twarz. Po chwili dołączył Jacek.
– Co się stało?
– Nie będzie zespołu. Rozumiesz? Kasa w błoto. Marzenia do śmietnika.
– Może się uda kogoś ściągnąć… – próbował ratować sytuację, ale sam nie brzmiał przekonująco.
Wyjęłam telefon i zadzwoniłam do lidera zespołu. Raz. Drugi. Trzeci. Nikt nie odbierał.
– To się nie dzieje naprawdę... – wyszeptałam.
– Przepraszam… – odezwał się ktoś zza moich pleców.
To był wujek Waldek.
– Mam w bagażniku akordeon. Jakby co.
Spojrzałam na niego jak na człowieka, który właśnie zaproponował, że naprawi samolot plasteliną.
– Wujku… Serio?
Ale on tylko wzruszył ramionami i mruknął:
– Ja bym zagrał. Jak trzeba. Tyle razy już grałem. W więzieniu, na weselach, w szpitalach…
Zamknęłam oczy. Pomyślałam, że świat naprawdę się kończy. Wróciłam na salę. Goście kręcili się niespokojnie. Jedli. Pili. I pytali, kiedy zacznie się taneczna część wieczoru. Spojrzałam na zegarek. Była 15:30. Czułam, że jeszcze chwila… i wybuchnę.
Myślałam, że zemdleję
Goście coraz śmielej zaglądali do kieliszków. Dzieci biegały między stołami, a atmosfera robiła się… dziwna. Nikt nic nie mówił głośno, ale czułam, że ludzie się nudzą. A nuda na weselu to katastrofa. I wtedy, ni stąd, ni zowąd, z korytarza dobiegł nas dźwięk. Charakterystyczny dźwięk starego akordeonu, który znałam z dzieciństwa. Wujek Waldek wszedł powoli, jakby nie był pewien, czy robi dobrze. W eleganckiej marynarce, z rozpiętym kołnierzykiem, akordeonem przypiętym do klatki piersiowej i tym swoim nieco krzywym uśmiechem.
– Poloneza czas zacząć! – zawołał.
– On chyba zwariował… – szepnęła ciotka Gosia, krzywiąc się teatralnie.
– To nasze wesele, nie parada dziwactw… – szepnęłam.
Ale zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, wujek Waldek ruszył z pierwszym taktem „Szła dzieweczka do laseczka”. I stało się coś, czego kompletnie się nie spodziewałam – ludzie zaczęli… klaskać. A potem… tańczyć.
– To nasze wesele – powiedział Jacek, łapiąc mnie za rękę. – Chodź.
I zatańczyliśmy. Pierwszy taniec do akordeonu i śpiewu wujka Waldka. I było… pięknie.
Byłam szczęśliwa
Nie wiem, co bardziej mnie zaskoczyło – to, że Waldek naprawdę umiał grać, czy to, że goście nagle przypomnieli sobie wszystkie słowa „Góralu, czy ci nie żal”. Nawet ciotka Jadzia, jeszcze przed chwilą kręcąca nosem, teraz klaskała w dłonie, w rytm „Hej sokoły”, podrygując na krześle jak mała dziewczynka. Wujek był w swoim żywiole. Przechadzał się między stołami, zagadywał, puszczał oko do babć, grał w kółko „Zielone wzgórza nad Soliną”, bo ktoś ciągle prosił. Goście śpiewali razem z nim, głośno i fałszywie, ale z takim entuzjazmem, że aż kelnerki się uśmiechały.
Stałam przy barze i patrzyłam na to wszystko jak na scenę z filmu. Ludzie tańczyli bez skrępowania. Bez choreografii. Bez planu. Prawdziwie. Autentycznie.
– To najlepsze wesele, na jakim byłam. Serio – powiedziała moja przyjaciółka, podchodząc z kieliszkiem wina.
– Bez zespołu, bez DJ-a, z wujkiem i jego akordeonem? – zapytałam z niedowierzaniem.
– Właśnie dlatego.
Pod wieczór podeszłam do wujka Waldka. Siedział, odpoczywał, otoczony gronem pań z rodziny, które prosiły o kolejną piosenkę.
– Wujku… ratujesz nam ten dzień – powiedziałam cicho.
– A ja myślałem, że już nikt nie chce słuchać takiej muzyki – uśmiechnął się, wzruszony.
Spojrzałam na tańczących ludzi, na Jacka, który właśnie obracał babcię Jankę w kółko. Może to właśnie tak miało być? Bez perfekcji. Za to z sercem.
Uśmiechnęłam się do siebie
Dochodziła północ, gdy zaskrzypiały drzwi wejściowe i do sali wkroczyło pięciu mężczyzn z instrumentami. Wyglądali, jakby przebiegli pół Polski.
– Przepraszamy, awaria busa, laweta, kombinowanie z transportem… Ale jesteśmy! – zawołał lider zespołu, próbując obrócić sytuację w żart.
Popatrzyłam na nich. Jeszcze kilka godzin temu byłam gotowa sprzedać nerkę, żeby tu stali. A teraz? Teraz było mi… obojętne.
– Spóźniliście się – powiedział Jacek, podchodząc do nich. – Wesele już trwa.
Zespół zaczął rozkładać sprzęt, a goście… nie zwracali na nich większej uwagi. Kiedy zespół w końcu zaczął grać, parkiet się przerzedził. Kilka par tańczyło z uprzejmości, kilka ze zmęczenia usiadło. A większość… wróciła do stołów. Atmosfera była inna. Sztuczna. Jakby ktoś próbował podmienić duszę naszej imprezy. Po godzinie Waldek znów podniósł akordeon. I jak tylko zabrzmiały pierwsze takty, tłum wrócił na środek sali.
– Niech gra dalej ten od akordeonu! – krzyknął ktoś spod ściany, a reszta klasnęła.
Jacek objął mnie w pasie i szepnął do ucha:
– Czasem najlepsze rzeczy dzieją się bez planu, co?
Uśmiechnęłam się. Bo wiedziałam, że właśnie przeżywamy coś, czego nie da się wpisać do tabelki.
Byłam wdzięczna
Minął już rok od tamtego dnia, a ja wciąż, ilekroć oglądam zdjęcia z wesela, uśmiecham się sama do siebie. Nie dlatego, że wszystko było idealnie – ale dlatego, że nie było. I właśnie dzięki temu… było prawdziwe.
Pamiętam, jak tydzień po weselu zadzwoniłam do niego.
– Wujku… jeszcze raz dziękuję. Nie wiem, co byśmy bez ciebie zrobili.
– Nie przesadzaj. Przecież to twoje wesele było. Ja tylko nacisnąłem parę klawiszy, a ludzie się sami rozgrzali – powiedział z tym swoim charakterystycznym luzem.
Ale ja wiem, że to nie była tylko muzyka. On po prostu miał odwagę wyjść przed tłum i zrobić coś od serca. Bez lęku, bez udawania. I to było najpiękniejsze. Z wujkiem Waldkiem mamy teraz zupełnie inny kontakt. Dzwonimy do siebie. Wpadamy na herbatę. Okazało się, że człowiek, którego rodzina traktowała jak ekscentrycznego samotnika, miał więcej serca niż niejeden „przykładny” wuj. Zrozumiałam jedno: idealny dzień to nie ten, który dopniesz na ostatni guzik. To ten, który będziesz wspominać z ciepłem w sercu. I choć wtedy, na początku, miałam ochotę rzucić bukietem w ścianę, dziś wiem, że to było najpiękniejsze wesele, jakie mogłam sobie wymarzyć. Nie dzięki planom. Dzięki ludziom.
Dominika, 32 lata
Czytaj także:
- „Moja teściowa była wiecznie skrzywiona jakby piła ocet. Tym 1 gestem sprawiłam, że znów się uśmiecha”
- „Mój teściu, emeryt i fan disco polo, zabrał mnie na ryby. Dałam się złowić na kuszące zanęty, ale był w tym 1 haczyk”
- „30 lat to żadna różnica, jeśli w grę wchodzą w uczucia. 60-letni przystojniak dał mi więcej niż którykolwiek młokos”