„Goniłam synową w pole, żeby plewiła grządki z chwastów. Nawet tego nie potrafiła zrobić porządnie”
„Stanęłam z boku, udając, że coś poprawiam przy płocie, ale kątem oka patrzyłam, jak młoda bierze się do roboty. Ręce jej chodziły jak w maszynie, ziemia aż fruwała. Szybko, coś za szybko. Coś mnie tknęło. Podeszłam bliżej. I wtedy poczułam ten dziwny ścisk w żołądku”.

- Redakcja
Są w życiu takie momenty, kiedy człowiek od razu czuje, że coś pójdzie nie tak. Że niby dzień jak co dzień – słońce świeci, ptaki śpiewają, człowiek wychodzi na podwórko – a w powietrzu wisi jakaś… zapowiedź kłopotów. Tego poranka miałam właśnie takie przeczucie. Patrzyłam przez okno na ogród i widziałam, jak ziemia aż prosi, żeby wziąć się do roboty. A w domu – młoda, cała w nowych pomysłach, siedzi i kawę popija. No to pomyślałam: „Czas sprawdzić, czy się nadaje”. Nie przewidziałam tylko jednego, że ten dzień zapamiętam na długo. Nie przez pogodę. I nie przez to, co się działo na wsi. Tylko przez to, co zobaczyłam później na moich grządkach.
Pogoniłam młodą do roboty
– Anusiu! – zawołałam z progu, wycierając ręce w fartuch. – Wstawaj, bo robota czeka.
– Ale ja już po śniadaniu – odparła, wychylając się z kuchni z kubkiem kawy. – Myślałam, że dziś trochę odpocznę…
– Odpoczniesz… w listopadzie – prychnęłam. – Chodź, pokażę ci, co to znaczy prawdziwa praca na wsi.
Poszła za mną, stukając tymi swoimi nowymi sandałkami o schody, jakby szła na spacer do parku. Zatrzymałyśmy się przy grządkach. Ziemia wilgotna po nocnej rosie, chwasty rozpanoszone jak na jarmarku.
– Widzisz? – wskazałam ręką. – Trzeba wypielić. I to porządnie, żeby ani źdźbła nie zostało.
– Dobrze, mamo – powiedziała słodko. – Ja to zrobię tak, że pani sołtys padnie z zazdrości.
– Co ma sołtysowa do tego – mruknęłam. – I pamiętaj, co jest czym.
– Przecież wiem – uniosła brew, jakby to była najprostsza rzecz na świecie.
Stanęłam z boku, udając, że coś poprawiam przy płocie, ale kątem oka patrzyłam, jak młoda bierze się do roboty. Ręce jej chodziły jak w maszynie, ziemia aż fruwała. Szybko, coś za szybko. Coś mnie tknęło. Podeszłam bliżej. I wtedy poczułam ten dziwny ścisk w żołądku – taki, który mówi: „Elżbieta, tu się zaraz coś wywinie”.
Czułam, że coś jest nie tak
– No, no… – mruknęłam niby z uznaniem, patrząc, jak młoda w pośpiechu wyrywa z ziemi zielone siewki. – Ale ci idzie!
– Mówiłam, że będzie czysto jak na stole – odparła, strzepując z rąk ziemię. – Patrz, tu już prawie gotowe.
Nachyliłam się, niby żeby sprawdzić, czy nie zostawiła jakiegoś chwastu. Moje serce zabiło szybciej. Pomiędzy tym, co leżało na stercie wyrwanych roślin, zobaczyłam znajome listki. Małe, jeszcze delikatne, ale ja bym je poznała wszędzie.
– Anusia… – zaczęłam ostrożnie. – A ty wiesz, co tu rosło?
– No jak to co? Chwasty – prychnęła, jakbym ją o imię matki pytała. – Przecież widać.
– Widać, owszem – odpowiedziałam, mrużąc oczy. – Ale nie dla każdego to samo.
– Mamo, nie zaczynaj… – machnęła ręką i wyrwała kolejną roślinę.
Stałam tak chwilę, czując, jak we mnie rośnie dziwne napięcie. Coś we mnie mówiło, żeby ją zatrzymać, ale druga część mnie była ciekawa, jak daleko to zajdzie. Zresztą… jeśli młoda tak się garnie do pracy, to czemu mam jej przeszkadzać?
– No to plew dalej – rzuciłam, odwracając się w stronę domu. – A ja pójdę nastawić zupę.
Choć czułam w kościach, że po tej zupie i tak już nic nie będzie smakować jak dawniej.
Zniszczyła młode ogóreczki
Kiedy wróciłam po godzinie, niosąc w garnku parującą zupę, Anusia siedziała na kuckach przy samej końcówce grządki. Włosy miała przyklejone do czoła, ręce całe w ziemi, a obok niej sterta wyrwanych roślin wyglądała jak stosik na ognisko.
– No, gotowe! – wyprostowała się z dumą, strzepując dłonie. – Czysto jak w aptece.
Odłożyłam garnek na ławkę i podeszłam bliżej. Pierwszy rząd – pusty. Drugi – pusty. Trzeci… pusty aż po sam koniec. Ziemia równiutka, rozgrabiona. Ani jednego listka.
– A te… – wskazałam brodą na zieloną stertę – wszystkie to chwasty?
– A co niby miałoby to być? – zdziwiła się, ocierając pot z czoła. – Małe, niepotrzebne, to wyrwałam.
Schyliłam się i wzięłam do ręki jeden z tych „chwastów”. Delikatny, jasnozielony listek, jeszcze z grudką ziemi na korzeniu. Poczułam, jak mnie trafia szlag.
– Anusiu… to chyba były młode ogórki – powiedziałam powoli, ważąc każde słowo.
– Niemożliwe! – roześmiała się nerwowo. – Przecież ja… ja myślałam…
– No właśnie. Myślenie, dziecko, to połowa roboty – odparłam, prostując się. – A druga połowa to wiedza, co się robi.
Stała, patrząc na mnie z tym swoim upartym błyskiem w oku, jakby to wcale nie była jej wina. A ja poczułam, że ta historia będzie się za nami ciągnąć dłużej niż lato.
Wymyśliłam szczwany plan
Następnego ranka wyszłam do ogrodu jeszcze przed śniadaniem. Stałam nad pustymi grządkami i czułam, jak mnie nosi. Słońce wschodziło pięknie, rosa błyszczała na trawie, a tu… pustynia.
– No i co teraz? – mruknęłam sama do siebie. – Z buraków coś może będzie, ale ogórki… po ptokach.
Nie było sensu kłócić się z Anusią. Jeszcze by zaczęła wszystkim opowiadać, że to ja źle powiedziałam, a ona tylko „ratowała ogródek”. Ludzie we wsi lubią plotki bardziej niż kompot z wiśni. Długo nie myślałam i przeszłam się więc na bazar. Warzywniaki dopiero się rozstawiały. Pachniało świeżym koperkiem, młodymi ziemniakami i truskawkami. Przy stoisku znajomej Zosi zobaczyłam ogórki – jędrne, zielone, jakby wczoraj zerwane.
– Skąd takie ładne? – zapytałam, biorąc jednego do ręki.
– Z mojego tunelu, Elka. Po ile ci dać? – odpowiedziała Zosia, wycierając ręce o fartuch.
– Daj mi od razu dwie skrzynki – powiedziałam bez wahania. – I dorzuć trochę buraczków, takich z listkami.
– A po co ci tyle? – zdziwiła się. – Będziesz kisić?
– Co cię to obchodzi – ucięłam, kładąc banknot na ladzie. – Potrzebuję i już.
Kiedy wróciłam, wzięłam koszyk i niby od niechcenia rozsypałam parę ogórków po grządce, żeby wyglądało, że to niby „zbiory”. I skrzynkę postawiłam. Wiedziałam, że jak sąsiadka spojrzy przez płot, to nie będzie miała pojęcia, co tu się naprawdę stało. A w sercu już mi kiełkował plan, jak resztę lata utrzymać ten teatrzyk.
Śmiać mi się chciało
Na drugi dzień, w samo południe, rozłożyłam na stole w kuchni miski z ogórkami i buraczkami. Wszystko wyglądało jak z reklamy sklepu ogrodniczego.
– Ooo, mamo! – Anusia wpadła do kuchni, jeszcze w kapeluszu przeciwsłonecznym. – To z naszych grządek?
– A jakże – odparłam z kamienną twarzą, obierając jeden ogórek. – Rosło jak szalone, trzeba było już zrywać.
– Niemożliwe… – mruknęła, zaglądając do miski. – Przecież… no… ostatnio tam nie było prawie nic.
– Widzisz, dziecko – westchnęłam, patrząc jej prosto w oczy – natura ma swoje sposoby. Jak się wie, kiedy i jak podlewać, to wszystko może odbić.
Skinęła głową, ale widziałam, że coś jej nie pasuje. Kręciła się po kuchni, zerkała na mnie, jakby chciała zapytać więcej, ale w końcu tylko wzruszyła ramionami.
– To może ja dzisiaj zrobię mizerię? – zaproponowała z nagłym entuzjazmem.
– Proszę bardzo – uśmiechnęłam się słodko. – Tylko pamiętaj, żeby ogórków nie obierać do gołej skórki. Trochę trzeba zostawić, dla smaku.
Kiedy wyszła po miskę, zerknęłam przez okno. Sąsiadka z naprzeciwka opierała się o płot, wpatrując się w moje grządki. W słońcu błyszczało kilka ogórków, które rano rozrzuciłam między liśćmi buraków. Pomyślałam, że chyba zaczyna mi się to podobać – ta gra pozorów. A młoda? Młoda nawet nie wiedziała, co się wydarzyło.
Śmiałam się do rozpuku
Lato minęło, jak z bicza strzelił. Słońce przypiekało, deszcz omijał nas szerokim łukiem, a ja – zamiast biegać z konewką i doglądać każdego listka – kursowałam na bazar częściej niż na pocztę. Zosia przyzwyczaiła się, że jak tylko pojawiam się w alejce, to trzeba z zaplecza wyciągać najlepsze, jędrne ogórki i buraczki z listkami. Nie pytała już, po co mi tego tyle. Tylko pakowała i liczyła w myślach, ile jeszcze zostało w skrzynkach.
Wieś gadała. A jakże. Że w tym roku Elżbieta ma „złotą rękę”, że rośnie jej wszystko jak na drożdżach. Pani sołtys nawet przywlekła się raz z jakąś kuzynką, żeby „zobaczyć, jak to się robi”. No to zobaczyły – pięknie rozsypane po grządkach ogórki z bazaru, liście spryskane wodą, żeby błyszczały w słońcu, i buraki ustawione w równych rządkach jak na wystawie. Miny miały nietęgie, ale nic nie mówiły. A ja? Ja tylko patrzyłam, popijałam herbatę na ganku i udawałam skromną.
– Eee, to zasługa pogody – mówiłam, chociaż w duszy śmiałam się do rozpuku.
Anusia z czasem przestała się w ogóle interesować ogródkiem. Widocznie uznała, że skoro po jej „pracach” rośliny jakimś cudem odrosły i dały plon, to znaczy, że ja mam jakieś magiczne sposoby. Niech tak myśli. Lepiej dla niej. Dzięki temu uniknęłam niepotrzebnych rozmów i tłumaczeń, a młoda mogła żyć w przekonaniu, że natura wszystko sama naprawia.
Jesienią, kiedy ostatnie skrzynki warzyw trafiły do spiżarki, wyszłam na próg i spojrzałam na puste już grządki. Zimny wiatr smagał twarz, a w powietrzu czuć było zapach ziemi szykującej się do zimy. Uśmiechnęłam się pod nosem. Bo prawda jest taka – czasem trzeba zrobić mały teatrzyk, żeby utrzymać porządek w swoim królestwie i twarz przed światem. A czy ogórki były moje, czy kupione od Zosi…? Kogo to obchodzi. Liczy się efekt. I to, że w tej historii – przynajmniej oficjalnie – wyszłam na najlepszą gospodynię w gminie.
Elżbieta, 67 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Żona traktowała mnie jak bankomat. Wydawała 600 zł na kolejną torebkę, a potem udawała niewiniątko”
- „Odkąd mój partner stracił pracę, awanturuje się o każdy paragon. Zapomniał, że to ja nas utrzymuję”
- „Myślałem, że po rozwodzie już nic gorszego mnie nie spotka. Chciałem odpocząć, ale nowi sąsiedzi urządzili mi piekło”