Reklama

Miasto przytłaczało mnie coraz bardziej. Ulice były pełne ludzi, a mimo to czułem się tam nieznośnie samotny. Miałem dwadzieścia trzy lata, a życie zdążyło już mnie zmęczyć. Rzuciłem studia, bo nie czułem w nich żadnego sensu. Praca w magazynie dawała tylko tyle, by zapłacić rachunki, a wieczory spędzałem na bezsensownym przewijaniu filmików w telefonie. Do tego wszystkiego doszło jeszcze rozstanie z Mają – zniknęła z mojego życia, zostawiając jedynie lakoniczną wiadomość, że „to nie to”. Z początku próbowałem udawać, że wszystko gra, ale któregoś dnia spojrzałem w lustro i zobaczyłem w nim kogoś, kogo nie chciałem znać. Gość bez planu, bez motywacji, bez celu.

Reklama

Wtedy wpadło mi w ręce ogłoszenie: „Potrzebny pomocnik do pracy w stadninie koni. Doświadczenie niewymagane. Zapewniamy zakwaterowanie.” Pomyślałem: a co mi szkodzi. Złożyłem aplikację z rozpędu, nie oczekując odpowiedzi. A jednak po tygodniu dostałem telefon z informacją, że mam się stawić w majątku „Sosnowe Wzgórza” w najbliższy poniedziałek. Spakowałem plecak i po raz pierwszy od dawna poczułem się jak ktoś, kto może jeszcze coś zmienić.

Majątek był położony z dala od głównych dróg, otoczony lasem, pachnący sianem i ziemią. Wszystko było inne – cisza, przestrzeń, nawet powietrze miało inny zapach. Ludzie patrzyli na mnie jak na intruza. Nie dziwiłem się – byłem chłopakiem z blokowiska, który nie wiedział, jak się trzyma widły. Właścicielką była Zuzanna – młoda kobieta o zimnym spojrzeniu i postawie, która mówiła „nie zbliżaj się”. A mimo to, gdy tylko ją zobaczyłem, coś się we mnie poruszyło. Chciałem zostać. Dla niej. Albo może przez nią.

Zacząłem się chyba zakochiwać

Pierwsze dni były jak uderzenie obuchem. Wstawanie o piątej, zapach końskiego potu, szorstkość siana, brud pod paznokciami, którego nie dało się zmyć nawet najostrzejszym szorowaniem. Bolały mnie plecy, ręce, nawet skóra na twarzy piekła od słońca. Ale nie narzekałem. Nie miałem dokąd wracać.

Zuzanna pojawiała się zawsze o tej samej porze. Wysoka, wyprostowana, w skórzanych oficerkach, jakby wyjęta z innego świata. Rzadko mówiła do mnie bezpośrednio, raczej rzucała polecenia przez starszego stajennego, Marka. Ale czasem przyłapywałem ją, jak na mnie patrzy. Tylko przez chwilę.

Pewnego ranka Marek skrzywił się, wskazując na ogiera w boksie.

– Kacper, pomożesz pani Zuzannie. Orion ma coś z nogą. Trzeba przemyć ranę.

Zamarłem. Przez ułamek sekundy pomyślałem, że to test. Moje ręce trzęsły się, gdy wyjmowałem płyn odkażający.

– Nie tak. Pokażę ci – powiedziała chłodno Zuzanna, nagle stając za mną. Jej dłoń spoczęła na mojej, prowadząc ją powoli. – Spokojnie, on to czuje. Nie możesz się bać.

– Ja się nie boję, tylko… nie wiem, co robię – przyznałem szczerze.

Spojrzała na mnie. Po raz pierwszy bez chłodu.

– To widać. Ale nauczysz się.

Po wszystkim usiedliśmy na murku przed stajnią. Patrzyła gdzieś w dal, jakby w myślach mówiła do siebie.

– Kiedyś też byłam tu nowa. Niechciana. Długo walczyłam, żeby mnie zaakceptowali.

Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Milczenie wydało mi się właściwe.

Od tamtego dnia zaczęło się zmieniać. Zuzanna coraz częściej rozmawiała ze mną bez pośredników. Zabrała mnie raz na przejażdżkę po łąkach. Pokazała stary cmentarz ukryty w lesie, dom opiekunki, która ją wychowała, opowiadała o koniach, jakby były jej rodziną. Patrzyłem na nią i widziałem nie jakąś chłodną dziedziczkę fortuny, ale dziewczynę, która nauczyła się być twarda, żeby przetrwać.

A ja? Ja zaczynałem się zakochiwać.

Czułem, że jestem dla niej ważny

Każdego dnia uczyłem się czegoś nowego – nie tylko o koniach, ale o niej. Zuzanna była jak labirynt bez mapy. Jednego dnia uśmiechnięta, z promieniem słońca w oczach, innego znikała na całe godziny, nie zostawiając nawet słowa. Ale wtedy, gdy była blisko, świat nabierał sensu. Potrafiliśmy stać godzinami przy padoku, rozmawiając o rzeczach błahych i poważnych.

– Myślałeś kiedyś, żeby mieć własnego konia? – zapytała kiedyś znienacka.

– Myślałem, że w ogóle nie mam nic swojego – odparłem. – Ale ostatnio... coś się zmieniło.

Spojrzała na mnie, jakby próbowała mnie rozszyfrować.

– Ty się boisz marzyć, prawda?

Boję się, że znowu wszystko stracę.

Było coś w tych rozmowach, co ściągało ze mnie ciężar. Zaczynałem widzieć siebie nie jako chłopaka znikąd, ale jako kogoś, kto ma prawo być tu, z nią, w tym świecie. Zuzanna wciągała mnie do swojego życia – zaprosiła mnie na ognisko z sąsiadami, pokazała zdjęcia swoich rodziców, których ledwie pamiętała. Byli piękni i surowi, jak ona.

A potem były te gesty. Jej ręka na moim ramieniu, dłoń przytrzymująca mnie w siodle, śmiech, kiedy koń nas ochlapał wodą z wiadra. Każdy z tych momentów był jak sygnał – jakby mówiła mi bez słów: jesteś ważny.

Ale zawsze, gdy wydawało mi się, że jesteśmy bliżej, coś ją odciągało. Telefon, który odbierała z kamienną twarzą. Matka, która zjawiała się nagle i znikała jak cień. Prawnik, z którym rozmawiała długo i zbyt cicho.

– Dobrze się z tobą czuję – powiedziała kiedyś cicho. – Ale czasem dobrze to za mało.

Chciałem jej powiedzieć, że nie musi się bać, że dam radę, że zostanę. Ale nie powiedziałem. Jeszcze nie. Wiedziałem już, że się zakochałem. I że to będzie miłość trudna. Ale wierzyłem, że warto.

Poprosiła bym już nie wracał

Tamten wieczór miał być wyjątkowy. W stadninie panował ruch jak nigdy – przygotowania do wystawy, konie wyczyszczone na błysk, ludzie w galowych ubraniach. Pomagałem od rana, nie czując zmęczenia. Chciałem, by wszystko wypadło perfekcyjnie. Dla niej. Zuzanna chodziła od jednego boksu do drugiego, nadzorowała każdy szczegół. Wyglądała inaczej niż zwykle – elegancka, skupiona, z błyskiem w oku, który pamiętałem z naszej pierwszej przejażdżki. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, uśmiechnęła się lekko. I wtedy poczułem, że to dziś. Dziś powiem jej wszystko.

Po wystawie zapadła noc. Goście rozjechali się, konie odpoczywały. Na dziedzińcu zostało nas tylko kilku. Przyniosłem jej kubek herbaty i usiedliśmy na schodach prowadzących do domu.

– Zuzanna... – zacząłem, a serce waliło mi jak młot. – Ja nie wiem, jak to się stało, ale... zakochałem się w tobie. Serio. I wiem, że to może głupie. Może zbyt szybko. Ale czuję, że to prawdziwe.

Zamilkła. Długo patrzyła przed siebie, jakby moje słowa zawisły w powietrzu.

– To niemożliwe – powiedziała cicho. – Ty jesteś z miasta, ja z tej ziemi. Nigdy nie będziemy równi.

– Co to znaczy? – spytałem z niedowierzaniem. – Przecież to nie ma znaczenia.

– Ma. W moim świecie ma. Nie mogę sobie pozwolić na to, czego chcę. A nawet jeśli bym chciała... Nie potrafię.

Wstała i odeszła. Nie zatrzymałem jej. Siedziałem jeszcze chwilę, ściskając kubek, który zdążył już wystygnąć. Czułem się, jakby ktoś nagle wyrwał mnie z miejsca, które zacząłem nazywać domem.

Rano Marek wręczył mi kopertę.

– Pani Zuzanna prosiła, żebyś to przeczytał. I... żebyś nie wracał. Że twoja pomoc nie będzie już potrzebna.

Nie było słów. Nie było pożegnania. Po prostu zniknąłem z jej życia tak szybko, jak do niego wszedłem.

Pustka po niej bolała i uczyła

Miasto nie było już takie samo. Ulice, które kiedyś znałem na pamięć, wydawały mi się obce. Wracałem do miejsca, z którego uciekłem, z poczuciem porażki. Blokowisko, tramwaje, hałas – wszystko to przygniatało mnie jeszcze bardziej niż kiedyś. Tym razem jednak nie było już żadnych złudzeń. Mój świat skończył się tam, na schodach stadniny, kiedy Zuzanna powiedziała, że to „niemożliwe”.

Zacząłem pracować w hurtowni spożywczej. Dźwigałem skrzynki, zapełniałem półki, patrzyłem na zegarek co pięć minut. Nic mnie nie cieszyło. Wieczorami siadałem przy oknie i pisałem. Nie dla kogoś, tylko dla siebie. Chciałem zatrzymać to, co miałem tam – zapach siana, mgłę o poranku, ciepło konia przy policzku, jej śmiech. Pisałem o jej dłoniach, które potrafiły być zarówno twarde, jak i delikatne. O oczach, które czasem były taflą lodu, a czasem źródłem ciepła. O tych kilku chwilach, gdy czułem się potrzebny, choć może tylko ja tak myślałem.

– Kacper, co z tobą? – spytał kiedyś kumpel, którego spotkałem przypadkiem. – Wyglądasz, jakbyś zgubił coś ważnego.

– Może siebie – odpowiedziałem.

Nie szukałem kontaktu z nikim ze stadniny. Bałem się, że jeśli się dowiem, że ona już o mnie nie pamięta, coś we mnie pęknie na dobre. Ale mimo bólu, nie żałowałem. Tam, wśród koni i ciszy, po raz pierwszy poczułem, że jestem kimś więcej niż tylko nic nieznaczącym chłopakiem z bloku. Pustka po niej bolała, ale też uczyła. Przestałem udawać przed sobą, że nie potrzebuję niczego więcej. Wiedziałem już, jak smakuje bliskość i jak boli jej brak.

A mimo wszystko – każdego wieczora zamykałem oczy i widziałem ją. Stała wśród drzew, przy Orionie, i milczała. Zawsze milczała.

Za bardzo się bała i była za słaba

Minęło kilka tygodni, zanim zebrałem w sobie odwagę. Myślałem, że czas pozwoli mi zapomnieć, ale było odwrotnie – im dłużej nie wiedziałem, co u niej, tym bardziej mnie to gryzło. W końcu zdecydowałem: muszę wrócić. Nie po to, żeby się narzucać, ale żeby zrozumieć, czy to wszystko było tylko moją iluzją.

Dojechałem autobusem do najbliższej wsi, resztę przeszedłem pieszo. Nogi drżały, serce waliło mi jak dzwon. Gdy zbliżyłem się do stadniny, zobaczyłem ją. Opierała się o boks i coś szeptała do konia. Na mój widok zamarła, ale nie uciekła wzrokiem. Po chwili podeszła.

– Myślałam, że już nigdy cię tu nie zobaczę – powiedziała.

– Też tak myślałem. Ale nie mogłem tak po prostu odejść i zapomnieć.

Usiedliśmy na ławce przed stajnią. Cisza między nami była ciężka, ale nie nieprzyjemna.

Czułam coś do ciebie – zaczęła. – Ale bałam się. Wiem, że to brzmi jak wymówka, ale to prawda. Moja matka, prawnicy, majątek... Wszyscy mają wizję mojego życia. Ty do tej wizji nie pasujesz.

– A ty? Co ty czujesz?

Zuzanna pokręciła głową.

– Chciałabym być inna. Mieć odwagę żyć po swojemu. Ale nie mam. Mój świat jest pełen ludzi, którzy oceniają. Dla nich jesteś tylko chłopakiem do pracy. Nie partnerem. A ja... jestem za słaba, żeby z tym walczyć.

Nie odpowiedziałem. Wszystko we mnie krzyczało, żeby ją przekonać, żeby próbować. Ale zamiast tego skinąłem głową. Bo zrozumiałem. Czasem ludzie naprawdę nie potrafią przekroczyć granic, które inni im narzucili.

Zostawiłem ją tam – z końmi, z jej światem. A sam wróciłem do swojego.

Nie miałem do niej żalu

Wracając do miasta, czułem się spokojniejszy. Nie dlatego, że coś się naprawiło – bo się nie naprawiło – ale dlatego, że wreszcie wiedziałem. Wiedziałem, że próbowałem, że nie zostawiłem wszystkiego bez słowa, że nie uciekłem. I wiedziałem też, że ją naprawdę kochałem. Nie jak w filmach, gdzie wszystko kończy się szczęśliwie, ale naprawdę – z bólem, tęsknotą i akceptacją.

Długo myślałem o tym, co powiedziała. Że jej świat mnie nie zaakceptuje. Że ona nie potrafi walczyć. Nie miałem do niej żalu. Rozumiałem. Każdy z nas nosi swój ciężar. Ona swój dźwigała w ciszy, między końmi i obowiązkami. Ja nosiłem swój w plecaku na plecach, wśród miejskich kamienic i spalin. Czasem zamykam oczy i przypominam sobie jej dotyk. Jej głos. Jej spojrzenie. Zuzanna została w swoim świecie. Ja wróciłem do swojego. I chociaż coś między nami istniało, to nie miało szans rozkwitnąć. Ale to była miłość. Niełatwa, nieprosta, prawdziwa. A prawda nie zawsze musi trwać, żeby się liczyć.

Kacper, 23 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama