Reklama

Kilka dni temu znowu pokłóciłem się z żoną. A właściwie to Marysia na mnie nawrzeszczała. Podsłuchała, jak umawiam się z Karolem na wypad na lotnisko. On miał sobie poskakać, a ja zapisać się na zajęcia w szkole spadochronowej. Tak byłem zaaferowany i podniecony rozmową, że nie zauważyłem, kiedy zeszła za mną do garażu, schowała się za samochodem i nadstawiła uszu. Gdy dotarło do niej, co zamierzam zrobić, wyskoczyła zza auta jak z procy, no i się zaczęło.

Reklama

– Ty idioto, znowu ci coś po głowie chodzi?! Motocykle się skończyły, to teraz skoki spadochronowe? Kiedy wreszcie dorośniesz, zmądrzejesz?! – napadła na mnie.

– Kochanie, wyluzuj! Przecież to zupełnie coś innego. Zwyczajny sport. Tysiące ludzi go uprawia – próbowałem ją uspokoić, ale zamiast tego jeszcze bardziej ją rozwścieczyłem.

– Zwyczajny sport? Chyba kpisz! Albo raz na zawsze skończysz z tymi głupotami, albo się rozstajemy. Mam dość życia z potencjalnym samobójcą! – krzyczała.

Poczekałem, aż się wywrzeszczy, a potem odwróciłem się na pięcie, poszedłem do mieszkania i zasiadłem przed telewizorem. Nie próbowałem niczego więcej jej tłumaczyć, bo po co miałem się męczyć? Przecież ona i tak niczego nie zrozumie. Chyba nigdy nie rozumiała.

Lubiłem niebezpieczne zabawy

Zawsze lubiłem adrenalinę i rywalizację. Już jako nastolatek uprawiałem niebezpieczne sporty. Wspinałem się na skałki, skakałem na rowerze, jeździłem na desce, trzymając się samochodów. Gdy zacząłem pracę w korporacji, poznałem więcej osób takich jak ja. Wtedy przyszła kolej na prawdziwą męską zabawę. Zakochałem się w dzikich wyścigach motocyklowych. Umawialiśmy się z kilkoma chłopakami o trzeciej, czwartej nad ranem i zasuwaliśmy na swoich maszynach pustymi ulicami miasta. Dwieście, dwieście trzydzieści kilometrów na godzinę. Ile fabryka dała.

Na jeden z takich wyścigów zabrałam kiedyś Marysię. Spotykaliśmy się od dłuższego czasu, coraz częściej rozmawialiśmy o wspólnej przyszłości. Chciałem sprawdzić, jak zareaguje na moją pasję. Kumple mówili, że wiele dziewczyn nie wytrzymuje presji. Histeryzują, żądają, żeby chłopak przestał szaleć. Bo one spać po nocach z nerwów nie mogą. Nie chciałem, żeby moja urządzała mi takie sceny. Zostawiłem ją więc na poboczu, a sam wsiadłem na motor i ruszyłem przed siebie. Wyrwałem tak, że asfalt się stopił. Kiedy po wszystkim zatrzymałem się przed nią z piskiem opon, zauważyłem, że jest przerażona, ale i zachwycona. Podziwiała mnie.

– No i jak ci się podobało? – rzuciłem od niechcenia.

– To totalne wariactwo. Ale byłeś świetny, naprawdę świetny… – przytuliła się do mnie czule.

To chyba właśnie wtedy postanowiłem się jej oświadczyć. Wreszcie spotkałem dziewczynę, która, podobnie jak ja, ceni sobie ryzyko, ma trochę polotu, fantazji. I wie, że facet musi się porządnie wyszaleć, sprawdzić w ekstremalnych sytuacjach. Niestety…

Po ślubie Marysia się zmieniła

Coraz częściej dawała mi do zrozumienia, że nie podoba jej się moje zamiłowanie do szybkiej jazdy. Nie to, żeby krzyczała, wpadała w histerię. Raczej prosiła, przymilała się, brała na litość. Gdy tylko widziała, że sięgam po kask, natychmiast przystępowała do akcji.

– Zobacz, w internecie piszą, że znowu zginął jakiś motocyklista. Przyczyną była nadmierna prędkość i brawurowa jazda. Coś okropnego… – podsuwała mi pod nos laptopa.

– E tam, to pewnie jakiś świeżak. Mnie nic złego się nie stanie. Za dobry jestem – uspokajałem ją.

– No nie wiem… Tak bardzo cię kocham… Gdyby coś ci się stało, to zwariowałabym. Może jednak dzisiaj zostaniesz w domu? – patrzyła na mnie błagalnym wzrokiem.

– Przecież wiesz, że nie mogę. Kumple na mnie czekają…

– Tylko dziś. Proszę – przytulała się.

Przyznaję, że czasem ulegałem. Kochałem ją i chciałem sprawić jej przyjemność. Częściej jednak stawiałem na swoim, i mimo jej próśb, wyjeżdżałem na ulice. Czułem się wtedy naprawdę szczęśliwy, spełniony… Po jednej z takich szaleńczych jazd nie wróciłem do domu. Nawet nie wiem dokładnie, co się wtedy stało. Jechałem jak zwykle, było ślisko. Nagle poczułem, że tracę panowanie nad maszyną. Wypadłem z drogi, koziołkowałem i wylądowałem w jakichś krzaczkach. Ostatnie co pamiętam, to widok rozgwieżdżonego nieba wirującego mi nad głową i trzask gałęzi łamiących się pod moim ciężarem. A potem już nic. Cisza i ciemność. Obudziłem się w szpitalu. Z zagipsowanymi nogami i ręką. Najgorszy był nie ból, ale świadomość, że jestem przykuty do łóżka. No i narzekania Marysi. Odwiedzała mnie codziennie i suszyła głowę. Śpiewka za każdym razem była taka sama.

Zaczęła histeryzować

– Wiesz, jakie miałeś szczęście? Gdyby nie te krzaki, już byś nie żył. Dociera to do ciebie? – pytała.

– Rany boskie, o co ta afera. Przecież żyję i nic mi nie będzie. Kości się zrastają. Za kilka tygodni będę jak nowy – wzdychałem.

– Akurat! Tym razem ci się udało. Ale drugi raz los już nie będzie taki łaskawy. Musisz skończyć z wyścigami. Obiecaj mi to – naciskała.

– Daj spokój. Przez najbliższe pół roku i tak nie wsiądę na motor. W tych gipsowych spodenkach i rękawiczce to raczej niemożliwe – próbowałem żartować, ale jej nie było do śmiechu.

– Nigdy już nie wsiądziesz. Przypilnuję tego – odpowiedziała poważnie.

I dotrzymała słowa. Doszło do tego, że po wyjściu ze szpitala, zamiast tak, jak planowałem, oddać motor do remontu, sprzedałem go zaprzyjaźnionemu mechanikowi. Gdy się z nim żegnałem, czułem się tak, jakbym rozstawał się z najbliższym kumplem. Przez następne miesiące siedziałem grzecznie w domu, a wyścigi motocyklowe oglądałem tylko w telewizji. Marysia była zadowolona, ja zdecydowanie nie. Czułem się coraz gorzej. Życie wydawało mi się takie puste i nudne. Zupełnie pozbawione sensu. Brakowało mi tego dreszczyku emocji, który towarzyszył mi, gdy rozpędzałem się motocyklem. Trudno to porównać do jakiegokolwiek innego przeżycia.

Miałem tego dość

Próbowałem o tym porozmawiać z Marysią, ale mnie nie słuchała. Gdy tylko wspominałem o kupnie nowego motocykla, nawet takiego do jazdy rekreacyjnej, a nie do ścigania, urządzała mi awanturę. Krzyczała, że szaleć to sobie mogłem za kawalerskich czasów, że nie chce zostać wdową, żyć w ciągłym strachu. No więc szybko kończyłem temat. Bo co bym nie powiedział i tak stanęłaby okoniem. Ale strasznie mnie to irytowało. Powoli zacząłem nawet żałować, że się z nią ożeniłem. Przecież gdy mówiliśmy sobie „tak”, byłem przekonany, że akceptuje moją pasję. A ona okazała się zwykłą histeryczką.

Po roku takich przepychanek miałem dość. Bo ile można użerać się z babą? Nie będę jej kanapowym pieskiem, nie ma mowy – postanowiłem. Mimo zakazu żony postanowiłem rozejrzeć się za jakąś maszyną. Zadzwoniłem do kumpla, z którym kiedyś się ścigałem. Myślałem, że pomoże mi znaleźć coś odpowiedniego.

– Jeśli chcesz, mogę ci sprzedać swój ścigacz. Mnie już nie jest potrzebny. Stoi w garażu i obrasta kurzem – usłyszałem od Karola, i przyznam, że mocno mnie to zdziwiło.

– Naprawdę? A ty co, skończyłeś z wyścigami? – spytałem.

– Uhm. Znudziły mi się. Teraz znalazłem coś, co daje jeszcze większą frajdę.

– Tak? A co to takiego? – zainteresowałem się.

– Skoki spadochronowe. Spróbowałem i wsiąkłem na amen. Wyobraź sobie: skaczesz i lecisz w dół. Ziemia zbliża się w błyskawicznym tempie, a ty do ostatniej chwili czekasz z otwarciem spadochronu. Mówię ci, adrenalina omal mózgu nie rozwala – opowiadał podekscytowany.

– Brzmi dobrze. Chętnie bym spróbował – zapaliłem się.

– Nie ma sprawy. Możemy jechać na lotnisko, choćby zaraz. Bawię się w to już od kilku miesięcy i mogę to załatwić – pochwalił się.

– A nie trzeba skończyć najpierw jakiejś szkółki? – zdziwiłem się.

– Trzeba, ale zawsze możesz skoczyć rekreacyjnie, z instruktorem. Spróbuj. Jak ci się spodoba, to zapiszesz się na kurs. To jak? – zapytał.

– Dzisiaj nie dam rady. Może w sobotę? – zaproponowałem.

– Przyjadę po ciebie o dziewiątej.

– Dobra, tylko czekaj za rogiem. Żeby cię Maryśka nie zobaczyła.

– A co, czepia się?

– No tak, więc będę musiał skłamać, że idę do firmy, bo jeszcze gotowa zamknąć mnie w łazience – westchnąłem.

Kumpel zachichotał.

– I właśnie dlatego ja nie zamierzam się wiązać na stałe z żadną kobietą. Nie chcę, żeby mi dyktowała, jak mam żyć – stwierdził z przekąsem.

Nie mogłem doczekać się soboty. Z niecierpliwością odliczałem dni. Gdy wreszcie nadeszła, trudno mi było ukryć podniecenie. Żona natychmiast to zauważyła.

– Coś dziwnie zadowolony jesteś. Na pewno idziesz do pracy? – przyglądała mi się podejrzliwie.

Wytrzymałem jej wzrok.

– A co, płakać mam? Jak trzeba zasuwać, to trzeba – prychnąłem.

– No tak, masz rację. Postaraj się wrócić jak najszybciej. Smutno mi będzie bez ciebie – uśmiechnęła się.

– Postaram się, postaram – odparłem, i jak szalony zbiegłem do garażu.

Wsiadłem w samochód i pojechałem za Karolem. Gdy dotarliśmy na lotnisko, byłem już tak nakręcony, że myślałem tylko o jednym: wsiąść od razu do samolotu i skoczyć.

Nigdy w życiu nie zapomnę tego uczucia

Moje pragnienie nie spełniło się od razu. Minęło dobre trzy godziny, zanim wystartowaliśmy. Najpierw musiałem przejść krótkie szkolenie, przebrać się w odpowiedni strój. Ale warto było czekać, bo tego, co potem nastąpiło, nie zapomnę do końca życia. W pewnym momencie drzwi samolotu się otworzyły. Stanąłem na krawędzi i spojrzałem w dół. Ziemia wydawała się taka daleka. Choć bałem się jak cholera, wiedziałem, że się nie wycofam. Nie potrafiłem.

– Gotowy? – spytał instruktor.

– Gotowy – wykrztusiłem, choć serce podchodziło mi do gardła.

– No to jazda! – krzyknął.

Zrobiłem krok w przepaść i w jednej sekundzie ogarnęła mnie fala nieopisanego szczęścia. Nie dało się tego porównać z niczym innym. Zacząłem krzyczeć jak wariat. Chciałem, żeby lot nigdy się nie skończył. Gdy w końcu wylądowaliśmy, czułem taką satysfakcję i dumę, jakbym liznął nieba.

– No i co, spadochron lepszy niż wyścigi? – spytał Karol z uśmiechem.

– Bez porównania! Człowieku, co za przeżycie! Zapisuję się na kurs. Nie ma innej opcji. Tylko muszę się zorientować, jak pogodzić to z pracą.

– Super. Ciekawe tylko, co powie Maryśka. Pewnie nie będzie zachwycona – przypomniał mi.

– Dlatego na razie o niczym jej nie powiem. I ty też milcz jak zaklęty. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal – stwierdziłem wesoło.

Naprawdę wierzyłem, że uda mi się zachować wszystko w tajemnicy. Przynajmniej przez jakiś czas.

Reklama

Nie udało się. Jak już wspomniałem, na początku Maryśka, chyba wiedziona jakimś babskim instynktem, poszła za mną do garażu. Podsłuchała moją rozmowę z Karolem, wydarła się na mnie, a na koniec postawiła mi ultimatum: albo ona, albo skoki. Wybrałem skoki. Kocham Marysię, chciałbym z nią być, ale nie nadaję się na kanapowego pieska. Musi to w końcu zrozumieć. Dlatego najbliższy weekend zamierzam spędzić na lotnisku. Jeszcze o tym nie wie, ale jej powiem. I niech wtedy robi, co chce.

Reklama
Reklama
Reklama