„Kucharz zrobił z wesela pośmiewisko. Zamiast jak na uroczystej kolacji, czułem się jak przy korycie dla świń”
„Pamiętam, jak mama gotowała fasolkę szparagową – mięciutką, pachnącą masełkiem, lekko słodkawą, z bułką tartą. I teraz, na weselu mojej jedynej córki, kiedy kelner stawia przede mną talerz i czuję ten dziwny zapach, wiem, że coś tu jest nie tak. Fasolka wygląda jak przemoczona trawa i cuchnie”.

- Redakcja
Lubię rzeczy konkretne – schabowy z kością, kiszone ogórki, porządną polską kuchnię i ludzi, którzy wiedzą, co robią. A już najbardziej nie znoszę fuszerki. I nie, nie jestem zrzędliwym dziadem – po prostu całe życie robiłem wszystko porządnie i tego samego oczekuję od innych. Moja córka Natalia właśnie wyszła za mąż. Ślub był piękny, a wesele miało być perfekcyjne. Miało.
Pamiętam, jak mama gotowała fasolkę szparagową – mięciutką, pachnącą masełkiem, lekko słodkawą, z bułką tartą. W dzieciństwie siadałem do stołu i wiedziałem: będzie uczta. I teraz, na weselu mojej jedynej córki, kiedy kelner stawia przede mną talerz i czuję ten dziwny zapach, wiem, że coś tu jest nie tak. Fasolka wygląda jak przemoczona trawa. Jeszcze nie wiem, że to właśnie ona rozpęta katastrofę, o której będą gadać latami.
Na stół podali niejadalną fasolkę
Ledwo usiadłem do stołu, już poczułem, że coś tu nie gra. Z kuchni szedł dziwny zapach. Nie ten, który zapowiadał domowy obiad. Coś między gotowaną trawą a rozkładem naturalnym. Rozejrzałem się po sali – kelnerzy w białych koszulach krążyli z talerzami, na których królowała ona – fasolka szparagowa. Zielona, mokra, bez bułki, bez smaku, bez wstydu.
– Panie, co to za zielsko? – zagadnąłem młodego kelnera, który zbliżał się do naszego stołu.
– Eee... fasolka szparagowa z masełkiem, proszę pana – wyjąkał, stawiając przede mną talerz.
– Masełkiem?! – parsknąłem. – To chyba margaryna z czasów PRL-u. I to najgorszego sortu.
Wziąłem widelec, nadziałem kilka fasolek, włożyłem do ust i... odruchowo się skrzywiłem.
– Co to jest, do cholery? – prychnąłem głośno. – To chyba recykling z poprzedniego wesela!
Wokół zapadła cisza. Goście zaczęli szeptać. Ci z dalszych stołów podnosili głowy, jakby wyczuwali dramat.
– Kochanie, daj spokój – syknęła Grażyna, szturchając mnie łokciem.
– Nie! – uniosłem głos. – Ja za to płacę, rozumiesz? Płacę jak za zboże! I to ma być uczta? Ja w wojsku lepszą fasolkę jadłem!
Kelner stał jak wmurowany.
– Przemek, tak? – przeczytałem z plakietki. – Przemek, zawołaj mi tu szefa kuchni. I to migiem!
Talerz z hukiem trzasnął o blat. Wiedziałem jedno – tej hańby nie zostawię bez odpowiedzi.
Ciśnienie mi skoczyło
Czekałem przy stole jak generał przed bitwą. Goście już patrzyli ukradkiem, szeptali, jedni rozbawieni, inni skrępowani. Przemek, kelner, zniknął za kulisami tej kulinarnej katastrofy. Po chwili wrócił z typem w fartuchu i czapce kucharskiej przekrzywionej jak u francuskiego klauna.
– Szef kuchni Sebastian – przedstawił go bez przekonania Przemek.
– O, cudownie – powiedziałem z przesadną uprzejmością. – To pan odpowiada za tę zieloną tragedię?
Kucharz spojrzał na mnie z góry.
– Danie zostało przygotowane zgodnie z zamówieniem. Fasolka świeża, z dzisiejszego poranka. Import z Włoch.
– Z Włoch?! To chyba promem przypłynęła przez Bałtyk. – Parsknąłem. – Ona nie powinna dziś leżeć na talerzu, tylko w kompoście.
– Proszę pana, to danie spełnia wszelkie normy. – Wzruszył ramionami. – Jest ekologiczna, bio, zero pestycydów.
– A smak? – warknąłem. – Zero soli, zero sensu! Ludzie plują nią w serwetki!
– Skoro nie smakuje, zawsze można zrezygnować. Ale pieniędzy za catering nie zwracam – dodał z uśmiechem, który przyprawił mnie o ciarki.
– Co pan powiedział?
– Nie ja podpisywałem umowę. Proszę rozmawiać z menadżerem sali.
Poczułem, jak ciśnienie uderza mi do skroni. Wstałem z krzesła.
– Młody człowieku, pan nie wie, z kim pan rozmawia? Chyba mnie pan jeszcze nie poznał!
– I nie muszę – odburknął, odwracając się na pięcie.
Zostałem z talerzem niejadalnego warzywa i wzrokiem pełnym nienawiści.
Zrobili ze mnie durnia
Siedziałem z powrotem przy stole, z rękami skrzyżowanymi na piersi, jakbym miał zaraz przewodniczyć sądowi wojennemu. Nikt się już do mnie nie odzywał. Nawet Grażyna udawała, że nie istnieje. Natalia z Maćkiem tańczyli pierwszy taniec, a ja patrzyłem na ten cały spektakl z żółcią w ustach. Wesele mojej jedynej córki, a ja się czułem jak dureń. Właśnie tak. Jakbym został wystawiony na pośmiewisko.
– Widziałeś, co odwalił teść? – podsłyszałem jednego z kuzynów. – Zrobił scenę o fasolkę!
Serce mi przyspieszyło. Czyli już się zaczęło. Pójdzie plotka, będzie opowieść. A jak znam rodzinę Grażyny – na każdym kolejnym grillu będą mnie wspominać jako „tego od fasolki”.
– Żebym ja cię nie nagrał... – mruknąłem pod nosem.
I wtedy mnie tknęło. Wyjąłem telefon. Przełączyłem na aparat. Zrobiłem kilka zdjęć tej zielonej porażki. Potem nagrałem krótki film – fasolka na talerzu, fasolka na widelcu, fasolka lecąca do kosza.
– Trzeba mieć dowód rzeczowy – szepnąłem do siebie. – Ludzie muszą wiedzieć.
Obszedłem parę stołów. Podszedłem do wuja Janka.
– Jak smakowała fasolka?
– No, powiem ci... dziwna była. Taka… jakby zwiędła.
– Widzisz? – ucieszyłem się, że nie jestem sam.
Plan zaczął się klarować. Zdjęcia. Może nawet zawiadomienie do sanepidu. Ktoś musi się za to wziąć. Bo ja, Bogdan, nie odpuszczę.
Nie igraj ze mną, bo się doigrasz
Wyszedłem przed salę, żeby ochłonąć. Noc była ciepła, ale we mnie buzowało. Zapaliłem papierosa – pierwszy raz od pięciu lat. I nawet nie miałem wyrzutów sumienia. Potrzebowałem czegoś, co mnie utrzyma w pionie, zanim zrobię coś, czego pożałuję. Choć nie, żałować to ja na pewno nie będę. Byłem przekonany, że robię dobrze. Grażyna dołączyła po chwili. Wyglądała, jakby przyszła z misją pokojową.
– Bogdan, proszę cię... Daj spokój. To dzień Natalii. Nie rób scen.
– Scen? – prychnąłem. – To nie ja robię tu seny, Grażyna. To teatr absurdu! W rolach głównych: niedogotowana fasolka i kucharz bez grama wstydu.
– Ale to nie czas ani miejsce. Ludzie się bawią, Natalia płacze.
– Płacze? – aż mnie ścisnęło w środku. – Przez fasolkę?
– Przez ciebie.
Zamilkłem. A potem jeszcze bardziej się wściekłem. To ja miałem być ofiarą, nie katem.
– Ja chcę tylko sprawiedliwości! – rzuciłem. – I uczciwego żarcia, jak człowiek.
– Ale nie kosztem córki! – podniosła głos, co rzadko się jej zdarzało.
Wróciłem do środka sam. Przeszedłem obok parkietu, gdzie Natalia i Maciek już wrócili do tańców. Nawet na mnie nie spojrzała. I dobrze. Bo ja teraz miałem plan. Usiadłem w kącie i zacząłem pisać: „OSTRZEŻENIE! Catering Sebastian – fasolka jak z wojskowego magazynu. Zdjęcia w komentarzach”. W głowie miałem jeden cel: niech każdy wie, że z Bogdanem się nie igra.
Czułem się jak wygrany
Nie czekałem długo. Wstałem od stołu, wziąłem telefon i ruszyłem w stronę zaplecza. Musiałem to dokończyć. Pchnąłem drzwi do kuchni jak rewolucjonista, który właśnie zdobywa twierdzę. Tam, przy stole, siedział Sebastian – kucharz z uśmiechem jakby wygrał MasterChefa.
– Mamy jeszcze coś do omówienia – powiedziałem zimno, włączając nagrywanie w telefonie.
– Pan znowu? – przewrócił oczami.
– Mam dowody. Fasolka nieświeża, goście narzekają, a pan się śmieje. To nie przejdzie bez echa. Wrzuciłem zdjęcia do internetu. Zaraz cała okolica będzie wiedzieć.
– Serio? – westchnął. – Ludzie naprawdę nie mają większych problemów? To tylko fasolka, stary panie.
– Stary? – zapaliłem się. – Właśnie mnie pan obraził. Mam to nagrane.
– No to sobie nagrywajcie – burknął. – Dziś każdy myśli, że jak ma smartfona, to jest dziennikarzem śledczym.
– A pan się przekona, jak działa opinia publiczna. – Z uśmiechem ruszyłem do wyjścia.
W drodze powrotnej kliknąłem „opublikuj”. Post już miał kilkanaście udostępnień. Dodałem zdjęcie kucharza, podpisane: „Oto bohater wieczoru. Specjalista od sfermentowanej fasolki”. Czułem się jak wygrany. Triumfował honor. Sprawiedliwość. Ale gdy tylko wróciłem na salę i zobaczyłem twarze mojej córki, Grażyny i Maćka – poczułem chłód. Nie spojrzeli na mnie. Nie powiedzieli nic. A ten triumf… już tak nie smakował.
Może czasem warto odpuścić
Siedziałem samotnie przy stole, gdy z głośników leciało „Jolka, Jolka pamiętasz”, a goście wrócili do tańców. Talerze już były sprzątnięte, fasolka zniknęła z pola widzenia, ale echo tego, co się wydarzyło, wciąż wisiało w powietrzu. Natalia przechodziła obok mnie, ale nawet na mnie znowu nie spojrzała. Grażyna siedziała trzy krzesła dalej, udając, że mnie nie zna. Maciek? Rzucił tylko zimne „Gratuluję show” i poszedł.
A ja? Teoretycznie wygrałem. Sebastian już się tłumaczył w komentarzach, ludzie pisali, że „skandal”, „trucizna”, „dramat na weselu”. Post stał się, jak to mówią viralem, zasięgi rosły. Tyle że... jakoś nie miałem ochoty tego świętować. Bo w moim wnętrzu pierwszy raz od dawna pojawił się cień wątpliwości. Czy naprawdę warto było? Czy fasolka – choćby i zgniła – była warta łez córki i spojrzenia, w którym nie było już dumy? Może czasem trzeba odpuścić? Może są rzeczy ważniejsze niż udowodnienie racji? Ale nie powiedziałem tego na głos. Nie przeprosiłem. Jeszcze nie. Siedziałem w ciszy. I to była kara gorsza niż jakakolwiek krytyka. Bo pierwszy raz... naprawdę nie miałem nic do powiedzenia.
Bogdan, 60 lat
Czytaj także:
- „Gdy złożyliśmy przysięgę i zjedliśmy tort z truskawkami, nadszedł czas na prawdę. Oboje nie chcieliśmy tego małżeństwa”
- „Siostra pokazała swoje prawdziwe oblicze. Nie miała żadnych skrupułów, żeby zaprosić mojego męża do swojego ogródka”
- „W Boże Ciało moja kochana teściowa urządziła nam piekło. Nic dziwnego, że szwagier wyszedł, trzaskając drzwiami”