Reklama

Od zawsze miałam trudną relację z ojcem. Nie było przemocy, nie było krzyków – tylko pustka. Andrzej, mój ojciec, nigdy nie mówił o uczuciach. Nigdy mnie nie przytulił, nie pochwalił, nie zapytał, co u mnie. Zawsze był obok, ale jakby za szybą – obecny ciałem, nieobecny sercem. Jako dziecko próbowałam zwrócić jego uwagę: rysunkami, ocenami, głupimi pytaniami, które miały tylko jeden cel – żeby się odezwał. Ale on potrafił odpowiedzieć tylko półsłówkiem, westchnieniem, odwróceniem wzroku. Przestałam próbować, ale nigdy nie przestałam tęsknić.

Reklama

Dlatego w tym roku, na Dzień Ojca, postanowiłam kupić mu prezent – nie byle jaki. Profesjonalny zestaw narzędzi, dokładnie taki, o jakim kiedyś wspomniał, stojąc przed wystawą. Widziałam wtedy błysk w jego oku. Uznałam, że to może być mój sposób, by się do niego wreszcie zbliżyć. Nie chodziło o śrubokręty. Chodziło o to, żeby w końcu mnie zobaczył. I może… docenił.

Serce miałam ciężkie jak głaz

Pojawiłam się u nich w sobotę rano. Mama krzątała się w kuchni, ojciec czytał gazetę w fotelu. Karton z narzędziami trzymałam mocno, jakby miał mi wypaść, choć ręce pociły mi się z nerwów, nie z ciężaru.

– Cześć… – powiedziałam niepewnie. – Mam coś dla ciebie, tato.

Podniósł wzrok znad gazety i przez chwilę wyglądał, jakby mnie nie poznał. Potem spojrzał na pudełko. Nic nie powiedział. Rozciął taśmę nożem do listów, po czym uchylił wieko. Wewnątrz – starannie ułożone narzędzia, metaliczny błysk, zapach nowości.

– No proszę… – mruknął. – Porządne.

I tyle. Żadnego „dziękuję”, żadnego „skąd wiedziałaś?”. Tylko spojrzenie, krótkie jak zaciągnięcie papierosa. A ja stałam i czekałam na cokolwiek. Na najmniejszy gest. Uśmiech. Ciepło w oczach. Dostałam tylko ciszę.

– Myślałam, że się ucieszysz – powiedziałam z wymuszonym śmiechem.

– Cieszę się. Fajne są. Dzięki – powiedział sucho, jakby mówił o sznurówkach.

Po pięciu minutach rozmowy o pogodzie wróciłam do domu. Nie płakałam. Jeszcze nie. Ale serce miałam ciężkie jak głaz. I wtedy, dwa dni później, wracając z zakupów, zobaczyłam Marka – sąsiada ojca – jak niesie mój zestaw narzędzi. Ten sam. Z tym samym zagięciem na rogu kartonu. Podbiegłam do niego.

– Przepraszam… skąd masz ten zestaw?

Marek uśmiechnął się bez cienia złośliwości.

– A, to od Andrzeja. Powiedział, że jemu się nie przyda, a ja ciągle coś dłubię.

W głowie mi huczało.

– Oddał ci go?

– No tak. Mówił, że to tylko graty, a ty się pewnie nie obrazisz...

Stałam jak sparaliżowana. Potem zrobiłam w tył zwrot i wróciłam do domu, ale tym razem – już płakałam.

Jakbym była dla niego nikim

Nie mogłam tego tak zostawić. Zadzwoniłam do mamy i zapowiedziałam, że wpadnę na herbatę. Przywitała mnie jak zwykle – cicho, z wymuszonym uśmiechem, jakby coś przeczuwała.

– Możemy pogadać? – spytałam, ojca nie było w domu.

Zaparzyła melisę, chociaż nienawidzę jej smaku. Siedziałyśmy przy kuchennym stole, parujący kubek między nami, jak granica.

– Mamo… powiedz mi szczerze. Czy tata kiedykolwiek mnie… szanował? Lubił? Choć trochę?

Spojrzała w bok, nie w moje oczy.

– Justynko… on po prostu taki jest.

– Nie, nie o to pytam! – przerwałam jej. – Ja chcę wiedzieć, czy ja dla niego cokolwiek znaczę. Bo oddał mój prezent. Komuś obcemu. Jakbym była dla niego nikim.

– Nie mów tak – szepnęła, ale bez przekonania.

– Ty też tak się tłumaczyłaś przez całe życie? Że „on taki jest”? Że lepiej nie pytać, nie rozmawiać, bo się tylko pogorszy?

Milczała. Patrzyła gdzieś w przestrzeń, jakby właśnie oglądała film ze swojego życia i nie wiedziała, jak to się wszystko mogło tak potoczyć.

– Mamo… przez ciebie też czuję się przezroczysta. Bo ty tylko kiwasz głową. Usprawiedliwiasz go. A może tobie też było łatwiej udawać, że wszystko jest w porządku, niż przyznać, że przez czterdzieści lat spałaś obok kogoś, kto nawet nie zapytał, czy jesteś szczęśliwa?

Wstała. Powoli, bez słowa. Wytarła dłonie w ściereczkę, choć były suche.

– Czasem… lepiej nie wiedzieć wszystkiego – powiedziała cicho. – Bo jak się już wie, to nie da się tego odwrócić.

I wyszła z kuchni. A ja zostałam sama, z herbatą, która już dawno wystygła.

Nie wiedział, jak być ojcem?

Nie planowałam tego. Przysięgam. Chciałam tylko przejść przez korytarz i zabrać stary album ze zdjęciami, ale usłyszałam głosy. Zatrzymałam się, bo poznałam ich ton – szeptem, ale ostrym jak nóż. Ojciec chyba wrócił i rozmawiał z matką.

– No i czego się spodziewałaś? – mówił on. – Że ucieszę się jak dziecko?

– Andrzej… ale ona się starała. Ona naprawdę… – próbowała matka.

– Zrobiła z tego jakiś dramat. Przecież mówiłem, że Marek lepiej wykorzysta ten zestaw. Ona i tak nie ma pojęcia o tych sprawach.

Zrobiło mi się gorąco. W głowie dudniło.

– Nie mogłeś jej po prostu powiedzieć? Że nie potrzebujesz? Że nie chcesz? Oddałeś, jakby to był złom z piwnicy…

– A co miałem jej powiedzieć? Że to śmieszne, że tak się ekscytuje z powodu paru śrubokrętów?

Chciałam odejść. Uciec. Ale wtedy usłyszałam:

– Ja nigdy nie chciałem, żeby ona była taka, jaka jest… taka emocjonalna. Zawsze była... inna. Wszystko zawsze musiała przeżywać jak... Jakby każdy gest miał jakieś drugie dno. Nigdy jej nie rozumiałem. Ani tych jej... emocji.

Nie pamiętam, jak otworzyłam drzwi.

– To znaczy co? Nie chciałeś, żebym czuła? Żebym… kochała cię, mimo wszystko?

Ojciec zamarł. Matka wstała gwałtownie.

– Justyna… my tylko…

– Nie, mamo. Nie zasłaniaj go. Mów, tato. Czemu mnie odepchnąłeś? Czemu zawsze byłam dla ciebie za głośna, za wrażliwa, za… obecna?

Ojciec zamilkł. A potem, niespodziewanie, spuścił wzrok.

– Bo się bałem, Justyna. Bo… nie wiedziałem, jak być ojcem.

W tej jednej sekundzie – żal. I potem złość. Bo czemu dopiero teraz?

– A ja przez całe życie nie wiedziałam, jak być córką dla ciebie.

I wyszłam. Trzasnęłam drzwiami tak, że zadrżała szyba.

Łzy strumieniem lały się po policzkach

Nie wiedziałam, co zrobię, dopóki nie stanęłam pod drzwiami Marka. Zadzwoniłam, zanim zdążyłam się rozmyślić. Otworzył szybko, w roboczym kombinezonie, z zabrudzonymi rękami.

– Justyna? Coś się stało?

– Tak – powiedziałam. – Chcę pogadać. O tych narzędziach.

Zmieszał się, odsunął się na bok.

– Chodź, tylko w garażu trochę syfu…

Weszłam. Na stole leżał mój zestaw – czysty, ułożony, jakby był najważniejszą rzeczą w tym pomieszczeniu.

Nie wiedziałem, że to ważny prezent – powiedział cicho. – Andrzej mi powiedział, że nie potrzebuje. Że mogę wziąć, bo i tak będzie u niego leżeć i się kurzyć.

– Kupiłam go z myślą… o czymś więcej niż wkrętakach i kluczach.

Marek spojrzał na mnie ze zrozumieniem.

– Znam go. Wiem, że z uczuciami u niego krucho. Nawet jak mu zależy, to nic nie powie. A że rani… no cóż. Znam ten jego chłód.

– Ale on nie jest zimny dla wszystkich. Umie pogadać z tobą. Zaśmiać się. A dla mnie zawsze był jak ściana.

Marek westchnął i wyjął z kieszeni szmatkę, zaczął wycierać ręce, bardziej dla zajęcia niż potrzeby.

– Może to nie ty. Może to jego wstyd. Że nie umie, że nie potrafi się zbliżyć. A przy tobie… to widać najbardziej.

Patrzyłam na niego, a łzy strumieniem spływały mi po policzkach.

– Wiesz… ja nie płaczę o te narzędzia. Płaczę, bo po raz kolejny poczułam się jak powietrze.

– I pewnie nie pierwszy raz.

Pokiwałam głową. A on, zanim wyszłam, tylko powiedział:

– Jak kiedyś kupisz komuś most… upewnij się, że on w ogóle chce przejść na drugą stronę.

To 1 zdanie mnie uwolniło

Zadzwoniłam do ojca. Bez entuzjazmu. Głos miał szorstki, jak zwykle. Umówiliśmy się na spotkanie. U niego. W tym samym pokoju, w którym jako dziecko czekałam godzinami, aż mnie zauważy. Siedział przy stole. Ja naprzeciwko. Między nami cisza, jak stara znajoma.

– Oddałeś ten prezent Markowi. Nie zapytałeś mnie nawet o zdanie – zaczęłam bez ceregieli.

– Bo uznałem, że... – przerwał, szukając słów – że nie będę udawał, że go użyję.

– To nie był zestaw narzędzi. To była próba. Mój most.

Popatrzył na mnie, jakby chciał coś powiedzieć, ale znowu to samo milczenie. Znów to „nie wiem jak”. Więc dokończyłam za niego:

– A ty nawet nie spojrzałeś, po co go buduję.

– Justyna… ja nigdy nie byłem dobry w te rzeczy. W uczucia. W relacje. Ty to masz chyba po matce.

Parsknęłam cicho.

– Po matce? Przez całe życie chciałam cię kochać, ale nie miałam za co.

Spojrzał. Tym razem inaczej. Może z żalem. Może ze wstydem.

Gdybym mógł cofnąć czas

– Ale nie możesz. Więc zostaje ci tylko tu i teraz. Ale teraz ja już wychodzę.

Wstałam. Już przy drzwiach usłyszałam jeszcze jedno:

– Justyna…

Odwróciłam się. Patrzył w stół.

– Mosty się buduje z betonu. Nie z żelaza.

Uśmiechnęłam się krzywo. Zamknęłam za sobą drzwi. I choć nic nie zostało wyjaśnione tak naprawdę, poczułam się… uwolniona.

Justyna, 28 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama