Reklama

Nigdy nie byłem człowiekiem skorym do ryzyka. Przez całe życie najpierw były obowiązki, a dopiero potem – gdzieś na szarym końcu – moje własne marzenia. A miałem jedno, niezmienne: kawałek ziemi, choćby najmniejszy, tylko dla siebie. Kiedyś, jeszcze jako młody nauczyciel, mówiłem sobie, że na działkę przyjdzie czas, że teraz ważniejsze jest wychowanie dzieci, spłacenie kredytu, naprawa samochodu. Potem przyszła emerytura i z nią niepokojąca myśl: „a co, jeśli już jest za późno?”.

Reklama

Podjąłem ryzyko

Pewnego wiosennego poranka, nie do końca wierząc w swoje szczęście, trzymałem w rękach umowę kupna maleńkiej działki za miastem. Pachniało świeżym deszczem, a ziemia pod moimi nogami oddychała wilgocią. Czułem się, jakbym stał na progu nowego życia. Przeszedłem się po tym skrawku świata z uczuciem, że w końcu jestem naprawdę u siebie.

Usiadłem na omszałym kamieniu pod wiotką jabłonką. Zamknąłem oczy i wsłuchałem się w ciszę, przerywaną tylko śpiewem kosa i dalekim szczekaniem psa. Zdziwiłem się, jak bardzo tego potrzebowałem.

– Stefan, stary chłopie… I co teraz? Będziesz tu kopał grządki? Sadził marchew? – parsknąłem sam do siebie. – A może po prostu będziesz szczęśliwy?

Ocknąłem się z rozmyślań, gdy usłyszałem głos zza płotu:

– Oho, nowy sąsiad? – zawołała energiczna kobieta, opierając się biodrem o łopatę.

Podniosłem się nieco nieporadnie i podszedłem bliżej. Za płotem stała uśmiechnięta starsza pani, może w moim wieku, może trochę młodsza. Krótkie włosy, fartuch w kwiaty i spojrzenie pełne życia.

– Stefan jestem – przedstawiłem się, podając rękę przez siatkę. – Dopiero się tu zadomawiam.

– Helena – odpowiedziała z serdecznym uśmiechem. – Witaj na naszym małym raju!

Była sympatyczna

Pierwsze dni na działce mijały mi na przekopywaniu ziemi, sadzeniu cebulek i przycinaniu gałęzi, które zbyt nisko zwisały nad ścieżką. Czułem przyjemne zmęczenie w kościach, takie, jakiego nie doświadczałem od lat.

Helena, moja sąsiadka zza płotu, coraz częściej zaglądała, czasem przynosząc mi szklankę kompotu, czasem tylko rzucając kilka serdecznych słów przez siatkę. Pewnego dnia, gdy próbowałem przesadzić małą gruszę, usłyszałem jej śmiech.

– Panie Stefanie, pan tę łopatę trzyma jakby z dzikiem walczył! – zawołała, ścierając dłonie o fartuch.

Otarłem pot z czoła i spojrzałem na nią z przekąsem.

– W życiu nie miałem okazji przesadzać niczego oprócz własnych marzeń – odpowiedziałem z udawanym patosem, opierając się na trzonku łopaty.

Helena roześmiała się głośno i życzliwie, a ja poczułem, że ta jej radość jest zaraźliwa. Weszła przez furtkę i bez ceremonii złapała za drugą łopatę.

– No to teraz, sąsiedzie, będzie pan miał okazję zrobić to profesjonalnie. Dawaj pan, pomożemy tej gruszy znaleźć nowy dom – powiedziała, a ja ochoczo dołączyłem do niej.

Pomogła mi

Pracowaliśmy razem, śmiejąc się i przekomarzając. Czas mijał niepostrzeżenie. Helena rzucała w moją stronę żartami, a ja odpowiadałem najlepiej jak umiałem, choć niektóre moje riposty bardziej rozbawiały mnie samego niż ją. W pewnym momencie, kiedy już kończyliśmy, Helena nagle powiedziała:

– A może w nagrodę zrobimy sobie grilla? Mam trochę kiełbasek w lodówce, a pan pewnie też coś wygrzebie z tej swojej nowej spiżarni?

Zgodziłem się bez wahania. Wystawiliśmy stare składane krzesła, rozpaliliśmy małego, przykurzonego grilla, który Helena przyniosła z szopy. Przy pierwszych płomieniach było trochę nieporadności – węgiel nie chciał się zająć, a ja próbowałem dmuchać, aż mnie rozbolały policzki.

– Dmuchasz, jakbyś świeczki na torcie gasił, a nie ogień rozpalał – śmiała się Helena, podsuwając mi kawałek kartonu do wachlowania.

W końcu udało się i dym uniósł się leniwie nad naszymi działkami. W powietrzu zapachniało kiełbasą i przyprawami. Siedzieliśmy obok siebie na starych krzesłach, popijając lemoniadę i rozmawiając o wszystkim i o niczym. O jej wnukach, które czasem przyjeżdżały z miasta, o moich dawnych uczniach, których czasem jeszcze spotykałem na ulicy.

Byłem szczęśliwy

Tego wieczoru śmiałem się więcej niż przez ostatnich kilka lat. Helena potrafiła wydobyć ze mnie tę część, którą sam przed sobą ukrywałem: tęsknotę za zwyczajną radością. Nasze rozmowy były lekkie, pełne żartów i drobnych uszczypliwości, a jednocześnie czułem, że pod tą warstwą śmiechu powoli rodzi się coś więcej – porozumienie, które nie potrzebowało wielkich słów.

Kiedy zapadał zmierzch, a niebo zrobiło się ciemnogranatowe, siedzieliśmy w ciszy, patrząc na dymiące resztki ognia. Czułem spokój, jakiego nie pamiętałem od lat. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że to był dopiero początek zmian, jakie miała przynieść ta mała działka na skraju miasta.

Z czasem nasza sąsiedzka znajomość przeszła w coś więcej. Spotykaliśmy się codziennie, często bez umawiania, z konewką w jednej ręce i kawą w drugiej. Nasze działki zrosły się nie tylko płotem, ale i rozmowami.

Helena opowiadała mi o swoim mężu, o tym, jak brakowało jej codziennych śniadań przy jednym stole, rozmów przy kawie, ciepła, które odchodziło razem z nim. Ja mówiłem o swojej pracy, o latach, które przeleciały mi przez palce. O tym, jak całe życie odkładałem wszystko na później, aż zostałem sam w dużym, pustym mieszkaniu.

Któregoś dnia, kiedy siadaliśmy na starych leżakach po podlewaniu ogródka, Helena powiedziała cicho:

– Najgorsze to milczenie. Nawet telewizor nie zagłuszy ciszy w pustym domu.

Rozumieliśmy się

Pewnego ciepłego wieczoru siedzieliśmy z Heleną na ławce przy płocie, patrząc na zachodzące słońce. Powietrze pachniało rozgrzaną ziemią i jaśminem. Milczeliśmy długo, jakby żadne z nas nie chciało przerywać tej ciszy. W pewnym momencie, sam nie wiem kiedy, wyrwało mi się:

– Czasem myślę, że ta działka to jedyne miejsce, gdzie czuję się jak w domu.

Helena spojrzała na mnie uważnie, lekko przechyliła głowę, jakby ważyła w myślach każde słowo. Przez chwilę sądziłem, że nic nie powie. A potem, miękko, niemal szeptem, odparła:

– A może… zbudujemy tu dom razem? Przeniesiemy trochę ciepła na drugą stronę płotu?

Serce zabiło mi szybciej. Śmieszne, człowiek siedemdziesiąt lat żyje i myśli, że już nic go nie zaskoczy. A tu wystarczyło jedno zdanie. Uśmiechnąłem się i bez wahania odpowiedziałem:

– Spróbujmy.

Wtedy wiedziałem już na pewno, że nie chcę wracać do pustki. Chciałem budować coś razem. Choćby od nowa.

Stefan, 70 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama