„Kupiliśmy wymarzony dom. Uprzedzali nas, że ciąży na nim klątwa, ale nie wierzyłam. Szybko okazało się, że coś jest na rzeczy”
„To był klasyczny dom z niewielkim ogródkiem i tarasem. Wyglądał nowocześnie, przytulnie i miał bardzo dobrą cenę. Szczerze mówiąc, był aż podejrzanie tani… Zadzwoniłam do agentki, a ona mnie zapewniła, że zarówno w papierach, jak i instalacjach wszystko jest w najlepszym porządku. Umówiłam się więc na oglądanie domu”.
- Teresa, 49 lat
Idealnego domu dla naszej rodziny szukałam od miesięcy. To było nasze marzenie, odkąd zamieszkaliśmy w dwóch pokojach w dziesięciopiętrowym bloku. Dlatego przez lata rezygnowaliśmy z egzotycznych wyjazdów i drogich nowoczesnych sprzętów. Udało nam się odłożyć niemałą sumę, ale wiedzieliśmy, że i tak będziemy musieli wziąć kredyt. Wydawało mi się, że kupno domu to już żaden problem. Niestety, myliłam się. Niektóre stwarzały pozory, że są w dobrym stanie, jednak pod panelami krył się grzyb i przestarzałe instalacje. Inne miały wymieniony dach i okna, ale za to sposób ich budowy był zbyt odległy od naszych wyobrażeń. Deweloperów się baliśmy, bo słyszeliśmy o oszukanych przez nich klientach…
Któregoś dnia na stronie z nieruchomościami zauważyłam nowe ogłoszenie. To był klasyczny dom z niewielkim ogródkiem i tarasem. Wyglądał nowocześnie, przytulnie i miał bardzo dobrą cenę. Szczerze mówiąc, był aż podejrzanie tani…
– Na pewno ma jakieś ukryte wady – orzekł Andrzej, gdy mu go pokazałam. Zadzwoniłam do agentki, a ona mnie zapewniła, że zarówno w papierach, jak i instalacjach wszystko jest w najlepszym porządku. Umówiłam się więc na oglądanie domu. Osiedle było zielone, pełne pięknych willi i zadbanych ogrodów.
Właścicielka domu mieszkała tylko z nastoletnim synem. Od razu postanowiłam ją zapytać, dlaczego zdecydowała się na sprzedaż. Nie mogłam zrozumieć, jak można pozbywać się takiej nieruchomości…
– Przeprowadzamy się nad morze – oznajmiła.
Zobacz także
Ludzie sobie ubzdurali, że na tym domu ciąży klątwa
Uznałam to za całkiem racjonalny argument. Rozejrzałam się po domu. Miał dużą kuchnię, salon, trzy sypialnie. Nie był duży, ale dla nas w sam raz! Kiedy pożegnaliśmy się z właścicielką, informując, że damy znać o decyzji w ciągu dwóch dni, widziałam po Andrzeju, że też jest zachwycony.
– I jak?- zapytała agentka.
– Tego szukaliśmy! – odparliśmy chórem. Miałam ochotę rzucić się Andrzejowi w ramiona, ale temat jego niskiej ceny wciąż mnie męczył, więc zapytałam pośredniczki, dlaczego jest tak nisko wyceniony.
– Och, przez jakieś głupie plotki – machnęła ręką, ale mnie wcale to nie uspokoiło. Zaczęłam dopytywać, o co chodzi, a ona westchnęła i powiedziała, że ludzie sobie ubzdurali, że na domu ciąży klątwa.
Tego się nie spodziewałam! Żeby w dwudziestym pierwszym wieku jakieś gusła wpływały na ceny rynkowe?! Cóż to za bzdury! Mimo to ciągnęłam temat. Oczywiście bardziej z ciekawości, niż ze strachu. Agentka wyjaśniła, że dom jest zamieszkały od trzech pokoleń i każda kolejna para, która się do niego wprowadzała, rozwodziła się.
– Państwu to nie grozi – powiedziała uspokajająco, jakby te plotki mogły mieć dla mnie jakieś znaczenie. – Nie znam drugiego tak zgodnego małżeństwa.
Miała rację. Byliśmy z Andrzejem zgranym duetem, pragmatycznym duetem. Mocno stąpaliśmy po ziemi, postrach w postaci klątwy nie był w stanie nas zniechęcić. Szczerze mówiąc, poczułam ulgę, że to nie wada prawna ani teren zalewowy. Taki problem to nie problem!
Uśmiechnęłam się szeroko, spojrzałam na męża, i wiedziałam już, że czas umawiać spotkanie u notariusza! Następnego dnia zadzwoniłam do biura i potwierdziłam chęć zakupu nieruchomości. Oni zajęli się sporządzeniem umowy, a ja skontaktowałam się z bankiem, w którym już wcześniej sprawdzaliśmy naszą zdolność kredytową. Wszystkie formalności szły jak z płatka. Wkrótce podpisaliśmy umowę i wystawiliśmy mieszkanie na sprzedaż. Nasze ogłoszenie wzbudziło zainteresowanie na rynku, nie chcieliśmy za nie kokosów. Zależało nam na szybkiej transakcji, by móc uwolnić środki na urządzenie nowego lokum według własnego pomysłu. Kiedy przyjechaliśmy z dziewczynkami pokazać im nowy dom, właścicielka otworzyła drzwi i spojrzała na nie smutnym wzrokiem.
– Coś się stało? – zapytałam zaniepokojona, ale ona zaprzeczyła. Kiedy jednak dziewczynki z Andrzejem ruszyły zwiedzać ogród, wzięła mnie na stronę.
– Nie wiem, czy biuro panią poinformowało, co działo się w tym domu… – wyszeptała tajemniczo.
– O rozwodach? Wiem… spokojnie. Nie wierzę w klątwy.
Kobieta westchnęła ciężko i poklepała mnie po dłoni, życząc mi powodzenia. Miałam wrażenie, że odczuła ulgę, wyznając mi tajemnicę. To była jakaś paranoja! Kto by pomyślał, że są ludzie, którzy traktują poważnie czarną magię?! Miałam wrażenie, że patrzy na naszą szczęśliwą rodzinę i z góry współczuje nam rozstania, które w jej opinii jest nieuniknione. Zaśmiałam się w duchu.
Przeprowadzka zajęła nam niemal miesiąc. Chcieliśmy przemalować ściany, kupić nową armaturę i zmienić panele w salonie. Poza tym wszystko wyglądało świetnie. Część mebli przenieśliśmy, a część kupiliśmy w dużym sklepie meblowym. Nie mogłam się już doczekać dnia, gdy zjemy tam razem śniadanie. W końcu byliśmy gotowi, by oddać klucze do starego mieszkania i zamknąć za sobą przeszłość. Spełniło się nasze marzenie! Tego wieczoru, już w nowym domu, otworzyliśmy z Andrzejem wino musujące. Niestety, dość niefortunnie. Różowy szampan ochlapał całą dopiero co pomalowaną ścianę.
– Jasny gwint! Lepiej już nie mogłeś trafić! – wrzasnęłam wściekła.
– Musiałaś nim wstrząsnąć, bo inaczej by tak nie strzelił!
Cały wieczór spędziliśmy na próbach domycia plam. Farba miała być zmywalna, ale okazało się, że wcale taka nie była. Zmęczeni i zdenerwowani położyliśmy się spać. Następnego dnia Andrzej miał wolne, więc kupił farbę i zabrał się do malowania. Ja poszłam do pracy. Gdy wróciłam, zastałam go z rozgrzebaną robotą, popijającego piwko z brzuchatym, nieogolonym sąsiadem.
– Myślałam, że uwiniesz się z tym w dwie godziny… a tu jeszcze wszystko w powijakach – jęknęłam. Zaprosiłam na dziś rodziców i teściów. Miałam nadzieję, że zjemy obiad w salonie. Tymczasem tu było pobojowisko.
– To nasz sąsiad, Marian. Nawet się nie przedstawiłaś, a już się czepiasz! Oto moja małżonka, Teresa – powiedział.
– Cała przyjemność po mojej stronie – wycedził przez zęby sąsiad. Miałam wrażenie, że to nie pierwsze piwko, które dziś razem wypili. Nie chciałam być niemiła, ale nie zrobił na mnie dobrego pierwszego wrażenia. Skinęłam jednak głową w jego stronę i przypomniałam mężowi o zaplanowanej wizycie gości. Oczywiście o tym zapomniał. Rozpakowałam torby z zakupami i zabrałam się do gotowania, licząc, że wciąż nic straconego. Starałam się sprężać, żeby ze wszystkim zdążyć. Im natomiast malowanie szło tak wolno, że chyba sama bym to szybciej zrobiła. Zastanawiałam się, czy nie odwołać spotkania, ale przecież to była tylko jedna ściana. Bez przesady! Kazałam im zagęszczać ruchy i wkrótce skończyli pracę. Nie była to perfekcyjna robota, ale lepsze to niż różowe plamy.
Obiad poszedł na marne przez tego niezgułę!
Rodzice przyszli, zanim zdążyłam się przebrać i przygotować stół. Dziewczynki bawiły się w najlepsze w swoich nowych pokojach i nie dało się ich przekonać do zejścia do dziadków.
– Wyjmij pieczeń z piekarnika, a ja po nie pójdę i przy okazji się przebiorę – powiedziałam do Andrzeja i wbiegłam po schodach na piętro. Założyłam sukienkę, którą przygotowałam i wyprasowałam sobie już rano, ale kiedy stanęłam przed lustrem, zauważyłam na niej wielką plamę. Nie miałam pojęcia, skąd się tam wzięła, ale szybko odkryłam winowajcę. Spodnie robocze Andrzeja wylądowały wprost na niej na desce do prasowania! To była farba! Niech go licho porwie z tym malowaniem! Wybrałam z szafy inną, ale musiałam ją jeszcze przeprasować. Uczesałam się, podmalowałam oko i szłam właśnie po dziewczynki, gdy nagle z dołu dobiegł mnie podejrzany, gryzący zapach.
– Andrzej! – krzyknęłam, zbiegając na dół. – Wyjąłeś pieczeń, jak cię prosiłam?!
– O nic mnie nie prosiłaś – odpowiedział zdziwiony. Nie mogłam uwierzyć, że siedzieli tu w piątkę i nikt nie poczuł, że mięso się pali! Otworzyłam piekarnik, a ze środka buchnął dym. Pieczeń była zwęglona. Tyle z obiadu! Dwie godziny przygotowań poszły na marne przez tego niezgułę. Byłam wściekła. Ku radości dziewczynek zamówiliśmy pizzę. Mama mnie uspokajała, mówiąc, że to bez znaczenia, co jemy, ważne – gdzie. Ale ja byłam już na skraju wytrzymałości. Zaczęłam przypuszczać, że ten dom ma faktycznie jakąś negatywną aurę.
Wieczorem położyłam się spać rozdrażniona. Nie miałam ochoty nawet przytulić się do męża po całym tym dniu, jednak Andrzej zaświecił światło i podszedł do mnie.
– Co jest? – zapytałam oburzona i oślepiona.
– Tu nie możesz kłaść się spać zła.
– A co to znowu za zasada?
– Zasada antyrozwodowa. Klątwa działa, to już pewne! Jesteśmy tu pierwszy dzień, a ty już ciskasz piorunami. Ale nie martw się. Poprzednia właścicielka zostawiła mi listę zasad.
– Tobie?! – spojrzałam na niego z osłupieniem.
– Ty jej nie wierzyłaś. Kazała mi kupować ci kwiaty, zapraszać raz w miesiącu na randkę i nigdy pod żadnym pozorem nie kłaść się spać obrażonym. Będę ich przestrzegać jak dziesięciu przykazań – zapowiedział z powagą i mnie pocałował, a ja poczułam, jak cały gniew ulatuje. Roześmiałam się i spojrzałam na niego rozczulona. Może ten dom uda się jakoś odczarować pakietem antykryzysowym… W magię kwiatów, randek i komplementów z całą pewnością wierzyłam bardziej niż w klątwę!