„Ledwo wiązałam koniec z końcem, więc zaczęłam zarabiać z pasji. Okazało się, że mam prawdziwy talent”
„Czułam się, jak oszustka, ale wiedziałam, że muszę przynajmniej spróbować pomóc tej kobiecie. Igranie z duchami to nie przelewki”.
- Małgorzata, 49 lat
Przez długi czas moje życie było całkiem normalne, a nawet nudne, co teraz uważam za wielką zaletę. Niestety, straciłam pracę. Miałam 48 lat, byłam urzędniczką w magistracie, kiedy burmistrz zaczął oszczędzać… Co mam wam tłumaczyć – wiadomo, jak to jest.
Kolejnej pracy znaleźć nie mogłam. Oszczędności się kurczyły. Byłam sama. Mąż już od pięciu lat niańczył nowe dzieci z inną kobietą, a moja dorosła córka walczyła o byt w innym mieście. Na szczęście na tyle dobrze jej szło, że nie musiałam dosyłać jej pieniędzy na przetrwanie. Tak więc mogłam myśleć tylko o sobie.
Podszkoliłam się trochę, poduczyłam tego i owego
Pewnego dnia, po czterech miesiącach bezrobocia, w ponurym nastroju piłam kawę, przeglądając gazetę. Nagle zobaczyłam ogłoszenia firm telefonicznych oferujących usługi wróżek. Przypomniałam sobie, jak kiedyś koleżanka mówiła, że dobra wróżka jest na wagę złota, i że te najlepsze zarabiają krocie. Inna koleżanka, której pomogłam w trudnej sytuacji życiowej, powiedziała, że minęłam się z powołaniem, bo powinnam zostać psychologiem.
Uważam, że we wróżeniu nie ma nic nadnaturalnego, moim zdaniem to po prostu psychologia podparta magicznymi atrybutami. Dodałam dwa do dwóch…
Kolejny miesiąc poświęciłam na zdobycie wiedzy i koniecznego oprzyrządowania. Czytałam o wróżeniu z kuli, wykułam znaczenia kart w kabale perskiej i tarocie. Poduczyłam się podstaw astrologii i numerologii. A nawet chiromancji. Kupiłam odpowiednie karty, kulę. I opracowałam strategię wróżenia. Kiedy pytać, o co, jakim tonem wróżyć i tak dalej. W końcu, gdy byłam pewna, że sobie poradzę, dałam ogłoszenie do lokalnej gazety, że „wróżka Margot już przyjmuje”.
Zobacz także
I wtedy uświadomiłam sobie, że nie mam jeszcze jednego koniecznego atrybutu wróżki. Pojechałam więc do schroniska i wzięłam czarną kotkę. Byłam gotowa!
Pewnie wielu z was uzna mnie za oszustkę. Cóż, jestem w dobrym towarzystwie – naprawdę myślicie, że te wszystkie wróżki produkujące się w programach telewizyjnych, odpowiadające na SMS-y, siedzące na liniach telefonicznych są prawdziwe? Jeśli tak, to jesteście naiwni i po prostu chcecie się dać oszukać.
Ja nie chciałam nikogo oszukiwać – ludzie przychodzili do mnie po rady: jak poradzić sobie ze zdradzającym mężem, z upartą córką, z niepewnością w pracy. Bardzo poważnie podchodziłam do swojego zajęcia – w końcu miałam wpływ na życie innych. Byłam w tym fachu na tyle dobra, a moje odczyty, prognozy i rady na tyle skuteczne, że po roku zyskałam już renomę w pewnych kręgach. Zaczęli do mnie przyjeżdżać ludzie z innych miast. Biznes się kręcił, a ja miałam z czego żyć.
Nie wierzyłam w duchy
Kiedyś przyszła do mnie może trzydziestoletnia kobieta, Marlena. Kłębek nerwów. Pierwsze, co mnie zaniepokoiło, to fakt, że kotka Kasandra, która zwykle podczas seansów siedziała na oparciu mojego fotela, wpatrując się w płomień świeczki – nagle wygięła się w pałąk, zasyczała, zjeżyła sierść, a potem uciekła z pokoju. Wtedy dostałam gęsiej skórki. I poczułam, że coś zimnego owija mi się wokół serca. Kobieta obejrzała się za kotką,
a potem spojrzała na mnie.
– Dużo o pani słyszałam – powiedziała. – I widzę, że nawet pani kot jest prawdziwy.
Zapaliłam białą świecę, poprawiłam stojącą na stole kryształową kulę przykrytą czarnym aksamitem, talię kart tarota.
– Oczywiście, że jest prawdziwy. Pani lubi koty? – spytałam, choć byłam pewna, że ich nie znosi; zwierzęta takie rzeczy wyczuwają.
– Mam dwa. Ostatnio reagują na mnie tak samo – westchnęła. – Właśnie w tej sprawie przyszłam. Chodzi o to, że rok temu kupiliśmy domek w bardzo okazyjnej cenie. Chyba aż za bardzo. Teraz wiemy dlaczego. Wyremontowaliśmy go z mężem i trzy miesiące temu się wprowadziliśmy. Wczoraj uciekłam do swojego starego mieszkania w bloku. Mąż został, ale wie pani, jacy faceci są uparci. Mówi, że duchów nie ma.
– Duchów… – powtórzyłam.
Skinęła głową.
– W nocy coś albo ktoś łazi po naszym domu, trąca meble, czasem coś rozbija w kuchni – westchnęła z rezygnacją. – Początkowo sądziliśmy, że to może wiatr, może kot. Co więcej, od kiedy tam się wprowadziliśmy, nagle wszystko zaczęło iść jak po grudzie. Czasami mam wrażenie, że jestem niczym ten Syzyf, wtaczam kamień pod górę, z której i tak przed szczytem stoczy się na dół. Pani Margot, w pani jedyna nadzieja. Co się dzieje?
Byłam w kropce. Te sprawy były mi obce, poza tym w duchy nie wierzyłam. Żeby zyskać na czasie, zdjęłam pokrycie ze szklanej kuli, przysunęłam ją do siebie, ustawiłam świecę za nią i spojrzałam w kulę. Klientka zamilkła.
Co robić? Co jej powiedzieć? Może odesłać ją do kogoś, kto zajmuje się tymi rzeczami. Adres znajdę w internecie… I tak myśląc, wpatrywałam się w kulę, czując – nie wiedzieć czemu – coraz większy niepokój.
Co to było?!
Uniosłam wzrok znad kuli, spojrzałam na klientkę i nagle zobaczyłam coś, co uważałam za niemożliwe – jej aurę, otoczkę energetyczną. Podobno, według „ekspertów”, każdy człowiek ma to coś, a niektórzy ludzie potrafią to nawet dostrzec. Ja nigdy nie umiałam, choć próbowałam. Teraz – owszem. Zieleń, żółć, brudny pomarańczowy i coś ciemnego, co przenikało warstwy aury, coś z wypustkami jak szpony.
– Pani Margot! – krzyknęła.
Wreszcie udało mi się wyjść z transu. Spocona, z bijącym sercem, przerażona. Co to było, do cholery?! To nie miało się prawa stać! Kiedy obie się uspokoiłyśmy (kotkę zamknęłam w sypialni), umówiłam się z Mariolą, że za dwa dni przyjadę do jej domu zrobić wizję lokalną.
Ważniejsze było coś innego: klientka dawno poszła, a Kasandra ciągle chodziła zjeżona i syczała. Na szczęście nie na mnie. Ale i ja czułam, że coś tu jest. Coś, co sprawia, że w nocy mam koszmary, które pozostawiają po sobie brudny osad lęku. Jednego dnia, gdy zasnęłam, nagle nie byłam już w moim pokoju. Stałam obok wierzby, była noc, pełnia, po trawie snuły się pasma mgły. Patrzyłam na wierzbę, na jej pień, na korzenie. Mój wzrok przeniknął przez glebę i dostrzegłam jakąś skrzynkę.
„Spal wszystko!”. Słowa wydobywały się z szumu liści wierzby. Uniosłam wzrok – w pniu dostrzegłam zarys sylwetki człowieka. „Spal wszystko!”.
W korzeniach wierzby, która znajdowała się na posesji klientki, rzeczywiście była stara skrzynka pełna niemieckich pieniędzy z czasów okupacji. Kilkanaście tysięcy hitlerowskich marek. Wykopaliśmy ją i spaliliśmy. Na wszelki wypadek odmówiliśmy modlitwę za spokój błąkającej się duszy.
A ja? Przez jakiś czas chciałam rzucić wróżenie. Okazało się to raczej stresującą pracą. Ale – cóż. Chyba złapałam bakcyla.