Reklama

Czasem sobie myślę, że moje życie to taki cichy spektakl. Bez owacji, bez kurtyny, bez świateł. Tylko ja, dwójka dzieci i zupa, która znowu kipi, bo zasnęłam na kanapie. Tomek, mój mąż, od czterech lat pracuje w Anglii. Wraca na święta, czasem na wakacje. Zawsze z prezentami, z nowym telefonem dla Stasia, perfumami dla mnie, banknotami dla Zosi na przyszłość. Wszyscy zazdroszczą.

Reklama

– Ewa to ma dobrze – słyszę na klatce. – Mąż w Anglii, kasę przesyła, dzieci zadbane, ona kwitnie.

Uśmiecham się wtedy, ale tylko do połowy. Druga połowa milczy. Bo nikt nie widzi, że wieczorami siedzę sama, że od trzech miesięcy nie miałam z kim wypić herbaty i że czasem tak bardzo brakuje mi czyjegoś ramienia, że aż boli.

Zaczęło się niewinnie. Bartek, sąsiad z naprzeciwka, wdowiec po czterdziestce, zapukał po sól. Potem pożyczył klucz do piwnicy. Potem zaprosił mnie na kawę, „bo dzieci u mojej matki, a ja sam tu jak palec”. Rozmawiało się z nim lekko, zbyt lekko. Zaczęłam na siebie patrzeć inaczej – przestałam chodzić po domu w rozciągniętym dresie, malowałam się czasem nawet po to, by wynieść śmieci.

Wiedziałam, że to niebezpieczne. Ale kiedy Bartek powiedział, że jestem najładniejszą kobietą, jaką widział, od czasu gdy umarła jego żona, coś we mnie drgnęło. Czułam się kobietą, nie tylko matką i skarbonką na cudze życie. Były wyrzuty sumienia. Krótkie, kłujące, ale szybko przechodziły. Przecież nic wielkiego się nie dzieje, mówiłam sobie. Tomek pracuje, ja żyję.

Tylko że z czasem coraz trudniej było utrzymać równowagę. Wydatki rosły. Na „kobiece przyjemności”, na kolacje z Bartkiem. Przelewy z Anglii topniały szybciej niż śnieg na balkonie. A ja – chociaż udawałam, że wszystko gra – zaczynałam gubić się w swoich własnych kłamstwach.

Aż do dnia, w którym Tomek wrócił na Dzień Ojca.

Kłamałam i wydawałam krocie

Hotel nie był wybitny, ale miał wszystko, czego potrzebowaliśmy – ciepłe światło, miękkie krzesła, kelnera, który znał nas po imieniu, i tę atmosferę oderwania od rzeczywistości. Siedziałam naprzeciwko Bartka, w czerwonej sukience, którą kupiłam za część ostatniego przelewu od Tomka. Czułam się jak ktoś inny, lżejsza, ważniejsza. Jakby ktoś mi w końcu pozwolił być kobietą, a nie tylko strażniczką domowego ogniska.

– A ten twój Anglik co tam? – zapytał Bartek z uśmiechem, unosząc kieliszek. – Pewnie remont kuchni idzie pełną parą, co?

Zaśmiałam się, trochę zbyt głośno.

– Tak, tak, już prawie kończony. Jeszcze tylko te szafki, które wybierałam sto lat temu.

Bartek zmrużył oczy.

A co, jeśli wróci wcześniej? Wiesz, taka niespodzianka. Wchodzisz do kuchni, a tam mąż z walizką.

Wzruszyłam ramionami.

– Nie wróci. Jak zwykle przyjedzie na chwilę na wakacje, zostanie tydzień, a potem znowu samolot i cisza. Mam go w kalendarzu.

Uśmiechnął się, ale coś w jego spojrzeniu było inne. Nie pierwszy raz nie potrafiłam go rozgryźć. Rozmawialiśmy dalej, o wszystkim i o niczym, ale tamto pytanie zostało ze mną.

Po kolacji jechaliśmy samochodem przez oświetlone miasto. Bartek zatrzymał się kilka ulic dalej, zaparkował, ale nie wysiadł.

– To już chyba grubsza sprawa, nie? – rzucił. – Spotykamy się regularnie, chodzimy do tych samych miejsc. Dzieci coś zauważą.

– Dzieci są zajęte szkołą – odpowiedziałam szybko. – A Tomek ufa mi bardziej, niż powinien.

Nie wiem, czemu to powiedziałam. Może, żeby się usprawiedliwić, a może, żeby zobaczyć, jak Bartek zareaguje. Ale on tylko odpalił papierosa i spojrzał przez szybę.

I ty nie masz żadnych wyrzutów?

Zacisnęłam palce na torebce.

– Czasem mam – przyznałam cicho. – Ale tylko przez chwilę. Potem wracam do siebie i myślę, że w końcu zaczęłam żyć. Nie jak cień. Jak kobieta.

Bartek nic nie odpowiedział. Odprowadził mnie pod blok i odjechał. Weszłam po cichu do mieszkania. Dzieci już spały. Usiadłam na kanapie i patrzyłam w ciemność. W głowie krążyło mi to pytanie – co, jeśli Tomek wróci wcześniej?

Tego się nie spodziewałam

To był normalny, czerwcowy dzień. Stałam w kuchni, krojąc marchewkę do zupy, kiedy usłyszałam dźwięk klucza w drzwiach. Najpierw, pogrążona we własnych myślach, nie zareagowałam. Ale wtedy usłyszałam jego głos, ten cichy, trochę zmęczony:

– Cześć, Ewa.

Odwróciłam się gwałtownie. Stał w progu, z walizką i torbą, w tej samej kurtce co zawsze. Uśmiechał się lekko, ale w oczach miał coś, czego nie znałam. Nie radość. Raczej niepokój.

– Tomek? Przecież miałeś być w wakacje...

– Zmieniłem lot. Pomyślałem, że zrobię niespodziankę. W końcu zaraz Dzień Ojca.

Podszedł do mnie, przytulił krótko. Poczułam, jak całe moje ciało napina się od środka. Dzieci wybiegły z pokoju, rzuciły mu się na szyję. Uratowały mnie przed odpowiedzią.

Czułam rosnący niepokój

Po godzinie siedzieliśmy razem przy stole. Ja, Tomek, dzieci. On patrzył na ściany, na meble, na wszystko. W końcu zapytał:

A gdzie są te nowe szafki, które wybierałaś?

Wbiłam wzrok w talerz.

– Stolarz zawalił. Wiesz, jak to u nas. Obiecał, że będą w grudniu, ale zniknął. Szukam nowego.

Tomek milczał chwilę, a potem popatrzył na dzieci.

– A buty i kurtki? Miały mieć nowe.

Zosia spuściła głowę.

– Mama mówiła, że jeszcze chwilę musimy poczekać.

– No tak – powiedział Tomek, ale jego głos był już inny. Suchy. Jakby coś z trudem przełknął. – A co z prezentami, które miałaś im kupić? Wysłałem pieniądze. Dwa razy więcej niż zwykle.

– Wiesz... jeszcze nie zdążyłam wszystkiego załatwić – próbowałam ratować się uśmiechem. – Będą. Naprawdę.

Spojrzał na mnie długo. W tym spojrzeniu było coś, co znałam – kiedyś, zanim wyjechał, tak patrzył, kiedy coś podejrzewał, ale jeszcze nie miał pewności. Tym razem nic nie powiedział. Wstał, wyjął z torby dwa pakunki, rzucił dzieciom na kolana.

– To ode mnie. Tata może i jest daleko, ale o wszystkim pamięta.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Czułam, że zaczyna się coś, czego nie zatrzymam. Zrobiło mi się gorąco, potem zimno. Wstałam od stołu i poszłam do łazienki. Kiedy zamknęłam drzwi, oparłam się o kafelki. Wiedziałam, że Tomek coś przeczuwa. Wiedziałam, że teraz już nie będzie łatwo. Że muszę zacząć kłamać lepiej. Albo przestać.

Prawda ujrzała światło dzienne

To był Dzień Ojca. Tomek przez cały dzień był obecny tylko ciałem. Nie śmiał się jak kiedyś, nie żartował. Jego uśmiech był mechaniczny, a oczy nieustannie coś śledziły. Czułam to napięcie w powietrzu, jakby każda nasza rozmowa była cienką warstwą lodu, pod którą czai się coś ciemnego.

Wieczorem, kiedy dzieci już spały, a ja krzątałam się po kuchni z herbatą, usłyszałam przez uchylone okno czyjś głos. Głos sąsiadki, pani Danuty. Mieszkała piętro niżej, zawsze wtykała nos w nie swoje sprawy. Nie wiedziałam, że akurat dziś też będzie nas podsłuchiwać.

– Panie Tomku... ja wiem, że nie powinnam – zaczęła. – Ale nie mogę już dłużej milczeć. Pan się tak stara, a ona... z sąsiadem! Co wieczór u niego. Wraca późno. Ja to widzę. Od miesięcy.

Zamarłam. Herbatę odstawiłam na blat, ręce mi zadrżały. W kuchni było cicho, tylko zegar tykał.

– To niemożliwe – odpowiedział Tomek. Jego głos był niski, zmęczony. – Pani coś źle widziała...

– Nie. Ja słyszałam. Widziałam. On nawet przychodził tutaj, kiedy dzieci były w szkole. Wchodził z torbą, wychodził z uśmiechem. A ona... Jakby wszystko jej było jedno.

Nie słyszałam już więcej, bo kroki Tomka skierowały się w stronę drzwi. Zanim zdążyłam się odsunąć, wszedł do kuchni. Spojrzał mi w oczy. Przez moment myślałam, że krzyknie, że się rzuci, że coś rozwali. Ale on tylko stał. Cicho. Zaciśnięte pięści, twarz blada. W oczach miał coś, czego nie widziałam nigdy wcześniej – zawód pomieszany z niedowierzaniem.

– Nie wierzę, że tak mnie sprzedałaś – powiedział w końcu. – Że wszystko, co wysyłałem, każdy dzień w tamtym kraju, zamieniłaś na... to.

– Tomek... – próbowałam zacząć, ale nie miałam słów. Co miałam mu powiedzieć? Że było mi źle? Że byłam samotna? Że Bartek mówił, że jestem ładna?

Tomek odwrócił się i wyszedł z kuchni. Słyszałam, jak zamyka drzwi do sypialni. Nie trzasnął nimi. Zamknął je spokojnie, co bolało jeszcze bardziej.

Zostałam z niczym

Tomek wyjechał na drugi dzień. Wstał rano, spakował walizkę bez słowa i powiedział tylko:

Zostawiam ci wszystko. Ale dzieci już nie zobaczysz.

Nie prosiłam, nie krzyczałam. Stałam w przedpokoju jak manekin, patrząc, jak prowadzi dzieci do auta. Zosia płakała, Staś pytał, czemu nie jadę z nimi. Nie umiałam odpowiedzieć.

Bartek nie odbierał. Wysłałam mu wiadomość, że musimy porozmawiać. Po godzinie podszedł do mnie na parkingu.

– Nie wciągaj mnie w swoje bagno, Ewa. Ja się nie wiążę z matkami na dorobku.

Patrzył chłodno, z dystansem, którego wcześniej nie znałam. Odwrócił się i odszedł. Zostałam pod blokiem sama.

Sąsiedzi przestali mówić „dzień dobry”. Pani Danuta patrzyła z satysfakcją. Ludzie wiedzieli. W całym tym osiedlu nie było już dla mnie żadnego kąta, w którym mogłabym się schować.

Ewa, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama