„Mąż mnie zdradza, ale nie dostanie rozwodu, bo to mi się nie opłaca. Zawsze do mnie wraca i obsypuje prezentami”
„Stałam przy stole, gapiąc się na drzwi, które cicho zamknęły się za nim. I wtedy zrozumiałam, że nie jestem już tą samą kobietą, która jeszcze godzinę temu nie miała pojęcia. Coś pękło. Nie wiedziałam co, ale pękło”.

- Redakcja
Nie pamiętam, kiedy zaczęłam bać się ciszy. Kiedyś była oddechem po długim dniu, a dziś wciskała się w każdy kąt naszego mieszkania i nie pozwalała zasnąć. Wiedziałam, że coś się zmieniło. Czułam to pod skórą. Czułam, jak pachnie jego koszula, gdy wraca późno. Wiedziałam, że to zapach innej kobiety. Wyrył mi się w pamięć. Ale milczałam. Nie dlatego, że nie chciałam wiedzieć. Milczałam, bo bałam się, że gdy zapytam, usłyszę coś, czego nie będę już w stanie cofnąć.
Od dawna kolacje jedliśmy w milczeniu. On przy swoim talerzu, ja przy swoim. Oboje zatopieni w telefonach, jakbyśmy nie byli dla siebie, tylko obok siebie. Gdy czasem dotykał mojej dłoni, nic już nie czułam. To był odruch, a nie miłość. Kiedyś zapytał:
– Wszystko w porządku?
– Tak – skłamałam szybko i bez zastanowienia.
Czasem patrzę na nas jak na dwóch aktorów w sztuce, której scenariusz znamy na pamięć. On wraca, rzuca: „Cześć”. Ja odpowiadam: „Zupa na kuchence”. On pyta: „Jak w pracy?”, a ja odpowiadam: „W porządku”. Ale przecież już nie pytamy z ciekawości, tylko z obowiązku. Od czasu do czasu mąż przynosi mi róże. Jakby to miało uratować nasz związek, jakby chciał za coś przeprosić. Czerwone, czasem białe, zawsze cięte, zawsze w tej samej foliowej osłonie. Układam je w wazonie jak trofea. Jak dowody tego, że on wciąż jeszcze coś czuje. Ale czy czuję ja?
– Nie wiem, czy bardziej nienawidzę tej ciszy, czy tych kwiatów – myślę czasem, przemykając obok stołu, na którym stoją.
Tak łatwo się łamią. Tak szybko więdną.
Byłam w szoku
To był piątek. Przyszłam z pracy wcześniej niż zwykle, bo szef odwołał ostatnie zebranie. Deszcz dudnił w szyby i nie miałam ochoty na nic więcej niż ciepłą herbatę. Przechodząc obok komody, zauważyłam, że jedna z szuflad się nie domyka. Otworzyłam ją, chcąc poprawić jakieś źle wsunięte dokumenty i wtedy to zobaczyłam. Niezaadresowana koperta. W środku – rachunki z hotelu w centrum miasta, kilka SMS-ów wydrukowanych z jakiegoś czatu i zdjęcie. Na zdjęciu on. I jakaś kobieta. Przytuleni. Ona uśmiechnięta, on też.
Stałam tam chwilę, wbijając wzrok w fotografię, jakbym próbowała dostrzec w niej jakiś fałsz, jakąś iluzję. Ale wszystko było prawdziwe. Nawet jego marynarka – ta sama, w której wychodził w zeszłym tygodniu, mówiąc, że jedzie do klienta. Gdy usłyszałam zamek w drzwiach, poczułam, jakby całe moje ciało zesztywniało. Wsunęłam kopertę z powrotem, ale zdjęcie zostawiłam. Wszedł z tym swoim zwyczajnym „hej”, jakby nic się nie stało. Położyłam zdjęcie na stole. Nie musiałam nic mówić. Spojrzał na nie, potem na mnie i nagle jakby cały się skurczył. Zadrżała mi broda, ale nie pozwoliłam łzom wypłynąć. Tyle było do powiedzenia, a jednak usta mi się nie otwierały.
– To nic nie znaczyło – dodał po chwili ciszy. – To był tylko jeden raz. Głupi błąd. Wiem, że zawaliłem.
– Jeden raz, ale zdjęcie pamiątkowe zostało – odpowiedziałam, chłodno, niemal beznamiętnie.
– Proszę, posłuchaj… To był moment słabości. Przepraszam cię. Wiem, że to nic nie zmienia, ale…
Nie skończył. Wziął płaszcz i wyszedł. Po prostu wyszedł. Jakby musiał się przewietrzyć. Albo uciec. Stałam przy stole, gapiąc się na drzwi, które cicho zamknęły się za nim. I wtedy zrozumiałam, że nie jestem już tą samą kobietą, która jeszcze godzinę temu nie miała pojęcia. Coś pękło. Nie wiedziałam co, ale pękło.
Bałam się
Wrócił następnego dnia po południu. Słyszałam, jak stawia torbę na podłodze, jak oddycha nierówno, jak przez chwilę waha się w korytarzu, zanim wszedł do kuchni. Trzymał w dłoni bukiet czerwonych róż. Duży. Największy, jaki kiedykolwiek od niego dostałam. Podał mi go bez słowa. Wstawiłam je do wazonu, nalałam wody, ustawiłam na stole. Nie zapytałam, gdzie był. On też nie tłumaczył się, nie rozwijał swoich przeprosin. Stał, jakby czekał na wyrok, ale ja żadnego nie wydałam. Usiedliśmy naprzeciwko siebie i tak spędziliśmy kilkanaście minut, patrząc w różne strony. On nie umiał powiedzieć, a ja nie chciałam wiedzieć. Wieczorem zadzwoniła Marta, z którą dzień wcześniej przegadałam kilka godzin.
– I co, pogadaliście?
– Nie – odpowiedziałam, a potem po krótkiej ciszy dodałam – Przyniósł kwiaty.
– Boże... I ty je przyjęłaś?!
– Tak.
– Dlaczego?
Zawahałam się.
– Bo on wrócił. Bo chociaż przez chwilę był dla mnie miły. A ja… Ja już nie wiem, czego się trzymać.
– Boisz się odejść – powiedziała cicho.
– Może. A może po prostu nie umiem sobie wyobrazić, co byłoby potem. Nie wiem już, czy to jest słabość, czy nadzieja, że coś się zmieni. Może jedno i drugie. Albo żadne.
Marta nie odpowiedziała od razu. Tylko westchnęła. Wiedziała, że jeśli coś miało się zmienić, to nie przez jej słowa. To musiało przyjść z wewnątrz. Ale we mnie panował tylko bezruch. Później usiadłam przy stole. Róże stały w wazonie. Jeszcze nie zdążyły opaść. Ich zapach wypełniał pokój, słodki, duszący. Tak samo jak jego przeprosiny.
Czułam, że utknęłam
Od tamtego dnia wszystko wróciło na swoje miejsce. Talerze, sztućce, wieczory przy serialach. On znów wracał o stałej porze, ja znów gotowałam obiad. Mówił „smacznego”, ja odpowiadałam „dziękuję”. W milczeniu jedliśmy zupę. Czasem rzucił coś o pracy, czasem zapytał, czy czegoś nie trzeba ze sklepu. Wieczorem siadał ze mną na kanapie, zakładał ramię na moje plecy. Chłodne, ciężkie, jakby to był gest zapisany w instrukcji obsługi małżeństwa. Gdy mówił „kocham cię”, miałam wrażenie, że mówi to do lustra. Całował mnie krótko, jakby trzeba było to po prostu odbębnić. W łazience na półce leżała jego woda po goleniu. Używał jej od lat. Teraz ten zapach mnie drażnił, jakby był niechcianym gościem w moim domu. A może to ja byłam tym gościem?
Wieczorami patrzyłam na siebie w lustrze. Włosy miałam spięte, oczy zmęczone, a twarz bez wyrazu. Trudno było się dziwić, że nie widział już kobiety. Może ja też przestałam siebie zauważać. Codziennie odgrywaliśmy swoje role i powtarzaliśmy dobrze wyuczone gesty.
Byłam samotna
Róże zmieniały się co kilka dni. Zawsze świeże, zawsze z kwiaciarni na rogu. Przynosił je po pracy, wręczał z półuśmiechem, czasem całował w policzek. Udawał, że mnie przeprasza. A może faktycznie, czuł skruchę? A ja stawiałam je w tym samym, szklanym wazonie na stole. Pewnego dnia uświadomiłam sobie, że się im wnikliwie przyglądam. Każdej z osobna. Jak długo trzymają się prosto, kiedy pojawiają się pierwsze brązowe plamy na płatkach, kiedy zapach robi się cierpki, a potem zanika. Obserwowałam, jak umierają.
W pewien niedzielny poranek usiedliśmy naprzeciwko siebie. On jadł jajka na miękko, a ja piłam zimną kawę.
– Wiesz, te róże... – zaczęłam. – One żyją może trzy, cztery dni i więdną. Umierają w ciszy.
– Serio? Myślałem, że dłużej – odpowiedział, nie podnosząc wzroku znad talerza. – Może musimy kupować inne.
– Nie. Wszystkie usychają.
Milczał. Długo. Potem przełknął resztkę chleba i sięgnął po gazetę. Nie powiedziałam już nic. Bo nie chodziło o kwiaty. I on o tym wiedział.
Karolina, 36 lat
Czytaj także:
- „Miałam po dziurki w nosie wielkanocnej szopki. Chciałam wyjechać z rodziną, ale wtedy teściowa wkroczyła do akcji”
- „Synowa nic sobie nie robi z wielkanocnej tradycji. Ma dwie lewe ręce i nie potrafi nawet pomalować pisanki”
- „Własna córka chciała mnie ubezwłasnowolnić. Może i jestem sędziwą emerytką, ale nie dam się nikomu wodzić za nos”