Reklama

Od dziesięciu lat jestem mężatką, od siedmiu – chyba samotną, choć formalnie wciąż żyję z Andrzejem pod jednym dachem. Mamy nawet wspólne konto, wspólnego kota i kilka ramek ze zdjęciami z wakacji. Idealne małżeństwo, ale tylko na zdjęciach.

Reklama

Podejrzewałam zdradę

Rano robię kawę, wieczorem pytam, jak minął dzień, chociaż jego odpowiedzi nie zmieniają się od miesięcy.

– Normalnie – mówi.

Czasem śmieje się z jakiegoś mema, który pokazuje mi z ekranu telefonu. Czasem dotknie mojej dłoni, zupełnie bezwiednie, w półśnie. Ale to wszystko. Nie całuje mnie w czoło, nie zapamiętuje, jaką książkę czytam. Może już nie czuje potrzeby, żeby znać mnie lepiej. Jeszcze dwa lata temu sądziłam, że to tylko kryzys. Rutyna. Ale rutyna nie pachnie obcym perfumami.

Zaczęło się od czegoś małego. Uśmiechy do ekranu. Kiedyś wrócił i pomylił się – wyszeptał: „Ewa”. Może myślał, że nie zauważę. Zaczęłam być czujna. Szukałam potwierdzeń.

To był zwykły dzień. Andrzej wyszedł do pracy, a ja pojechałam do centrum. Musiałam odebrać zamówienie, a potem planowałam wrócić do domu i zrobić obiad. Nic niezwykłego. Przechodziłam przez rynek, spiesząc się, kiedy ich zobaczyłam.

Siedzieli przy stoliku pod markizą w jednej z tych kawiarni, do których kiedyś zabierał mnie. Śmiali się, a ona miała dłoń położoną na jego ręce. To nie była koleżanka. Patrzył na nią tak, jak od dawna już na mnie nie patrzył. A potem nachylił się i pocałował ją w policzek. Powoli, miękko, naturalnie.

Miałam plan

Wieczorem przyszedł jak zwykle. Pocałował mnie w czoło, przyniósł wino, jakby coś przeczuwał albo chciał mi coś wynagrodzić. Nie spytałam. Rozmawialiśmy o jakimś nowym filmie, który miał premierę. Potakiwałam, ale nie słyszałam go. Pomyślałam, że powinien zapamiętać, że to ja odeszłam. I wiedziałam już, jak to zrobię.

Dwa dni później, przy kolacji, zaproponowałam, żebyśmy gdzieś wyjechali. Andrzej właśnie opowiadał o napiętej atmosferze w biurze, a ja dolałam mu czerwonego wina i zapytałam:

– Może oderwiemy się od wszystkiego? Tak po prostu… tylko my. Co ty na to, żeby pojechać na weekend w góry?

Zamilkł. Patrzył na mnie przez chwilę, jakby próbował rozszyfrować, o co mi chodzi. W końcu się uśmiechnął.

– To świetny pomysł.

Skinęłam głową i udawałam, że się cieszę. Powiedziałam, że zarezerwuję nam noclegi w schronisku, które kiedyś mijaliśmy na szlaku.

Nie spodziewał się

Pojechaliśmy tydzień później. Gdy zbliżaliśmy się do celu, Andrzej złapał mnie za dłoń.

– Dobrze, że tu jesteśmy – powiedział cicho. – Może jeszcze nie wszystko stracone.

Nie odpowiedziałam. Uśmiechnęłam się lekko i odwróciłam głowę, udając, że zachwyca mnie widok osłonecznionych szczytów.

Wieczorem zasiedliśmy przy długim, sosnowym stole w jadalni schroniska. Andrzej był w dobrym humorze. Opowiadał coś o dzieciństwie, jakbyśmy cofnęli się o dekadę. W jednej chwili spojrzał na mnie z taką czułością, że przez ułamek sekundy coś we mnie zadrżało. Ale szybko przypomniałam sobie, co widziałam w tamtej kawiarni i jak ją całował.

Po kolacji wróciliśmy do pokoju. Andrzej rzucił się na łóżko z westchnieniem.

– Chyba dobrze, że tu przyjechaliśmy, co? – zapytał. – Jest jakoś… lżej.

Uśmiechnęłam się. Wiedziałam, że to ostatni uśmiech, jaki mu pokażę.

– Idę się przejść. Potrzebuję trochę powietrza – powiedziałam, sięgając po kurtkę i torbę.

– Jasne, nie śpiesz się – odpowiedział bez cienia podejrzeń, przeciągając się na łóżku.

Wyszłam. Ale nie zeszłam na dół. Cicho, niepostrzeżenie, wróciłam pod drzwi, nasłuchując. Po chwili słyszałam jego spokojny oddech. Wiedziałam, że zasnął.

Zostawiłam go

Weszłam z powrotem, na palcach. Wzięłam jego kurtkę, wyjęłam z niej portfel, kluczyki do samochodu i telefon. Położyłam na poduszce małą karteczkę. Napisałam ją wcześniej, w samochodzie, na odwrocie paragonu: „Zobacz, jak to jest zostać nagle samemu”. Nie wyjaśniałam. Nie tłumaczyłam.

Zeszłam na parking, odpaliłam silnik i odjechałam. Bez słowa. Bez pożegnania. Słuchałam własnych myśli, które po raz pierwszy od miesięcy nie były duszne i pełne wątpliwości. Byłam sama. Ale po raz pierwszy — z własnej woli.

Do mieszkania weszłam cicho. Zostawiłam torbę przy drzwiach. Usiadłam na kanapie i długo nic nie robiłam. Po prostu siedziałam. A potem podniosłam się i podeszłam do szuflady z dokumentami. Sięgnęłam po teczkę i wyjęłam z niej formularz rozwodowy, który już wcześniej przygotowałam.

Wieczorem przyszedł pierwszy telefon — z innego numeru. Potem kilka wiadomości. Najpierw: „Gdzie jesteś?”. Potem: „Co to ma znaczyć?”. A w końcu: „Wróć. Porozmawiajmy”. Nie odpowiedziałam. Nie zamierzałam tłumaczyć mu, co znaczy samotność. Miał czas, żeby to zrozumieć sam.

To była zemsta

Minął rok. Zmieniłam pracę, zrezygnowałam z mieszkania, które dzieliliśmy przez tyle lat, przeprowadziłam się do mniejszego – mojego własnego. Nauczyłam się ciszy. Nauczyłam się też, że samotność to nie zawsze kara.

Pewnego majowego poranka spakowałam plecak i ruszyłam w drogę. Tym razem sama. Bez planów, bez rozmów, bez kłamstw. Góry przyjęły mnie bez komentarzy, jak stare znajome, które wszystko wiedzą, ale niczego nie wypominają.

Kiedy doszłam na punkt widokowy, zatrzymałam się i usiadłam na głazie. Wciągnęłam powietrze, spojrzałam na dolinę i dopiero wtedy zrozumiałam, jak bardzo te góry były we mnie. Przez długi czas kojarzyły mi się z końcem. Teraz z początkiem.

Siedziałam tam jeszcze długo. Wspomnienia przychodziły jedno po drugim. Jego głos. Mój własny strach, który wtedy, tamtej nocy, ustąpił miejsca decyzji. I wreszcie ten obraz – on w pokoju, bezradny, z liścikiem w dłoni. Nie wiedziałam, jak zareagował. Nigdy nie zapytałam. I nigdy nie chciałam wiedzieć.

Marta, 36 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama