„Mój mąż miał być szalony, mieć piwne oczy i wzrost siatkarza. Pomyliłam się. Skończyłam z niebieskookim nudziarzem”
„Przywitaliśmy się. Po pół godzinie rozluźniłam się, a chęć ucieczki odpłynęła. Lucek nie był ani zbyt śmiały, ani zbyt wycofany. Normalny facet, sympatyczny, potrafiący żartować z samego siebie i randki, na którą, jak oczekiwał, przyjdzie herod-baba z nosem wielkim jak kulfon na płaskiej, niczym patelnia, twarzy”.
- Gabriela, 32 lata
To były jedne z moich najsmutniejszych urodzin. Skończyłam już trzydzieści dwa lata, siedziałam sama w domu, na stole przede mną stała butelka wina i jeden kieliszek. Następnego dnia była sobota, postanowiłam więc, że się upiję. Miałam ku temu powód – wciąż byłam dziewicą bez miłosnych perspektyw. Do tej pory wmawiałam sobie, że żaden facet nie jest mi potrzebny, ale w końcu prawda przebiła się do mojej świadomości – i stąd potrzeba zalania robaka samotności.
Od razu mówię – nie jestem brzydka czy odstręczająca. Wręcz przeciwnie. Faceci oglądają się za mną na ulicy, a jak z przyjaciółmi wpadam do klubów, próbują podrywać. Nawet parę razy byłam na randkach, ale nic z nich nie wyszło. Dlaczego? Bo ja mam swoje wymagania. Nie wystarczy, że facet nosi spodnie. Nie interesowali mnie pozerzy, którzy udają, że coś mają lub chcą osiągnąć. Ani chytrusy, którzy nie chcą dzielić się z nikim swoim sukcesem i zawsze mówią o sobie, że są najbiedniejsi i to właśnie oni najbardziej potrzebują wsparcia i pomocy. Albo wręcz przeciwnie – że nic ich nie obchodzą inni, że motłoch jest jedynie paliwem do ogniska ich sukcesu. Miałam jeszcze wiele różnych wymagań. I jak do tej pory nie spotkałam faceta, który by je wszystkie spełnił.
Popatrzyłam na siebie w lustrze – oto kwintesencja singielki. Uniosłam kieliszek z winem do toastu, kiedy nagle jakby zmieniła mi się perspektywa myślenia. O nie, nie będę piła sama do lustra! Pójdę gdzieś i przynajmniej upiję się między ludźmi.
Godzinę później Marzanna była już moją przyjaciółką
Niedaleko mojego domu była ładna kawiarnia. Zajęłam wolny stolik, poprosiłam o kieliszek białego wina i kawałek tortu. W końcu miałam urodziny i mogłam zapomnieć o diecie. Poza tym – dla kogo niby mam trzymać linię? Dla tego przystojniaka z plakatu, który wisi w mojej sypialni od czasów studenckich? Tort okazał się pyszny. Prawie mi wynagrodził bycie wieczną dziewicą. Prawie.
W pewnym momencie sympatyczna rudowłosa kobieta w moim wieku spytała, czy mogłaby się przysiąść. Zaprosiłam ją z radością. Uśmiechnęłyśmy się do siebie. Po chwili ona rzuciła zdanie, ja odpowiedziałam i rozmowa się potoczyła. Godzinę później byłyśmy już przyjaciółkami i kończyłyśmy butelkę wina, nie wspominając o drugim kawałku tortu. Miała na imię Marzanna. Dziwnie, ale ładnie, uznałam.
Zobacz także
– Jak tak słucham co mówisz o tych swoich wymaganiach, to przypomina mi się mój ojciec – powiedziała, gdy skończyłam swoją tyradę o beznadziejnych facetach.
– Też nie mógł sobie znaleźć faceta? – zażartowałam.
– Gorzej. Pamiętasz taką fajną scenę ze starego filmu „Poszukiwany, poszukiwana”, kiedy to żona mówi o swoim mężu z dumą: ”Z zawodu jest dyrektorem”. Jakby mówiła o moim ojcu. Przez wiele lat nigdy nie rozważał oferty stanowiska innego niż na poziomie dyrektora, ewentualnie jego zastępcy. Twierdził, że bycie kierownikiem jest poniżej jego godności i umiejętności. A szanować się trzeba, powtarzał, bo jak ty się szanować nie będziesz, to i inni przestaną. Niestety, pewnego dnia jego firma zbankrutowała, a w innych nie chcieli jego umiejętności. Oszczędności topniały i nadszedł czas, kiedy w rozsyłanych do firm ofertach ojciec wpisał, że może przyjąć stanowisko kierownika. Ale na to też nie znalazł chętnego pracodawcy. Dziś jest zwykłym urzędnikiem. Ale wiesz, co w tym wszystkim jest najbardziej niezwykłe? On twierdzi, że był głupi, że przez tyle lat, zamiast cieszyć się z tego, co robi, tylko zamartwiał piętrzącymi się problemami. Jako szeregowy urzędnik jest szczęśliwy bardziej niż kiedy był dyrektorem. Innymi słowy, obniżenie wymagań wcale nie oznacza klęski.
Zmarszczyłam brwi. To była nowa dla mnie koncepcja, a wypite wino nie bardzo pozwalało na precyzyjne myślenie. Czyli co: mogę być z kimś szczęśliwa, nawet jeśli nie dorastałby do pięt mojemu ideałowi? Naprawdę?
– Myślę, że los chyba celowo nas ze sobą zetknął. Ściągnij ze strony tej agencji matrymonialnej formularz i go wypełnij, a ja już przypilnuję, by wybrano ci właściwego faceta – uśmiechnęła się szeroko i podała mi serwetkę z zapisanym adresem strony.
Pół godziny później się pożegnałyśmy, a ja wróciłam do domu. Kiedy wspinałam się po stopniach na drugie piętro poczułam, że w głowie lekko mi szumi. Zanuciłam więc pod nosem:
Ta mała piła dziś i jest wstawiona.
Kto nie chce wierzyć mi, niech się przekona.
Rozkoszny szmerek w pijanej główce ma,
Więc jak cukierek usteczka słodkie wszystkim da.
Kiedy wsuwałam klucz w zamek, przyszło mi do głowy, że właściwie nic nie wiem o Marzannie. Cały czas mówiłyśmy o mnie, pomijając historię o jej ojcu, która w pewnym sensie też dotyczyła mnie. Uświadomiłam sobie także, że ja jadłam i piłam, a Marzanna nie tknęła stojącego przed nią ciacha, które zamówiłam, ani nie zamoczyła ust w kieliszku z winem. Oznaczało to, po pierwsze, że wypiłam prawie dwie butelki wina, a po drugie, że moja ruda znajoma ma silniejszy charakter ode mnie. I niby w jaki sposób ona już się postara, żeby znaleźć mi kogoś odpowiedniego? Na koniec się zorientowałam, że nie wzięłyśmy od siebie numerów telefonów.
Następnego dnia rano miałam kaca giganta. Wstałam i napiłam się wody z kiszonych ogórków własnej roboty. Ambrozja pijaków! Potem dłuższą chwilę siedziałam przy kuchennym stole. Gapiłam się przez okno i zastanawiałam się, co takiego robiłam poprzedniego dnia. W głowie miałam pustkę, w której snuły się tylko niewyraźne cienie wydarzeń.
Zdecydowałam się wziąć prysznic. Potem w saloniku, gdzie zamierzałam położyć się na sofie przed telewizorem, zobaczyłam laptopa. I przypomniałam sobie o internetowej agencji matrymonialnej.
„Ściągnij z tej strony formularz i go wypełnij, na pewno znajdą ci kogoś odpowiedniego, już ja tego przypilnuję”, usłyszałam w myślach głos rudej. No i przypomniałam sobie całą naszą rozmowę. Bzdury, uznałam. Właściwego faceta nie znajduje się w wyniku komputerowych zestawień charakteru. Odsunęłam więc od siebie komputer, położyłam się, włączyłam telewizor i postanowiłam zapomnieć o całym świecie.
W poniedziałek znowu byłam tą dobrze poukładaną – już trzydziestodwuletnią! – kobietą z twardymi zasadami. Dziesięć godzin później wracałam do domu autobusem z pracy. Siedziałam przy oknie, patrząc na ludzi na chodnikach, i nagle zobaczyłam Marzannę. Wyglądało, jakby czekała, że ją zauważę. Kiedy nasze oczy się spotkały, uśmiechnęła się szeroko i wykonała w powietrzu gest pisania. Zrozumiałam, że chodzi jej o to, że obiecałam jej wypełnić ankietę internetowej strony samotnych serc. Kiwnęłam jej głową, że obiecuję, i dodatkowo uniosłam w górę dwa palce, niczym harcerz, który właśnie składa przysięgę. Kiedy jednak wróciłam do domu, już o tym nie pamiętałam. Po kolacji wzięłam się wreszcie za książkę, której przeczytanie odkładałam od pewnego czasu.
Siadłam w fotelu. Obok aromatycznie pachniała kawa, a ja otworzyłam powieść. Pierwsze zdania zabrzmiały dosyć znamiennie:
– Pamiętasz, co mi obiecałaś?
– Tak, że wypełnię tę ankietę w Internecie.
– I znowu zapomniałaś?
Obejrzałam się dokoła, niepewna, czy przypadkiem zza szafy nie wyjrzy znajoma twarz okolona rudymi włosami. To nie mógł być przypadek.
– No i dałaś słowo harcerza – mruknęłam pod nosem.
Mój „ideał” miał tylko 176 cm wzrostu i niebieskie oczy
Nie miałam wyboru. Wstałam i włączyłam laptopa. Znalazłam kartkę, na której Marzena zanotowała adres strony internetowej. A nie, to nie ona go zapisała, przypomniałam sobie. Dałam Marzannie mój długopis, ale on nieoczekiwanie przestał pisać, więc poprosiła przechodzącego kelnera, żeby zanotował mi na serwetce adres swoim długopisem.
Pół godziny później skończyłam wypełnianie kilkudziesięciu rubryk ankiety. Po dwóch dniach na mojego maila dostałam informację, że komputer wskazał, jako najbardziej zgodnego charakterologicznie, takiego to a takiego mężczyznę.
„Już was umówiliśmy – napisano na zakończenie maila – 26 lutego o godzinie 18.30. Dozwolone tylko piętnastominutowe studenckie spóźnienie”. Dalej podano nazwę kawiarni. To była ta sama, w której świętowałam moje urodziny. Pomyślałam, że Marzanna zrobiła mi uprzejmość, umawiając spotkanie w pobliżu mojego domu.
Jednak gdy przeczytałam ankietę, którą wypełnił mój „ideał”, jak uznał komputer, postanowiłam, że nie idę. W rubryce „oczy” stało niebieskie, a mnie się podobały piwne. Wzrost – metr siedemdziesiąt sześć zamiast moich wymarzonych stu dziewięćdziesięciu centymetrów. Ja miałam metr siedemdziesiąt i lubiłam dziesięciocentymetrowe szpilki! Na zdjęciu facet miał miły uśmiech, ale w dzisiejszych programach graficznych można zrobić takie cuda, że głowa mała. Może więc w rzeczywistości amant był krasnalem, którego łatwiej przeskoczyć niż obejść, z wielkim czerwonym kulfonem na twarzy płaskiej jak patelnia. Owszem, rubryki: zainteresowania i praca nie były tragiczne, ale też niewiele miały wspólnego z moimi może nieco wygórowanymi wymaganiami.
Nie, to nie jest facet dla mnie.
Jednak kiedy nadszedł 26 lutego, na dziesięć minut przed czasem randki spojrzałam w lustro i niemal usłyszałam głos Marzanny: „Jako szeregowy urzędnik mój ojciec jest szczęśliwy bardziej niż kiedy był dyrektorem. Innymi słowy, obniżenie swoich wymagań wcale nie oznacza klęski”. No dobrze, pomyślałam. Dzięki tobie, ruda, spędziłam mile moje urodziny, więc zrobię to dla ciebie. Dam facetowi szansę. Ale tylko jedną!
Nawet się nie przebrałam, wyszłam jak stałam, w dżinsach i różowym golfie, w którym potem strasznie się w kawiarni pociłam. Narzuciłam tylko płaszcz, założyłam botki i po kilku chwilach, spóźniona o pięć minut, stanęłam w drzwiach kawiarni. Mój wzrok od razu pobiegł do stolika, przy którym upijałam się z Marzanną.
Z zaskoczeniem zobaczyłam, że siedział tam facet, z którym byłam umówiona (przypadek?). Z daleka nie widziałam jego twarzy, ale na blacie leżała biała róża. Jego znak rozpoznawczy. Spanikowałam lekko, moim znakiem rozpoznawczym miała być książka, o czym totalnie zapomniałam. W tej sekundzie mój wzrok spoczął na pustym stoliku obok drzwi. Na dosuniętym do niego krześle zobaczyłam książkę, którą ktoś zapomniał. Uradowana, wzięłam ją i podeszłam wolnym krokiem do stolika, przy którym siedział Lucjan. To imię też było tragiczne…
W towarzystwie Lucjana czułam się swobodnie
Przywitaliśmy się. Po pół godzinie rozluźniłam się, a chęć ucieczki odpłynęła. Lucek nie był ani zbyt śmiały, ani zbyt wycofany. Normalny facet, sympatyczny, potrafiący żartować z samego siebie i randki, na którą, jak oczekiwał, przyjdzie herod-baba z nosem wielkim jak kulfon na płaskiej, niczym patelnia, twarzy.
– Prawdę mówiąc, nie bardzo miałam ochotę na to spotkanie – przyznałam szczerze dwie godziny później. Już wtedy czułam się w towarzystwie Lucjana niezwykle swobodnie, jakbym znała go wiele lat i całkowicie mu ufała.
– Ja też – Lucjan uśmiechnął się szeroko. – Nie lubię randek w ciemno, zdecydowałem się w ostatniej chwili. Pomyślałem, że to byłby znak beznadziejnego wychowania, gdybym wystawił niewinną kobietę do wiatru. Przyszedłem trzy minuty po czasie i wtedy przypomniałem sobie, że nie mam znaku rozpoznawczego. Ale ktoś zostawił różę na parapecie okna przy drzwiach wejściowych, więc bezczelnie ją sobie przywłaszczyłem.
– A ja znalazłam książkę na krześle – zmarszczyłam brwi. – Czy to nie dziwne?
– Przypadki chodzą po ludziach – uśmiechnął się. – Uznajmy ten zbieg okoliczności za sygnał od losu, że powinniśmy umówić się na drugą randkę.
Nie miałam nic przeciwko. Wręcz odwrotnie, czułam niezwykłe podekscytowanie. Jakbym miała szesnaście lat i przeczuwała nadejście pierwszej miłości. No, byłam co prawda dwa razy starsza, ale reszta się zgadzała.
Na piątej randce – w przytulnej kawiarni z przepastnymi kanapami i półkami wypełnionymi książkami – spytałam Lucka, jak to się stało, że zgłosił się do agencji matrymonialnej, skoro nie miał ochoty na randki.
– Dziwna sprawa – pokiwał głową. – Pewnego dnia dostałem mailem informację, że powstała strona internetowa, która kojarzy pary. Nie zwróciłbym na nią uwagi, gdyby nie pewne słowa pod koniec. „Czasem warto oddać chryzantemę, żeby wziąć do ręki piękną różę”. Tak mówiła moja żona. Zginęła w wypadku samochodowym w rok po naszym ślubie. Byłem załamany, bardzo ja kochałem. Przez ostatnie dziesięć lat nikogo nie szukałem. Ale te słowa obudziły we mnie tęsknotę za innym życiem. Za miłością. Wypełniłem ankietę. Potem jednak pomyślałem, że żadna kobieta nie zastąpi mojej Marzanny. A jednak – spojrzał mi głęboko w oczy.
– Twoja żona miała na imię Marzanna? – spytałam zdumiona.
– I może była ruda?
– Tak. Skąd wiesz?
Opowiedziałam mu wtedy, co się stało w moje urodziny. Potem długo milczeliśmy, zadziwieni, przytuleni do siebie, wzruszeni.
Następnego dnia próbowałam odnaleźć stronę tej agencji matrymonialnej, która nas skojarzyła, ale nie było już po niej śladu…