Reklama

Babcia zmarła pół roku temu. Zostawiła mi mieszkanie: stare, ciasne, zagracone bibelotami, których nie miałam ochoty ani dotykać, ani oglądać. Zupełnie nie wiedziałam, co mam z tym zrobić. Pojechałam tam pierwszy raz od lat i miałam nadzieję, że będzie to krótka wizyta. Przegląd, może wycena. Chciałam wynająć komuś to mieszkanie albo nawet sprzedać – na pewno nie planowałam się tam rozgaszczać. Trzecie piętro bez windy, zapach stęchlizny, meble z innej epoki i wszędzie zdjęcia. I ta cisza, która wcale nie była spokojna – raczej duszna, jakby mieszkanie czekało na coś, czego nie zamierzałam mu dać.

Kiedyś bywałam tu częściej, dawno temu, zanim wyprowadziłam się na studia, zanim zaczęłam pracę. Wspomnienia były jak rzeczy na półkach – niepotrzebne, zakurzone, niechciane. Tyle że nie umiałam ich tak po prostu wynieść do śmietnika.

Nie chciałam po niej niczego. Ani zegara z kukułką, który zawsze mnie denerwował, ani zestawu filiżanek, które zbierała obsesyjnie, ani tych setek notatek, papierów, durnostojek, figurek. Ale zostałam z tym wszystkim sama, i coraz trudniej było udawać, że to tylko rzeczy. Nie chodziło o to, że tęskniłam. Bardziej o to, że zaczęło mi brakować czegoś, co zgubiłam po drodze. I chyba właśnie dlatego nie wyszłam z tego mieszkania od razu.

Byłam bezradna

Z matką od lat nie miałam kontaktu bliższego niż dwa SMS-y w roku. Ona nigdy nie umiała mnie kochać. Ale babcia była inna. Przy niej czułam, że mogę mówić wszystko i być sobą. Może właśnie dlatego jej śmierć tak we mnie wsiąkła. Bo to nie tylko babcia umarła – umarło coś we mnie.

Mieszkanie babci, choć niefunkcjonalne, miało coś, czego brakowało mojemu apartamentowi z dużymi oknami: miało duszę. Skrzypienie podłóg, zapach starego drewna, światło, które wpadało przez okna i tworzyło refleksy na ścianach, zupełnie inne niż w nowoczesnych wnętrzach.

Znalazłam też babcine notatki kulinarne, zapisane drobnym, pochyłym pismem. Kartki pachniały jeszcze cynamonem i goździkami. Choć nie gotowałam, zostawiłam je. Były jej śladem, takim, którego nikt poza mną nie odczytałby ze zrozumieniem. Zaczęłam przychodzić tam codziennie. Początkowo zamierzałam tylko uporządkować rzeczy. Ale kiedy kolejny wieczór spędziłam przy kuchennym stole z notesem babci w ręku, wiedziałam, że to już coś więcej.

Notes był stary, z brązową okładką, lekko poplamioną. W środku – krótkie zdania, przepisy, numery telefonów, dziwne cytaty. „Nie odkładaj serca na później”. Babcia miała swój język. Czasem zagadkowy, ale zawsze ciepły. I zawsze trochę melancholijny.

Znalazłam też zeszyt z listą książek, które chciała przeczytać. Kilka z nich leżało na półce w dużym pokoju, z zakładkami w połowie. Zaczęłam je czytać – tak jakby mogło mnie to do niej przybliżyć. Jakby mogło mi pozwolić zrozumieć coś, czego nigdy nie powiedziała wprost.

Pamiątki były wszędzie: kubek z odpryskiem, w łazience jej ulubione mydło różane, takie, na szafce zdjęcia, nieuporządkowane, ustawione niedbale. Znalazłam siebie jako dziecko, siedzącą na kolanach babci, z lodem w dłoni. Moja matka stała z tyłu, nie patrzyła w obiektyw.

Zrozumiałam ją

W tych dniach zaczęłam rozumieć, że to mieszkanie nie jest tylko przestrzenią – jest historią. Cichą, zapisaną w rzeczach, w światłach popołudnia, w szumie kaloryferów. Każdy pokój był jak kartka pamiętnika, w którym nikt nie pisał pełnych zdań, ale sens i tak był. Nie potrafiłam jeszcze powiedzieć tego głośno, ale czułam, że wsiąkam w atmosferę tego mieszkania. Starałam się przypomnieć sobie, kim byłam kiedyś, kiedy jeszcze czułam coś naprawdę.

W jednej z szuflad znalazłam stare kasety magnetofonowe. Nie miałam odtwarzacza, ale zamówiłam używany przez internet. Gdy przyszedł, od razu włożyłam pierwszą kasetę z brzegu. Szum. Potem cichy głos.

– Dzisiaj zupa wyszła gorzej niż zwykle. Może przez to, że Waldek miał zły humor…

To był jej głos. Mówiła do siebie. Nagrała kilka takich kaset – czasem opowiadała coś z przeszłości, czasem komentowała pogodę, czasem czytała przepisy z książki. Była w tym jakaś czułość, jakiś lęk przed samotnością. Jakby musiała zostawić po sobie ślad głosu, zanim zamilknie zupełnie.

Któregoś wieczoru usiadłam przy stole z pudełkiem zdjęć i zaczęłam je oglądać nie w pośpiechu, nie jak dokumenty, które trzeba uporządkować, ale jak coś, co można czytać. Zatrzymywałam się przy każdej twarzy, próbując sobie przypomnieć głosy, ruchy, zapachy. W tle sączyła się cisza, miękka, znajoma. Babcia pojawiała się na zdjęciach z różnych lat – młodsza, starsza, zmęczona, uśmiechnięta. Ale zawsze obecna.

Nie myślałam już o powrocie do starego życia. Tam nie było mnie. Były obowiązki, wyniki, zlecenia i samotność, którą maskowałam skutecznie, ale coraz mniej przekonująco. Tu miałam coś innego: ślady, obecność, rzeczy, które ktoś zostawił z myślą, że ktoś inny je kiedyś odnajdzie.

Zapisałam się do pobliskiej biblioteki. Znałam już panie z obsługi, znałam zapach korytarzy, znałam porę, o której słońce wpadało przez wysokie okna i tworzyło smugi światła na podłodze. Przestałam się spieszyć. Nie musiałam już nikomu udowadniać, że potrafię funkcjonować w tamtym świecie. Bo może i potrafiłam, ale nie chciałam.

Odkryłam coś

W mieszkaniu coraz mniej myślałam o przeszłości. To nie było już muzeum – mieszkanie zaczęło żyć. Czasem siadałam przy oknie, otwierałam je szeroko i słuchałam miasta. Tramwajów, dzieci wracających ze szkoły, gwaru rozmów pod blokiem. Wszystko to było zwyczajne, a przez to piękne.

Wieczorami zapalałam lampkę i pisałam o tym, co widziałam, co mnie poruszyło, co zapamiętam. Pamięć nie musi być wielka, może być codzienna: zapach pieczonej szarlotki, pierwsze ślady deszczu na parapecie.

Nie wiem, na jak długo tu zostanę, ale nie boję się już ciszy, nie boję się bycia samej. Mieszkanie po babci nie jest już tylko wspomnieniem. Stało się moim miejscem, oddycha razem ze mną.

Ewa, 43 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama