Reklama

Nie chciałem jechać w góry. Jestem człowiekiem lata i morza, a nie zimy i gór. Ale na baby nie ma rady. Aldona się uparła.

Reklama

– Masz już czterdziestkę z hakiem, czas się ustatkować – powiedział przyjaciel, który pożyczał mi narty. – Te młode cię wykończą.

– Ten hak to tylko dwa lata, nie przesadzaj. Nie jestem jeszcze gotów. Może za trzydzieści lat.

– Jak dożyjesz – przyjaciel wykrzywił się śmiesznie. – I uważaj, nie jeździłeś od kilku lat.

– Spokojnie, a ona w ogóle.

Ona, czyli Aldona. Poznałem ją kilka miesięcy temu podczas targów budowlanych w Poznaniu. Reklamowała plastikowe okna. Czytaj: wyginała się wdzięcznie na tle szklanej tafli. Studentka wizażu, dorabiała sobie do stypendium. To był luźny związek, i taki mi wystarczał. Zwłaszcza że z Aldoną psychicznie i intelektualnie nie miałem wiele wspólnego.

Aldona dwa tygodnie temu wpadła na pomysł, że pojechałaby na narty. Zaproponowałem włoskie Alpy, pewny, że zacznie piszczeć z radości, jak to ona. A tu nie.

– Wolę Świeradów – oznajmiła.

– Świeradów? A gdzie to jest?

Okazało się, że na Dolnym Śląsku, a Aldona zobaczyła reklamę tamtejszych tras narciarskich w jakiejś gazecie i po prostu zapragnęła tam pojechać.

– Mam wrażenie, po prostu czuję, że czeka mnie tam coś wspaniałego – rozmarzyła się.

– Może… sześć tygodni w gipsie? – zażartowałem.

Wydęła usta jak przedszkolak i zatrzepotała powiekami – jeszcze miesiąc temu wydawało mi się to słodkie, teraz już nie.

– Misiu, tak ładnie proszę…

No to zaproponowałem Słowację. Austrię. Zakopane. Bez skutku. Tylko Świeradów. Bo ma przeczucie…

Czego się nie robi dla kobiety.

Chyba już czas zakończyć związek z Aldoną

Pojechaliśmy do Świeradowa. Muszę przyznać, miejsce zaskoczyło mnie pozytywnie. Co prawda trasa nie była zbyt długa i trudna, ale dla początkującej narciarki jak Aldona i dla kogoś, kto był narciarsko zardzewiały jak ja, w sam raz. No i widoki przepiękne.

Pierwsze dwa dni minęły bez niespodzianek. Aldona uczyła się jeździć na nartach w kilkuosobowej szkółce, ja próbowałem naoliwić moje umiejętności na łagodnym stoku. Przy mojej niechęci do gór i tak był cud, że jeździłem na nartach. To była zasługa Martyny.

Stałem na szczycie trasy, patrzyłem na ośnieżone drzewa i w myślach usłyszałem jej głos: „Pamiętaj, musisz być rozluźniony, giętki, a jednocześnie zwarty w sobie. Ugnij kolana. Pracuj całym ciałem. Obiecuję ci, że kiedy zaczniesz jeździć, tak jak prowadzisz auto, na pamięć, zrozumiesz, w czym tkwi urok tego sportu. Zaufaj mi.”

Zaufaj mi. Pokochasz góry, tylko daj im szansę. Zaufaj mi.

Martyna była moją pierwszą dziewczyną na poważnie. Myślę, że chyba łączyła nas miłość, choć byliśmy zbyt młodzi, by ją zauważyć we wzburzonym oceanie hormonów zakochania. Czy nadal bylibyśmy razem, gdyby nie staże podyplomowe? Ja wyjechałem do szpitala w Szczecinie, ona wybrała Szklarską Porębę. Stamtąd pochodziła i tam chciała wrócić. Pracować w górach. Ja wolałem równiny. Różne wybory, różne ścieżki życiowe. Bywa. Po Martynie została mi umiejętność (niewielka) jazdy na nartach i doceniania piękna górskiej przyrody. I wspomnienia, które dopadały mnie w niespodziewanych momentach. Martyna układa kwiaty w wazonie. Martyna macha mi ręką na przywitanie. Pocałunek Martyny. Jej zapach. Jej śmiech.

Iza to nie Martyna. Patrycja to nie Martyna. Aldona to nie Martyna.

Odetchnąłem głęboko lekko mroźnym powietrzem, założyłem gogle i ruszyłem w dół stoku. Zaczynałem dostrzegać, dlaczego ludzie szaleją na punkcie tego sportu.

Następnego dnia przy kolacji Aldona powiedziała, że ma dla mnie niespodziankę. Ubraliśmy się ciepło. Na zewnątrz hoteliku czekały sanie zaprzężone w dwa konie. Na koźle siedział facet w kożuchu.

– Kulig? – spytałem zdziwiony.

Aldona zaśmiała się i pociągnęła mnie do sań.

– Obiecałeś się nie sprzeciwiać.

Nie wiem dlaczego, ale się zaniepokoiłem. Ona była zbyt ożywiona, a te jej tajemnicze minki, irytujące całuski i dziecinny śmiech nie wróżyły nic dobrego.
Woźnica wywiózł nas za miasto, w górę, do jakiejś chaty ukrytej w lesie. Tam zostawił „do rana”.

– Nocujemy tu? – spytałem.

– Tak, wreszcie będziemy sami – zaszczebiotała Aldona. – Nie tak jak w hotelu. Ci okropni ludzie za ścianą są tacy hałaśliwi.

Mieliśmy głośnych sąsiadów, fakt.

Chata była przytulna. Zdjęliśmy kurtki, buty i weszliśmy do saloniku. Moim oczom ukazał się stół zastawiony do romantycznej kolacji. Wino, świece, kwiaty w wazonie.

Panika chwyciła mnie za gardło. Chyba nie powie, że jest w ciąży?!

Z trudem udało mi się nie pokazać po sobie niezbyt pasującej do okoliczności reakcji. Udałem za to stosowne zaskoczenie i zachwyt. Aldona aż pisnęła, że niespodzianka jej się udała.

Oskara dla mnie poproszę.

Przyniosła z kuchni ciepłe jeszcze potrawy, zostawione przez właścicielkę chaty, ja rozlałem wino.

Gdy zjedliśmy, Aldona rzuciła bombę. Podała mi pudełeczko.

– Co to?

– Zobacz.

Otworzyłem. W środku były dwa srebrne pierścionki – jeden kobiecy, drugi męski. Splecione serca.

Bałem się podnieść wzrok.

– Jesteśmy razem już ponad pięć miesięcy – zamruczała. – Czas przenieść naszą miłość na wyższy etap. Będę szczęśliwa, gdy zgodzisz się zostać moim mężem.

– Czy to nie powinna być moja kwestia? – spytałem zdumiony.

Ona mi się oświadczała? Przecież nie zająknąłem się, że ją kocham!

– Mamy dwudziesty pierwszy wiek, kochanie. My kobiety nie musimy już grzecznie czekać, aż facet się zdecyduje. Oczywiście, nie musisz odpowiadać od razu, jeśli cię trochę zaskoczyłam – zachichotała. – Jaką masz minę! Jakby zakonnica zrobiła striptiz na twoich oczach! Ale tak chce los. Powiedziałam ci, że wiem, że czeka mnie tu coś wspaniałego. Więc?

Usłyszałem dzwonek telefonu.

– Nie odbieraj – powiedziała.

– Dziś jest dla nas ważny dzień.

– Jestem lekarzem. To może być coś ważnego.

– Pracujesz w Szczecinie, a my jesteśmy w Świeradowie – zauważyła wyjątkowo jak na nią roztropnie. – Co możesz poradzić?

Niestety, nie był to natychmiastowy rozkaz powrotu do szpitala.

– Czy zastanawiał się pan nad ulokowaniem swoich oszczędności w funduszu… – usłyszałem.

Aldona podeszła, wyjęła mi z ręki komórkę i postanowiła udowodnić, że warto się z nią ożenić.

Kiedy zasnęła, wymknąłem się z pokoju, włożyłem kurtkę, buty i wyszedłem przed chatę. Była noc, jakiej nie zobaczy się w mieście – ciemna, głęboka, z płonącymi gwiazdami na nieboskłonie. I niezwykła cisza, zakłócana jedynie chrzęstem moich kroków na śniegu. Chata stała niedaleko zbocza, skąd rozlegał się niezwykły widok na porośnięte ośnieżonymi lasami niskie góry, skąpane w blasku zimnego księżyca. Ten nieziemski widok wnikał we mnie, chwytał za serce. Martyna pewnie ogląda coś takiego niemal codziennie, pomyślałem z lekką zazdrością. Ciekawe, co teraz robi. Pewnie ma męża i gromadkę dzieci, którym robi zastrzyki, jak to pielęgniarka… I wtedy ktoś we mnie wjechał!

Byłem mocno poobijany, ale szczęśliwy jak nigdy

Nie wiem, na czym polega mechanika tak zwanego przypadku czy zbiegu okoliczności. Czy pewne wydarzenia zostawiają wyjątkowo głęboki ślad na tkance rzeczywistości, że po prostu muszą się powtórzyć? A może to kwestia niedokończenia, jakiegoś niedostatku energetycznego, który musi być wyrównany, więc wydarzenia tak się zaplatają, by ten „przypadek” zaistniał?

Od lat nie byłem w górach i pewnie gdyby nie marudzenie Aldony, nie pojechałbym na narty. Gdyby się nie upierała, że to musi być Świeradów, pojechalibyśmy do Włoch lub Austrii. Gdyby nie to przekonanie, że czeka ją coś wspaniałego, nie zorganizowałaby tych oświadczyn, bo żadna inna wspaniałość nie przychodziła jej do głowy, a ja się nie kwapiłem. Wtedy ja, spanikowany, wyszedłem nocą nad skraj urwiska, by pomyśleć, jak najlepiej zakończyć ten coraz bardziej kłopotliwy związek.

Kiedy nocny narciarz zbił mnie z nóg, poleciałem w dół zbocza. Krzyczałem, poraził mnie ból, obijałem się i w końcu zapadła ciemność.

Obudziłem się w szpitalu. Okazało się, że złamałem rękę, naruszyłem obojczyk i rozbiłem głowę. Na szczęście nic poważnego mi nie groziło. Narciarz, który założył się z kolegami, że zjedzie nocą na nartach do miasteczka, zadzwonił po GOPR i siedział przy mnie, opatuliwszy swoją kurtką, bym nie zamarzł, aż przyjechali. Potem poinformował Aldonę o wypadku. Przejął się wypadkiem tak bardzo, że zaopiekował się moją „narzeczoną”, a do niej dotarło, że chyba to on jest jej obiecaną przez los wspaniałością. Rozstaliśmy się bez żalu.

A ja? Ja zrozumiałem, po co było to wszystko, gdy do mojego pokoju z tacką z lekarstwami weszła Martyna. Nie miała ani męża, ani dzieci. Kiedy ochłonąłem ze zdumienia i opanowałem dławiące uczucie szczęścia, spytałem dlaczego.

– Ciągle miałam nadzieję, że mi zaufasz – odparła.

– Minęło prawie piętnaście lat…

Reklama

Pochyliła się i pocałowała mnie. W tym pocałunku był księżycowy blask, ciepło śniegowego puchu i obietnica zimowego spokoju. Wszystko, czego pragnąłem.

Reklama
Reklama
Reklama