„Za żonę wziąłem sobie babę z piekła rodem. Na koncie miała już spadki po 2 mężach, teraz przyszła kolej na mnie”
„Widziałem, jak szybko Ewa potrafi się zmienić z miłej kobiety w zołzę. Gdy coś szło nie po jej myśli, jej oczy natychmiast zmieniały się w lodowe otchłanie, w których próżno szukać iskierki sympatii".
- Roman, 50 lat
Kiedy mężczyzna skończy pięćdziesiąt lat, nie jest już atrakcyjnym towarem na rynku matrymonialnym. Właściwie przestaje się liczyć, chyba że jest bogaty jak krezus. Ja niestety bogaty nie jestem. Odkąd zlikwidowano papiernię, kręcę się w sezonie nad morzem, bo tam zawsze jakiś pieniądz można zarobić. Poza tym wciąż coś się dzieje, ktoś zagada, pojawiają się nowe twarze. Nie jest źle – byle przetrwać do upragnionej emerytury, a potem już hulaj dusza, człowiek nie zginie.
W tamtym roku okazało się, że Bóg jednak nade mną czuwa. Atrakcyjna babka, która kupowała makrelę, uśmiechnęła się do sezonowego sprzedawcy, czyli mnie, tak pięknie, jak tylko kobieta może uśmiechać się do mężczyzny. Dawno nie byłem w takiej sytuacji, więc nie wiedziałem, gdzie oczy podziać. Jak uczniak, słowo daję.
Zauważyła moje zmieszanie, jednak nie odpuściła. Umówiliśmy się na kawę, a po dwóch dniach zaprosiła mnie do siebie. Jakoś nam nie wyszedł ten pierwszy raz, ale potem było już lepiej i przez kolejne wieczory odrabiałem seksualne zaległości.
Dobrze nam było ze sobą i gdy wyjeżdżała, nie miałem ochoty się z nią rozstawać.
– Pojedź ze mną – zaproponowała Ewa. – Co cię tutaj trzyma? Marne parę złotych, które zarobisz przy rybach?
Ewa była wdową od dwóch lat i samotność też mocno jej doskwierała. Nie miała problemów finansowych, bo po mężu dostawała co miesiąc sporą rentę.
– Starczy na dwoje – powiedziała.
– A przy domu brak męskiej ręki.
Układ wydawał się korzystny. Co mam się gdzieś szlajać, skoro mogę mieć prawdziwy dom z ciepłą babą pod pierzyną? Dom okazał się poniemiecką willą, kiedyś na pewno bogatą, ale dziś wymagającą sporych remontów. Nie przeraziło mnie to, bo z fizyczną robotą jestem obyty od dziecka. Powolutku jakoś się to ogarnie. Ale najpierw zająłem się przyjemniejszymi obowiązkami. Po latach postu oboje byliśmy nienasyceni seksualnie. O ile jednak mój wigor zaczął się wyczerpywać, o tyle Ewa wydawała się niezmordowana.
– Dość – powiedziałem któregoś razu, kiedy znowu zanosiło się na figle. – Mam swoje lata, nie wytrzymam takiego tempa.
Odpuściła na kilka dni, chociaż trochę się na mnie boczyła i, chyba w ramach zemsty, zorganizowała specjalnie dla mnie sprzątanie piwnicy. Powynosiłem wszystkie graty z pomieszczenia, a potem wyszedłem napić się piwa do pobliskiego sklepu. Mieścina przypominała raczej dużą wieś: wszyscy się znali i doskonale wiedzieli, co się u kogo dzieje. Pomieszkiwałem już w gorszych dziurach i wiedziałem, że niebawem ciekawość skłoni tubylców do nawiązania ze mną dialogu. Nie pomyliłem się, już na drugi dzień podszedł miejscowy pijaczek, żeby zasięgnąć języka.
Wzmianka o drugim mężu mnie zaintrygowała
Spytał, czy się nie boję „z tą babą” mieszkać i czy wiem, że Ewa już ma na koncie dwóch takich chojraków jak ja. Przyznałem, że wiem tylko o jednym – byłym mężu.
– Było ich dwóch – oznajmił mi koleś z triumfalnym uśmiechem. – I obydwaj już w piachu. Będziesz następny, kolego.
Facet miał nieźle w czubie, więc nie traktowałem jego rewelacji zbyt poważnie, choć wzmianka o drugim mężu jednak mnie zaintrygowała. Postanowiłem zapytać Ewę przy kolacji, jak to właściwie było.
– O czym tu mówić? – odparła spokojnie. – O sadyście, który znęcał się nade mną z uśmiechem na twarzy? Dobrze, że zdechł… To znaczy, umarł.
Zamilkła, jakby wspomnienia były zbyt bolesne, ale po chwili zaczęła opowiadać. Jej pierwszy mąż zginął w wypadku, kiedy miała trzydzieści lat. Zostawił po sobie żal i pustkę, ale też ten piękny, rodzinny dom, w którym obecnie mieszkaliśmy. Drugi mąż był dużo od niej starszy i pracował jako weterynarz. Poznali się, bo wynajmował połowę willi na swoją przychodnię. Umarł we własnym łóżku po ciężkiej chorobie, której lekarze nie potrafili zdiagnozować.
– Był po prostu stary i już – Ewa machnęła ręką. – Nie żal mi drania, ale powiem ci, że żyjemy z renty po nim. Jest jeszcze sprawiedliwość na tej ziemi. Przychodnia Ryśka dobrze prosperowała, a że był z niego skąpiec jakich mało, kasy miał jak lodu. Miałam ci o tym powiedzieć później, ale wyszło, jak wyszło. Ta kasa jest gdzieś obok nas. Nie wiem: w ścianie, pod podłogą, w piwnicy? Zamelinowana i bezpieczna, bo Rysio był nieufnym skurczybykiem i nie trzymał waluty w żadnym banku. Wszystko jest w tej chałupie, chłopie. Jak to znajdziemy, będziemy naprawdę bogaci! – podkreśliła, a w jej oczach pojawił się błysk.
Wiadomość o bogactwie będącym dosłownie na wyciągnięcie ręki wywoływała we mnie miłe uniesienie. Ustaliliśmy, które części domu należy poddać gruntownej rewizji: głównie pomieszczenia piwniczne i parter. Pokoje na górze znajdowały się poza zasięgiem schorowanego weterynarza, gdyż pod koniec życia, jak twierdziła Ewa, jej mąż nie mógł się już nawet poruszać o własnych siłach.
– Więc po to kazałaś mi posprzątać piwnicę – domyśliłem się. – A co byś zrobiła, jakbym tam znalazł twoje pieniądze? Przecież mogłem z nimi uciec.
– Ufam ci – Ewa otarła się o mnie lubieżnie, a ja poczułem narastające podniecenie.
No proszę, a myślałem, że jestem już zmęczony seksualnymi ekscesami! Na drugi dzień zabrałem się do obstukiwania piwnic. W paru miejscach słychać było głuchy odgłos, więc skuwałem tynk i wybijałem dziury. Niestety, niczego poza zapomnianym kanałem kominowym nie znalazłem. Wieczorem byłem tak skonany, że zasnąłem przy filmie, o co Ewa miała pretensje. Sorry, nie jestem supermenem!
To staruszek był, w dodatku astmatyk
Potem zacząłem poszukiwania skrytki w pomieszczeniach byłej przychodni weterynaryjnej. Nie chciałem demolować mieszkań, więc zabrałem się do pracy ostrożniej niż na dole. Ostukałem ściany, namierzyłem podejrzane miejsca, ale zwlekałem z rozkuwaniem. Poodsuwałem meble i przyjrzałem się im dokładnie ze wszystkich stron. Mimo to nie znalazłem niczego oprócz listu, który zsunął się z komody i utkwił za listwą podłogową.
Nadawcą był weterynarz, a adresatem kobieta nosząca to samo co on nazwisko. Czyżby miał dwie żony?!… Rozkleiłem kopertę. List zaczynał się od słów: „Droga Siostro”, więc moja ciekawość trochę przygasła. Odłożyłem kartkę zapisaną drobnym, mało czytelnym pismem i wyszedłem do sklepu na piwo.
– Wyglądasz pan na spokojnego człowieka – rzuciła komplementem sprzedawczyni, podając mi butelkę. – Zupełnie jak świętej pamięci weterynarz, niech mu ziemia lekką będzie. Złoty człowiek był, niech mi pan wierzy, ale jak to mówią, złego licho nie weźmie, a dobry kończy marnie…
– A ja słyszałem, że nerwy mu puszczały i wtedy nie był już taki złoty – zacząłem ją z rozmysłem prowokować. – Podobno potrafił nieźle walnąć, jak miał zły dzień.
– A idź pan! – oburzyła się. – Przecież to staruszek był, w dodatku astmatyk! Jak się trochę zmęczył, powietrza nie mógł złapać. Walnąć to mógł najwyżej muchę, chociaż nie wiem, czy chciałby nawet ją skrzywdzić. Idź pan już sobie z tymi rewelacjami!
Wysuszyłem butelkę, dumając nad tym, co usłyszałem. Obraz drugiego męża Ewy składał się z elementów sprzecznych. Ktoś rozmyślnie wprowadzał mnie w błąd albo facet miał rozdwojenie jaźni. Nagle nabrałem ochoty, by dokończyć list znaleziony za komodą. Może tam znajdę prawdę?
List leżał tam, gdzie go zostawiłem. Trudno mi było odczytać niewyraźne pismo, ale jakoś skleciłem z tego sensowną całość. W większości były to jakieś sentymentalne bzdury, tylko końcówka wydała mi się mocno interesująca: „…Stan mojego zdrowia niepokoi mnie. Wszystkich dolegliwości, które mnie trapią, nie można przypisać podeszłemu wiekowi, a objawy chorobowe są tak niespójne, że lekarze mają kłopoty z diagnozą. Praktycznie jestem przykuty do łóżka i zdany na łaskę żony… Czuję nieokreślony niepokój. Lepiej by było, gdybyś mogła wziąć mnie do siebie. Wszystkie pieniądze, tak jak wcześniej pisałem, zgromadziłem w jednym miejscu i gdyby mi się coś, nie daj Boże, stało, szukaj pod paprotką. Mam nadzieję, że jednak zabierzesz mnie stąd. Twój Brat.”.
Bingo! A więc Ewa miała rację – facet schował oszczędności życia, a ja właśnie dowiedziałem się gdzie! To znaczy… chyba. Wizja bogactwa przysłoniła mi to, co ukryte między wierszami. Skoncentrowałem się na poszukiwaniach paprotki. Gdybym ją znalazł, wystarczyło wykopać spod niej kasę i… No właśnie.
Zaświtała mi myśl, żeby zatrzymać całość dla siebie.
Bo seksualne wymagania Ewy stawały się coraz bardziej uciążliwe i nie wiedziałem, czy na dłuższą metę sprostam jej potrzebom. Ona sama napomykała często, że darmozjada utrzymywać nie będzie. Wprawdzie wszystko to mówiła w formie żartu, ale zaczęły mnie dręczyć wątpliwości, czy w naszym związku rzeczywiście jest tak miło, jak się dotąd wydawało. Gdybym znalazł tę cholerną paprotkę, chyba bym się nie wahał, tylko zgarnął kasę i wiał!
Jednak żadnej paprotki nie było. Zwiedziłem ogród, każdy kąt podwórza – i nic. W końcu więc poprosiłem Ewę o pomoc. To ona była gospodynią i powinna wiedzieć, gdzie rośnie zielsko, którego szukam. Opowiedziałem jej o liście, ale gdy zażądała jego zwrotu, skłamałem, że spaliłem ze śmieciami.
– Kretyn! – wysyczała ze złością. – Żadna paprotka nie rośnie w pobliżu domu. Musiała być jeszcze jakaś wskazówka.
Oj, coś ta nasza miłość zrobiła się mniej słodka… W ukryciu przejrzałem list jeszcze raz i żadnej wskazówki nie znalazłem. Naciskałem więc, żeby baba wytężyła umysł i przypomniała sobie, czy aby nie było kiedyś w domu paprotki. Może w doniczce?
– Jasne – Ewa klepnęła się dłonią w czoło. – Wisiała w Ryśka pokoju, na ścianie! Ale ja ją już dawno wyrzuciłam…
No to kasa przeszła nam koło nosa. Po zastanowieniu doszliśmy jednak do wniosku, że taką ilość gotówki, jaką podobno dysponował jej mąż, trudno byłoby upchnąć w niezbyt dużej doniczce.
Gotówka gdzieś musiała być i należało ją znaleźć
– Chyba że facet wszystko zamienił na złoto – mruknąłem.
– Nie miał tyle czasu – pocieszyła mnie Ewa. – Wtedy nie odchodziłam prawie od niego… Wiesz, jak to przy chorym.
„Akurat! Pilnowałaś jego forsy, ale i tak cię przechytrzył!” – pomyślałem. Jednak skoro tak, to znaczy, że gotówka gdzieś musiała być. I należało ją znaleźć. Poszliśmy do gabinetu weterynarza, żeby wszystko obejrzeć jeszcze raz. Ewa pokazała mi, gdzie wisiała paprotka, a ja zbadałem ścianę, opukując ją. Odgłos był głuchy, więc w nasze serca wróciła nadzieja.
Odkleiłem tapetę, a pod nią ukazał się nie tak dawno zatynkowany fragment ściany… Chwyciłem młotek i przecinak, w trymiga rozkułem wapienną zaprawę, maskującą starą kratkę wywietrznika. Wyjąłem kratkę i zaświeciłem latarką w głąb przewodu wentylacyjnego. Zaklinowana między ceglanymi ściankami tkwiła tam sporej wielkości paczuszka owinięta w plastikową torbę reklamową.
– Dawaj tę paczkę – warknęła Ewa i niemal wyrwała mi z rąk pakunek.
Powiedziała, że musi sprawdzić zawartość, odwróciła się i wyszła. Po chwili usłyszałem, jak zamyka się w swoim pokoju. Mógłbym ją gonić, wyważyć drzwi
i wyszarpnąć jej siłą pieniądze – ale cóż, nigdy nie byłem zbyt przebojowy. Nie zrezygnowałem jednak całkiem. Podszedłem do drzwi jej pokoju i zapukałem.
– Jestem zajęta! – krzyknęła. – Możesz się przewietrzyć, jak nie masz co robić.
Uchyliła drzwi, wręczyła mi pięćdziesiąt złotych i kazała iść na piwo.
– Zasłużyłeś sobie, kochanie – powiedziała nagle słodkim głosem. – Jak wrócisz, obejrzysz nasze znalezisko.
No cóż, umowa między nami była tylko „na gębę”, pieniądze należały do jej męża, guzik mogłem zrobić. Poszedłem więc po browary, tak jak mi poradziła.
Po drodze do sklepu spotkałem znajomego pijaczka i, niewiele myśląc, zagadnąłem go o pierwszego męża Ewy.
– To mój kolega był – powiedział z nutką rozrzewnienia w głosie. – Razem do szkoły chodziliśmy. Podobno z drabiny spadł, jak dachówki poprawiał na dachu, ale ja ci mówię, że to ona go zabiła. Szczebel był spróchniały, baju, baju! Dobrze ci radzę, zostaw tę babę, zanim i ty z jakiejś drabiny spadniesz. A tak w ogóle, postawisz piwo?
Postawiłem, co mi tam. Sam wypiłem chyba ze trzy, zanim wróciłem do domu. Ewa krzątała się już w kuchni przy obiedzie. O pieniądzach nie chciała rozmawiać; powiedziała tylko, że było ich mniej, niż myślała. Oczywiście, będziemy z nich korzystać wspólnie. Taka była umowa.
Uparłem się, żeby jednak raczyła pokazać, co wyciągnąłem ze skrytki. W końcu rzuciła ścierkę na stół, spojrzała na mnie z taką złością w oczach, że aż poczułem ciarki, i wyszła z kuchni. Po chwili wróciła, trzymając w rękach parę plików banknotów spiętych banderolami. Na oko było tego połowę mniej niż w zawiniątku, które wyjąłem ze ściany. Pierwszy raz w życiu widziałem tyle dolarów, było tam może kilkanaście tysięcy. Wstałem od stołu, ale Ewa odwróciła się pośpiesznie i wybiegła z kuchni, jakby się bała, że zabiorę jej kasę.
Po chwili wróciła i zajrzała do garnków.
– Napatrzyłeś się? – spytała i nie czekając na moją odpowiedź, nalała mi zupy do talerza. – To jedz! Dla ciebie ugotowałam.
Obudziłem się zlany potem i rozpalony jak piec
Musiałem sobie wszystko spokojnie przemyśleć, zjadłem więc szybko i poszedłem do siebie. Położyłem się na tapczanie i rozłożyłem list weterynarza. Skupiłem się na fragmentach, które dotyczyły nieokreślonego niebezpieczeństwa, czyhającego na niego w tym domu. Czyżby zagrożeniem była jego własna żona? Nie wykluczałem takiej możliwości, bo widziałem, jak szybko Ewa potrafi się zmienić z miłej kobiety w zołzę. Gdy coś szło nie po jej myśli, jej oczy natychmiast zmieniały się w lodowe otchłanie, w których próżno szukać iskierki sympatii. Czy kobieta, z którą mieszkałem, mogła być przyczyną śmierci swoich dwóch mężów? A dlaczego by nie?
Po pierwszym odziedziczyła dom, drugi miał zapewnić pieniądze. Weterynarz okazał się jednak sprytnym gościem. Prawie mu się udało przechytrzyć żonę, czyhającą na sowity spadek… Prawie, bo wtedy pojawił się następny dureń, czyli ja, który miał za zadanie odszukać schowek.
Misja została wykonana. A co się robi z niepotrzebnym robotnikiem? Zwalnia się go, to oczywiste. A jeśli facet wie o czymś, o czym nie powinien wiedzieć?!
Cholera jasna! Aż mi ciarki przeszły po plecach. „Pies drapał te pieniądze, niech się nimi udławi! Ja zwijam interes i wyjeżdżam skoro świt” – postanowiłem.
Do wieczora spakowałem cały swój dobytek w jedną sportową torbę – tyle się dorobiłem przez pół wieku. Nie za dużo, ale przynajmniej długów po sobie nie zostawię. Nastawiłem budzenie w komórce na piątą rano i pokrzątałem się jeszcze trochę po kuchni, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Ewa siedziała przy stole i bacznie mnie obserwowała. Nie zamieniliśmy ani słowa.
Zjadłem jakąś piętkę od chleba, powiedziałem „dobranoc” i wyszedłem. Nawet mi nie odpowiedziała, udawanie miłości się skończyło. W sypialni na wszelki wypadek przekręciłem klucz w zamku, a potem, z uczuciem ulgi, położyłem się do łóżka.
Pięć godzin później obudziłem się zlany potem i rozpalony jak piec. Dygocąc, przekradłem się do kuchni w poszukiwaniu jakiegoś lekarstwa przeciwgorączkowego. W szafce znalazłem opakowanie aspiryny, łyknąłem od razu dwie tabletki i wróciłem do siebie. Po godzinie szczękania zębami zapadłem w długi, pełen koszmarów sen. Kiedy się obudziłem, musiało być już koło południa. Byłem słaby jak dziecko, ale umysł miałem jednak jaśniejszy niż nad ranem. Dodałem dwa do dwóch i wyszło mi, że pewnie zachorowałem na tę samą chorobę co weterynarz. Zupa… Po co ja, głupi, ją jadłem?! A ONA tylko patrzyła…
„Boże, nie chcę umierać! – pomyślałem.
– Może Ewa planowała systematyczne podtruwanie i nie dała mi pełnej dawki trucizny? Muszę jak najszybciej stąd uciec!”.
Na dole trzasnęły drzwi. Zwlokłem się z łóżka i na drżących nogach podszedłem do okna. Ewa wychodziła właśnie do ogrodu, w fartuszku i z sekatorem w ręku. Postanowiłem wykorzystać tę chwilę, by niepostrzeżenie wymknąć się frontowym wyjściem. Ubrałem się najcieplej, jak to możliwe, chwyciłem torbę z dobytkiem i powolutku zszedłem na dół. W głowie mi się kręciło i modliłem się, żeby nie stracić przytomności. Otworzyłem drzwi i ruszyłem w stronę przystanku. Gdy przyjechał autobus, wsiadłem i… film mi się urwał. Ponoć straciłem przytomność.
Ocknąłem się w szpitalu, gdzie odstawił mnie przestraszony kierowca. Myślał już, że wiezie trupa. No cóż, mało brakowało… Zatrzymali mnie na trzy dni do obserwacji, bo nie mogli zdiagnozować przyczyny choroby. Jakoś mnie to nie dziwiło. Jednak już po dwóch dniach poczułem się lepiej i lekarze uznali, że miałem ostry atak grypy. Jasne, grypa! Dobrze, że zjadłem tylko jedną porcję zupy ugotowanej specjalnie dla mnie przez kochającą kobietę. Swoją drogą, wyszła jej cholernie dobra jarzynowa.