„Myślałam, że w wieku 65. lat już nie zaznam miłości. Niespodziewane uczucie zastukało do mnie na plaży w Portugalii”
„Czasem wieczorami patrzyłam w okno, obserwując ludzi śpieszących się gdzieś, w parach, z siatkami pełnymi zakupów na wspólną kolację. I czułam w sobie jakieś drobne ukłucie – tęsknotę za czymś, co już dawno uznałam za nieosiągalne”.

Czasami cisza staje się zbyt głośna. Wypełnia każdy zakamarek mieszkania, przesiąka przez ściany, wdziera się pod skórę i sączy się w serce jak ciężki ołów. Mam sześćdziesiąt pięć lat i przez większość swojego dorosłego życia byłam sama, bez kogoś, kto by czekał, pytał, rozumiał.
Wieczory były najgorsze. Wracałam z pracy – tej samej od czterdziestu lat – otwierałam drzwi, zrzucałam buty i od razu wiedziałam: nic mnie tu nie czeka, poza herbatą i serialami, które puszczałam, żeby udawać, że coś się dzieje. Mieszkanie było czyste, uporządkowane, pachniało lawendowym płynem do podłóg i samotnością.
– No cóż, Basiu – mówiłam sobie – tak już musi być.
Czasem wieczorami patrzyłam w okno, obserwując ludzi śpieszących się gdzieś, w parach, z siatkami pełnymi zakupów na wspólną kolację. I czułam w sobie jakieś drobne ukłucie – tęsknotę za czymś, co już dawno uznałam za nieosiągalne. Miłość? Bliskość? To były marzenia z lat młodości. Świat szedł naprzód, a ja stałam w miejscu.
Wszystko zmieniło się gdy przeszłam na emeryturę. Pewnego wieczoru w Internecie natrafiłam na ogłoszenie: „Klub podróżnika zaprasza! Wspólne wyjazdy, przygody, nowe znajomości”. Zamknęłam laptopa, wzruszyłam ramionami, ale myśl nie dała mi spokoju. Wracała uparcie, jak drobny kamyk w bucie.
Kilka dni później zapisałam się na pierwszy wyjazd. Portugalia – kraj ciepła, wina i melancholii fado. Bez większych nadziei, bardziej z aktem buntu przeciwko swojej samotności niż z przekonaniem, że cokolwiek się zmieni.
Czułam się samotna
Pierwsze chwile były trudne. Stałam na lotnisku z małą walizką i ogromnym niepokojem w środku. Czułam się jak dziecko, które pierwszy raz samo idzie do szkoły. Wszystko było nowe: ludzie wokół mnie, ich rozmowy, śmiechy, ten zamęt, w którym próbowałam się odnaleźć.
W samolocie siedziałam przy oknie. Patrzyłam na znikające pod nami miasta, na wijące się rzeki, i czułam, jakby całe moje życie zostawało gdzieś tam, daleko w dole. Stara Barbara, ta bez nadziei, zostawała w Polsce. Do Portugalii leciała kobieta, która nie wiedziała jeszcze, czego szuka, ale była gotowa to znaleźć.
Pierwszego wieczoru w hotelowej restauracji usiadłam przy długim stole obok starszej pani w kapeluszu i zaczęłam nerwowo grzebać widelcem w sałatce. Jakiś mężczyzna usiadł naprzeciwko. Miał pogodne oczy i uśmiech, który sprawiał, że człowiek od razu czuł się mniej samotny.
– Wygląda na to, że mamy przed sobą kilka wspólnych dni – powiedział, wyciągając do mnie rękę. – Marek.
– Barbara – odpowiedziałam, zaskoczona, że odezwał się właśnie do mnie, a nie do grupki roześmianych kobiet siedzących obok.
Był uprzejmy
Zaczęliśmy rozmawiać, najpierw o rzeczach błahych: o podróży, o pogodzie, o kuchni portugalskiej. Potem rozmowa zeszła na tematy głębsze, jakby zupełnie mimochodem. Mówiliśmy o marzeniach, które z czasem się kurczyły, o samotności, której oboje mieliśmy już dosyć.
– Wie pani, co mnie zawsze fascynowało? – zapytał nagle Marek, mieszając łyżeczką w swojej kawie. – To, że człowiek tak długo potrafi udawać przed sobą, że wszystko jest w porządku. A potem wystarczy jedno małe drgnięcie i nagle czuje, jak bardzo jest spragniony życia.
– Wiem coś o tym – odpowiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.
Śmialiśmy się później, zupełnie swobodnie, jakbyśmy znali się od lat. Marek opowiadał o swoich nieudanych podróżach, o hotelach, które na zdjęciach wyglądały jak pałace, a w rzeczywistości przypominały schroniska młodzieżowe. Śmiałam się, aż łzy stanęły mi w oczach, a jednocześnie gdzieś w środku czułam niepokój. Bałam się, że sobie coś ubzdurałam. Że znów za szybko się zachłysnę nadzieją, a potem wrócę do pustego mieszkania jeszcze bardziej samotna niż wcześniej.
Zbliżyliśmy się
Gdy wieczór dobiegał końca, a my wszyscy rozchodziliśmy się do swoich pokoi, Marek zatrzymał mnie na chwilę.
– Jutro zwiedzamy Lizbonę. Chodź ze mną. W grupie łatwo się zgubić, a we dwoje zawsze raźniej – uśmiechnął się.
Przytaknęłam, choć serce podeszło mi do gardła.
Od rana trzymałam się blisko Marka. Spacerowaliśmy po krętych uliczkach Lizbony, zachwycaliśmy się azulejos na ścianach kamienic i zapachem świeżych ciastek unoszącym się w powietrzu. Marek potrafił rozśmieszyć mnie w najmniej spodziewanym momencie. Byłam zaskoczona, jak łatwo przyszło mi się przy nim otworzyć.
– Samotność to najgorszy towarzysz podróży – powiedział cicho. – I życia.
Przytaknęłam. Z jakiegoś powodu poczułam, że mogę mu zaufać. Opowiedziałam o swoich pustych wieczorach, o głosie w głowie, który coraz częściej powtarzał, że na miłość jest już za późno. Marek słuchał uważnie, bez pospiesznego pocieszania.
– Może właśnie teraz jest nasz czas – powiedział, a ja aż zamrugałam, żeby ukryć łzy.
Gdy wracaliśmy do hotelu, w głowie kołatała mi myśl: czyżby życie naprawdę chciało dać mi jeszcze jedną szansę?
Podjęłam ryzyko
Po powrocie do Polski Marek zadzwonił już następnego dnia. Potem znów i znów. Spotykaliśmy się coraz częściej, najpierw na kawę, później na wspólne wyjazdy za miasto. Śmialiśmy się, rozmawialiśmy bez końca, jakbyśmy nadrabiali wszystkie stracone lata.
Pewnego popołudnia, siedząc w małej kawiarni, Marek niespodziewanie rzucił:
– Sprzedajmy wszystko i zamieszkajmy razem. Gdzieś, gdzie można naprawdę żyć. Nad morzem na przykład.
Zaniemówiłam. Bałam się. Ale w jego oczach widziałam prawdziwą szczerość, której nie potrafiłam zignorować.
Strach walczył we mnie z pragnieniem zmiany. Aż w końcu pomyślałam: kiedy, jeśli nie teraz?
W ciągu kilku miesięcy sprzedaliśmy swoje mieszkania i kupiliśmy mały domek nad Bałtykiem, niedaleko plaży. Pierwszego dnia, gdy razem przekroczyliśmy jego próg, Marek ścisnął moją dłoń i powiedział:
– Teraz zaczynamy od nowa.
Nasze życie stało się proste. Wspólne śniadania na tarasie, spacery po plaży, rozmowy przy winie w długie wieczory. Czułam radość, ale czasem także cichą nostalgię za tym wszystkim, czego już nie zdążę przeżyć. Może właśnie dlatego tak bardzo doceniam każdą wspólną chwilę.
Barbara, 65 lat
Czytaj także:
- „Na majówce już pierwszej nocy wylądowałam w cudzych objęciach. A powinnam wiedzieć, że co nagle, to po diable”
- „To miała być rodzinna majówka, ale teściowa cały czas łgała w żywe oczy. Urządziła mi sprawdzian z bycia dobrą żoną”
- „W delegacji do Gdańska poczułem się jak młody bóg. To miała być tylko przygoda, a teraz nasionko zakiełkowało”