Reklama

„No tak, to pewnie ten szczurowaty kundelek, jak co dzień rankiem uprawia bieg po zdrowie ze swoim panem, starszawym już facetem w śmiesznej czapce z pomponikiem”. Przystanęłam na chwilę, żeby złapać oddech, wypchane zakupami torby oparłam o nogi. Byłam dopiero w połowie tych piekielnych schodów, a już dostałam zadyszki. Ze złością pomyślałam, że w okropniejszym miejscu córka z zięciem nie mogli kupić mieszkania, gdy usłyszałam za plecami znajome poszczekiwanie. „No tak, to pewnie ten szczurowaty kundelek, jak co dzień rankiem uprawia bieg po zdrowie ze swoim panem, starszawym już facetem w śmiesznej czapce z pomponikiem”.

Reklama

I rzeczywiście, po chwili zrównali się ze mną, pan uprzejmie skłonił mi się, patrząc ironicznie na moją czerwoną z wysiłku twarz, a jego piesek wciąż ujadając, zaczął obwąchiwać moje siatki. No, teraz to dopiero złość mnie naszła. Bo nie dość, że autobus miał jakiś objazd, potem stałam w długaśnym korku, to jeszcze wysiadając z niego, tak nieszczęśliwie stąpnęłam, że kostka prawej nogi bolała mnie teraz jak diabli. Spieszyłam się, córka musiała przecież wyjść na czas do pracy, a ja byłam spóźniona już dobry kwadrans, znowu miniemy się w biegu, w przedpokoju, Ania spojrzy na mnie wymownie i tylko pokręci głową. A czy to moja wina, że dojeżdżałam do nich z drugiego końca miasta, odkąd ona po macierzyńskim wróciła do pracy, a ja podjęłam się opieki nad małym? I jeszcze na dodatek te piekielne schody, którymi musiałam wejść na skarpę, gdzie położony był ich blok. No i ten kundel mi tu jeszcze będzie jazgotał…

To złoty medalista

– Uciekaj – warknęłam niegrzecznie, robiąc przy tym taki ruch nogą, jakbym chciała go odepchnąć. – Jak się ma psa, to go trzeba na smyczy prowadzić – spojrzałam wściekłym wzrokiem na faceta w czapeczce z pomponikiem. – Żeby ludzie spokojnie mogli przejść.

Przytruchtał za swoim psiakiem, stał teraz obok, przeskakując z nogi na nogę i przyglądał mi się ironicznie.

– Ale mój Żabek to taki spokojny, niewadzący nikomu psiaczek – uśmiechnął się, patrząc na mnie z góry. – A pani tak się złości już od rana, niedobrze, to niezdrowo jest.

Zobacz także

– A daj mi pan spokój! – obruszyłam się, podnosząc swoje siatki z chodnika.

– Kto to widział, żeby człowiek spokojnie nie mógł przejść, tylko byle jaki kundel go obszczekiwał.

– O, przepraszam – teraz z kolei to facet się obruszył. – Nie żaden kundel, tylko złoty medalista po… – coś tam jeszcze tłumaczył, ale już go nie słuchałam, poszłam dalej, bo strasznie późno się zrobiło.

No i na resztę dnia zapomniałam o nich, tyle roboty mnie czekało, jak to w domu, przy niemowlęciu.

Poczułam, jak rośnie mi ciśnienie

Nazajutrz, zanim jeszcze zaczęłam się wdrapywać na te osiedlowe schody, ujrzałam znajomą sylwetkę pana z pomponikiem i jego szczurka, merdającego na mój widok przyjaźnie ogonkiem. Wydawać się mogło, że na mnie czekali… Ale ja nie zamierzałam się wdawać tym razem w żadne pyskówki, uniosłam wysoko głowę i, patrząc przed siebie, zaczęłam pokonywać tę moją drogę przez mękę, stopień po stopniu. I udawałam oczywiście, że to dla mnie żaden wysiłek, chociaż po chwili poczułam, że brakuje mi tchu. Przystanęłam więc na moment, udając, że szukam w torebce komórki i wtedy mężczyzna zrównał się ze mną.

– Witam sąsiadkę – zatrzymał się, podskakując to na jednej, to na drugiej nodze, a pies jak zwykle zaczął piskliwie jazgotać. – Pięknie dzień dzisiaj nam się rozpoczął – popatrzył na bezchmurne, wiosenne niebo.

– A gdzie tam ja dla pana sąsiadka jestem – wzruszyłam ramionami, starając się, aby mój głos nie był zbyt zdyszany. – Do wnuka przyjeżdżam, opiekuję się nim, nigdy bym nie zamieszkała na takim osiedlu z tymi diabelskimi schodami.

– Oddechu brakuje, prawda? – zapytał nawet przyjaznym tonem, ale ja nie miałam zamiaru z nim dyskutować.

– Nic panu do tego – burknęłam.

– Rzeczywiście, niby nic – przytaknął, obrzucając mnie uważnym spojrzeniem. – Ale zadyszka porządna, a to przecież jest tylko parę schodów – pokiwał głową.

I tu facet przegiął, jak nic. Poczułam, jak ciśnienie rośnie mi do trzystu, bo na punkcie swojej wagi byłam, delikatnie mówiąc, przewrażliwiona i biedny był każdy, kto mi ją wypomniał.

– Niech się pan ode mnie odczepi – wrzasnęłam. – A w ogóle spadaj pan z tym swoim kundlem, co pana obchodzi moja zadyszka, czepiaj się pan swojej żony – wkurzona, jazgotałam jak przekupka na targu.

I dopiero słysząc samą siebie, zamilkłam, zawstydzona. Popatrzyłam na faceta przepraszająco. A on wcale się nie rozgniewał, tylko jakoś dziwnie posmutniał.

– W tym problem, miła pani, że nie upilnowałem – twarz mu przygasła, ramiona opadły, nawet ten jego psiak zamilkł, tuląc mu się do nogi. – Nie upilnowałem...

Zrobiło mi się głupio, że przed chwilą tak na niego napadłam. Dobrze go rozumiałam, mój mąż zmarł przed laty po długich latach walki z rakiem.

– Bardzo przepraszam – powiedziałam.

– Nie, to ja przepraszam – uśmiechnął się. – Choć o tej pani zadyszce nie mówiłem, żeby dokuczyć, tylko z życzliwości. Tak panią codziennie obserwuję, jak wspina się pani po tych schodach – pokiwał głową. – Rzeczywiście, to nie był najlepszy pomysł tego, co projektował to osiedle, ale z drugiej strony, jak się tak człowiek przejdzie po nich codziennie, to wie pani, jakie to dobre dla serca – znowu się uśmiechnął. – Prawie jak rower.

– To na rowerze też pan jeździ? – spytałam tak z grzeczności.

– A pewnie, dla zdrowia i dla wygody, w korkach nie muszę stać – odparł i zrobił minę, jakby miał dłużej się rozgadać.

Ale ja musiałam już pędzić do córki, przeprosiłam więc i udając, że już nie mam zadyszki, podreptałam w górę.

Nie za bardzo mi się to uśmiechało

Codziennie spotykałam pana w śmiesznej czapce i jego psa na tych straszliwych schodach. Sama nie wiem, jak to się stało, ale te kilkuminutowe pogaduszki z nim były dla mnie całkiem przyjemne. Bo jak się okazało, pan Rafał był całkiem fajnym facetem, zupełnie do rzeczy. Znał życie od podszewki, przeszedł wiele, a miał taką pogodę ducha, że rozmowy z nim działały na mnie jak najlepsze lekarstwo na stres. Zaczęłam nawet przyjeżdżać do córki jednym autobusem wcześniej, żeby mieć więcej czasu na te nasze krótkie spotkania na schodach. Zwłaszcza, że pogoda zrobiła się cudna, wiosna wybuchła z wielką siłą. I któregoś dnia pan Rafał zaproponował mi spotkanie, jak już skończę tę swoją nazywaną żartobliwie służbę u córki.

– Może miałaby pani ochotę na spacer? – zapytał. – Pogoda piękna, a ja tu znam takie miejsca, jakby to nie był środek miasta, tylko prawdziwa wieś – wskazał głową na ciemniejącą na horyzoncie plamę lasu.

– Ale to przecież strasznie daleko – przestraszyłam się. – No i zmęczona jestem po całym dniu, wie pan jak to jest, zakupy, obiad, malutkie dziecko… – potrząsnęłam głową.

– I właśnie dlatego by się pani spacer przydał, dla wytchnienia – nie ustępował Rafał. – Albo jeszcze coś lepszego, moglibyśmy pojechać tam na rowerach.

– Że co? – nie wierzyłam, że mógł to zaproponować – Zresztą, ja nie mam roweru – odetchnęłam z ulgą.

Ale ja mam dwa – patrzył na mnie z satysfakcją. – Jeszcze raz zapraszam.

Mówiąc szczerze, nie za bardzo mi się uśmiechało drałować z obcym facetem te parę kilometrów w stronę lasku. A tym bardziej jechać na rowerze, nie siedziałam już na nim całe wieki. Kurczę, a jakby się tak coś załamało pode mną, to dopiero byłby obciach i wstyd. No i nie wiedziałam, czy jeszcze potrafię na nim jeździć.

– Na pewno pani potrafi, pani Alu, tego się nie zapomina – pan Rafał rozwiał natychmiast moje wątpliwości.

Tak po prawdzie, cóż lepszego miałam do roboty? Wracałam codziennie pod wieczór do pustego mieszkania, brałam na tacę górę jedzenia i sadowiłam się w fotelu przed serialem. Oglądałam jakieś głupoty, zasypiając czasem w połowie filmu, budziłam się, gdy na ekranie przesuwały się napisy. Potem prysznic i do łóżka.

– No dobrze, może kiedyś spróbujemy – zgodziłam się dla świętego spokoju.

– Proponuję w najbliższych dniach, dopóki pogoda dopisuje – odparł natychmiast Rafał. – Tylko proszę wtedy spodnie włożyć i jakieś wygodniejsze buty – spojrzał wymownie na moje obcasy. – A teraz, Żaba, biegiem na górę, odprowadzimy panią – porwał moją siatkę z zakupami i lekkim truchcikiem pognał po schodach.

Tylko bym się cieszyła

Z podziwem patrzyłam, jak lekko się porusza, jakby jego stopy wcale nie dotykały ziemi. A przecież nie był już taki młody, musiał mieć dobrych kilka lat więcej niż ja. Miał chłop kondycję, nie ma co… Westchnęłam ciężko, bo nic innego mi nie pozostało, jak z godnością ruszyć za nim, starając się ze wszystkich sił, aby nie usłyszał mojego sapania.

I chociaż spotykaliśmy się na tych schodach codziennie, nie naciskał na tę rowerową przejażdżkę, czekał cierpliwie. Patrzył tylko wymownie na moje buty na obcasach. Był zbyt delikatny, żeby wywierać presję. A ja… chyba nie chciałam się sama przed sobą przyznać, że Rafał podoba mi się coraz bardziej. Nawet na tę jego czapeczkę patrzyłam z sympatią. A radosny jazgot Żaby już mnie nie drażnił.

Któregoś dnia córka przyjrzała mi się uważniej, gdy po powrocie z pracy zastała mnie nucącą przy zmywaniu naczyń.

– Mamo, coś się stało, o czym nie wiem? – zapytała. – Bo wyglądasz jakoś inaczej, twarz ci pojaśniała, jakbyś… – uśmiechnęła się. – Czy ty się aby z kimś nie umawiasz, bo sprawiasz wrażenie, jakbyś co dopiero z randki wróciła, a nie odeszła od garów?

– A miałabyś coś przeciwko temu? – zapytałam.

– Coś ty, mamo, tylko bym się cieszyła – odparła Anka. – Powiedz, masz kogoś?

I cóż ja jej mogłam odpowiedzieć. Że właściwie to mam codziennie randkę na tych piekielnych schodach. Bo te poranne spotkania z panem Rafałem i jego psiakiem miały coś z randki, zawsze mi szybciej biło serce, gdy widziałam ich już z daleka. A potem to życzliwe spojrzenie Rafała, jego uśmiech. I prawdę powiedziawszy, przyzwyczaiłam się do nich obojga, a Rafał podobał mi się coraz bardziej. I ja jemu też, widziałam to w jego oczach, serce mi to podpowiadało. Pomyślałam, że może jednak powinnam zrobić ten wyczekiwany przez niego krok i zmniejszyć dystans, jaki wciąż utrzymywałam między nami. Niby najlepsze lata mieliśmy już oboje za sobą, ale przecież nie byliśmy jeszcze tacy starzy, żeby nie przeżyć razem czegoś fajnego i pięknego.

Odbywamy swój codzienny trening

I któregoś majowego poranka włożyłam wygodne spodnie i tenisówki. Widziałam radość w oczach Rafała, gdy na schodach obrzucił wzrokiem mój strój.

– Taki ładny dzisiaj dzień – powiedziałam. – Może pojechalibyśmy do tego lasku, wcześniej dzisiaj skończę służbę
u córki – uśmiechnęłam się. – Tylko że ja wieki całe nie siedziałam na rowerze.

– Nie szkodzi, będzie dobrze – zaśmiał się. – Rowery w pogotowiu czekają już od tygodni… – popatrzył na mnie przeciągle. – Więc jesteśmy umówieni. Tam jest taki strumień, zrobimy sobie majówkową kolację na trawie, przygotuję kanapki z chleba orkiszowego, są bardzo zdrowe, tylko nie wiem, czy lubi pani taki chlebek?

– Lubię – odparłam, chociaż po prawdzie nigdy takiego nie jadłam. – Zrobię sałatkę owocową – popatrzyłam na niego niepewnie, trochę jednak zmieszana tym umawianiem się na randkę w lesie.

Gdy dotarliśmy nad strumyk, wprost mi się wierzyć nie chciało, że w mieście jest takie piękne miejsce – las, polana, szemrząca cicho woda... Usiadłam na kocu, Rafał wyjmował z koszyka kanapki, nakładał na plastikowe miseczki moją sałatkę... No, jednym słowem, żyć, nie umierać!

– I jak ci się tu podoba? – spytał po chwili. – Warto było przyjechać, Alu?

Daszek płóciennej czapki trochę zasłaniał mu oczy, zdołałam jednak dojrzeć w nich uśmiech, ciepło i coś jeszcze… Skinęłam głową, patrząc na niego z wdzięcznością. Nie czułam się tak dobrze od wielu lat.

Od tamtego dnia minęło trochę czasu. Nie muszę już codziennie rano wspinać się po tych piekielnych schodach, idąc na swoją służbę do córki. Mieszkam bowiem prawie obok jej bloku... Pobraliśmy się z Rafałem jeszcze w zeszłym roku. Ale zanim pójdę do wnuczka, razem z mężem odbywamy swój codzienny trening na schodach, a Żaba dzielnie biegnie przed nami.

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama