Reklama

Nie jestem osobą konfliktową. Naprawdę. Ale są granice. I kiedy ktoś po raz enty je przekracza, człowiek w końcu pęka. Zwłaszcza jeśli ten ktoś to własny teść – facet, który potrafi się obrazić o to, że powiedziałam „dzień dobry” nie w tym tonie, co trzeba. Od kiedy zamieszkał z nami, życie stało się nie do wytrzymania. Krok w lewo – eksplozja. Krok w prawo – foch. Ale żeby zjeść cały gar obiadu na dwa dni tylko dlatego, że „był głodny”? To już przechodzi ludzkie pojęcie.

Reklama

Zawsze gotuję na dwa dni. Taki mam system – jeden dzień z głowy, drugi dzień wolny. A tu przychodzę z pracy, dzieci głodne, mąż bezradny, a garnki puste. Nawet ziemniaka nie zostawił. I jeszcze siedzi na kanapie z tym swoim naburmuszonym pyskiem, jakbym to ja coś zrobiła nie tak. Nie od razu zrobiłam awanturę. Najpierw próbowałam zrozumieć. Może pomyślał, że to tylko dla niego? Może był chory, miał omamy? Ale nie, po prostu był głodny i uznał, że ma prawo. A ja? A dzieci? A mąż? To była kropla, która przelała czarę. I to nie będzie historia o wybaczeniu, o zrozumieniu. To będzie historia o tym, że czasem trzeba powiedzieć „dość”.

Stroił fochy jak małe dziecko

– Dobrze, to zupa pomidorowa i schab w sosie własnym – powiedziałam, stawiając talerz przed teściem. – Na dwa dni. Dla wszystkich.

Siedział przy stole z założonymi rękami, jakby był obrażony na cały świat.

Nie jestem głodny – mruknął i odsunął talerz.

Zacisnęłam zęby.

– Co znowu? – zapytałam. – Przecież lubisz pomidorową.

– Nie lubię, jak ktoś mi rozkazuje. A ty mówisz do mnie jak do dziecka. „Dla wszystkich”, „na dwa dni”. Jakbym nie wiedział, że mam nie jeść za dużo – syknął.

– Bo jak się nie mówi, to potem znika wszystko w godzinę. A mamy pięć osób w domu. Nie sam tu mieszkasz – odpowiedziałam, starając się nie podnosić głosu.

Wzruszył ramionami, spojrzał w bok. Klasyczny foch. Cicho siedział przez cały obiad, nawet nie dotknął talerza. Dzieci spoglądały niepewnie, mąż udawał, że go to nie dotyczy.

– No dobra, jak nie chcesz, to nie jedz – rzuciłam w końcu i poszłam zmywać.

Wiedziałam, że będzie obrażony do wieczora. Ale nie przypuszczałam, że zamiast się opamiętać, poczeka, aż wszyscy wyjdziemy i sam pożre cały gar zupy i pół kilo mięsa. Jak jakiś troll spod mostu. Jeszcze tego dnia wieczorem znalazłam puste garnki. A Tadeusz? Spał jak dziecko. Z pełnym brzuchem i poczuciem spełnienia.

Miałam tego serdecznie dość

– Kto zjadł cały obiad?! – krzyknęłam z kuchni, zaglądając do pustego gara.

Była sobota, wróciliśmy z dziećmi z placu zabaw, głodni jak wilki. A tu – pustka. Ani kropli zupy, ani jednego kawałka mięsa, nawet ryż zgarnął do ostatniego ziarenka. Spojrzałam na zlewozmywak – garnek wyczyszczony, przykrywka odłożona równiutko.

– Tata?! – zawołał Bartek, mój mąż, z salonu. – Coś ty zrobił?

Wyszedł z sypialni, w skarpetkach, przecierając oczy, jakby nic się nie stało.

– Zjadłem – odpowiedział spokojnie Tadeusz. – Było dobre. Ciepłe.

– Całość?! – prawie się zapowietrzyłam. – Dla pięciu osób?! Na dwa dni?!

Wzruszył ramionami.

– Nie miałem śniadania, a potem tak jakoś wyszło. Byłem głodny.

– A to my nie jesteśmy? – warknęłam, wbijając w niego wzrok. – Masz lodówkę, masz chleb, ser, wędliny, jajka, cokolwiek. A ty wpierdzielasz cały obiad dla całej rodziny?!

– Mnie nikt nie pyta, czy jestem głodny. Jak ja nie jem, to problem. Jak zjem, to też problem – odpowiedział z urazą.

– Nie, Tadeusz. Problem jest, że jesteś cholernie samolubny. Gdybyś chociaż powiedział, że chcesz zjeść, zrobiłabym coś innego. Ale ty po prostu wyżarłeś wszystko, jak szczur w spiżarni!

– Kinga, uspokój się – mruknął Bartek.

– Nie, nie uspokoję się! – wybuchłam. – To nie pierwszy raz! I mam tego serdecznie dość!

W oczach miał tylko pogardę

– No i co teraz zrobimy? – zapytałam, przewracając oczami. – Masz jakiś genialny plan?

Tadeusz stał oparty o framugę, dłubiąc w zębach wykałaczką. Spokojny jakbyśmy gadali o pogodzie.

– Ja to bym zamówił pizzę – rzucił, zadowolony z siebie.

– Świetnie. A kto zapłaci? Ty z emerytury, którą chowasz w skarpetce? – prychnęłam. – Bo ja już mam dość dokładania się do twoich zachcianek.

– Przecież nie wiedziałem, że to wszystko na dwa dni – zaczął się tłumaczyć, patrząc gdzieś w bok.

– Jak to nie wiedziałeś?! – krzyknęłam. – Mówiłam przy stole, że jest na dwa dni! Przed wszystkimi! Ty się wtedy obraziłeś i odsunąłeś talerz!

No to się obraziłem. Ale potem zgłodniałem – odpowiedział z kamienną twarzą.

– I nie przyszło ci do głowy, żeby zapytać? Żeby napisać, zadzwonić, cokolwiek? – próbowałam nie wrzeszczeć, ale para już mi szła uszami.

– Nie jestem dzieckiem, żeby o zgodę pytać na każdym kroku – burknął.

– Nie, jesteś starym chłopem, który zachowuje się jak rozpieszczony bachor! – rzuciłam.

W tym momencie dzieci schowały się do swoich pokoi. Bartek zniknął w łazience. Jak zwykle zostawili mnie samą, kiedy trzeba było powiedzieć parę słów prawdy.

– Mam dość. Albo zaczniesz się zachowywać jak dorosły człowiek, albo gotuj sobie sam – rzuciłam, zdejmując fartuch i rzucając nim o blat.

Spojrzał tylko na mnie z pogardą i poszedł z powrotem do swojego pokoju.

– Życzę smacznego, dziadku – mruknęłam pod nosem.

Zachowywał się jak pasożyt

Następnego dnia zwołałam rodzinną naradę przy śniadaniu. W kuchni panowała cisza jak przed burzą. Dzieci siedziały z pochylonymi głowami, Bartek mieszał herbatę w kubku, jakby próbował z niej coś wywróżyć, a Tadeusz żuł chleb z masłem, jakby nic się nie wydarzyło.

Musimy ustalić zasady – zaczęłam. – Bo to, co się wczoraj wydarzyło, to nie był przypadek. To był sabotaż.

– Kinga… – zaczął Bartek, ale uciszyłam go gestem.

– Nie, teraz ja mówię. Gotuję codziennie. Planowanie, zakupy, gotowanie – wszystko na mojej głowie. I jak ktoś mi rozwala ten system, to rozwala cały dzień. Wczoraj dzieci nie miały obiadu, bo dziadek postanowił się obrazić i zjeść wszystko sam.

– Głodny byłem, mówiłem – mruknął Tadeusz, nawet nie podnosząc wzroku.

– To może następnym razem porozmawiajmy jak ludzie, a nie jak dzikusy w dżungli? – warknęłam. – Masz pełne prawo być głodny, ale nie masz prawa zachowywać się jak pasożyt!

– Może nie powinienem tu w ogóle mieszkać – burknął.

– Może nie – odpowiedziałam bez wahania. – Bo jeśli mamy dalej tak funkcjonować, to muszą być zasady. Każdy ma prawo do posiłku, ale nikt nie ma prawa zjeść wszystkiego. To nie schronisko. To dom. Nasz, wspólny.

Bartek milczał, ale spojrzał na ojca. Pierwszy raz z lekkim wyrzutem.

– Tato, mama ma rację – powiedział cicho nasz syn Michałek. – Wczoraj byłem głodny…

Tadeusz spojrzał na wnuka i coś w nim drgnęło. Ale nie przeprosił. Tylko wstał i wyszedł. A ja wiedziałam, że to jeszcze nie koniec.

Są jakieś granice absurdu

Kolejnego dnia zrobiłam obiad… tylko dla czwórki. Porcje odmierzone, zupa nalana, kotlety usmażone – każdy miał swoje. A talerz Tadeusza? Pusty. Celowo. Bez słowa. Usiadł do stołu, spojrzał na talerze innych. Patrzył chwilę na miskę dzieci, potem na mojego męża. Nikt się nie odzywał.

– A dla mnie? – spytał w końcu.

– Nie wiedziałam, czy jesteś głodny – odpowiedziałam z udawanym uśmiechem. – Ostatnio miałeś taki apetyt, że uznałam, że sobie sam poradzisz.

Zrobił się czerwony.

– Myślałem, że już nie robimy cyrku z tego obiadu – burknął.

– To nie jest cyrk, Tadeusz. To lekcja. Wiesz, takie szkolenie z empatii i odpowiedzialności. Bo jak się zje cudzy obiad, to potem ten ktoś zostaje z niczym. A ty? Masz dwie ręce, lodówka pełna. Wierzę w ciebie – powiedziałam, jedząc zupę z takim spokojem, jakiego dawno nie czułam.

– To teraz ja mam się o siebie sam troszczyć, tak? – oburzył się.

– Tak jak ty się zatroszczyłeś o nas w sobotę – odparłam.

Bartek tylko wzdychał, nie wtrącał się. Wiedział, że to już nie chodzi o sam obiad. Chodziło o zasady, o granice. I o to, że nikt nie ma prawa ich przekraczać tylko dlatego, że się „obraził”. Dzieci zjadły w ciszy. A Tadeusz? Poszedł do kuchni, trzaskał szafkami, mruczał coś pod nosem. Ale sobie zrobił kanapki. I to już był jakiś postęp.

Nie przeprosił, ale zrozumiał

Od tamtej pory obiady magicznie przestały znikać. Tadeusz zrozumiał, że nawet jeśli mieszka z nami, to nie oznacza, że może robić, co chce. Nie przeprosił. Oczywiście, że nie. Ale zaczął pytać. „Kinga, mogę sobie wziąć więcej?”, „Zostało coś na jutro?”. I to już było coś. Nie oczekiwałam cudów. On miał swoje przyzwyczajenia, ja swoje granice. Ale jeśli mamy razem mieszkać, to musi być szacunek. Dla mojego czasu, pracy, wysiłku. Dla dzieci, dla mnie. I choć czasem nadal bywa złośliwy, już wie, że ja potrafię być jeszcze bardziej. Bo nie ma nic gorszego niż głodna kobieta, która miała plan na wolne popołudnie, a przez cudze „fochy” musi stać przy garach drugi dzień z rzędu.

Kinga, 42 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama