Reklama

Nie wiem, jak to się stało, że niemal każda sobota w sezonie grillowym kończy się u nas w tym samym miejscu – z rodziną Beaty. Mojej żony. Kocham ją. Naprawdę. Ale jej rodzina? To już zupełnie inna historia.

Reklama

Zaczyna się zwykle niewinnie. Zaproszenie na działkę, grill, „tylko najbliżsi”. A kończy się jak zawsze: duszny namiot, dym z grilla w oczach, teść mówiący głośniej, niż to konieczne, i komentarze z rodzaju „za moich czasów”. A przecież nikt go nie prosi o lekcje historii.

Z Beatą jesteśmy razem od ośmiu lat. Świadomie wybraliśmy życie bez dzieci. To nie był kaprys ani wygoda. To była rozmowa. Długa, szczera, bolesna. I decyzja. Dla nas jedyna słuszna. Ale co z tego, skoro dla nich – rodziny Beaty – to tylko „fanaberia”, „faza”, „przejdzie wam jeszcze”.

Najgorsze, że ten temat wraca jak bumerang. Zawsze przy grillu. A teść... teść uważa się za skarbnicę mądrości. Taki stary typ faceta – jego słowo to świętość, kobieta ma rodzić, facet ma o nią dbać. I nikt nie śmie go poprawić, bo „tak się wychował”. Właśnie dlatego każde nasze spotkanie jest dla mnie emocjonalnym survivalem.

Beata zwykle udaje, że nie słyszy. Uśmiecha się, przestawia talerze, zmywa po wszystkich, jakby to miało odgonić temat. A ja? Wbijam wzrok w grillującą się kiełbasę i liczę do dziesięciu. Czasem do stu.

I tak miało być tym razem. Kolejny wieczór na działce. Kolejny grill. Kolejne spotkanie. Nic nowego. A jednak... ten wieczór był inny. I wszystko zaczęło się sypać od jednego zdania.

Teść był nie do wytrzymania

Zapach dymu z grilla wżerał mi się w ubrania. Stałem z kubkiem przy stole, podparty łokciem o plastikową ławkę, i patrzyłem, jak teść obraca kiełbasy, jakby od tego zależało powodzenie całego wieczoru. Beata siedziała obok siostry i ich wiecznie niezadowolonej matki, kroiły sałatkę w rytm monotonnych plotek o sąsiadach i rodzinie z drugiego końca Polski. W tle grało radio, z którego sączyły się stare przeboje, teść co chwila je komentował, jakby był osobistym znajomym wykonawców.

– O, to był zespół z jajem – powiedział z dumą, wyciągając rękę z łopatką od grilla. – A nie jak teraz. Teraz to tylko wycie i dyskoteki. Wszystko na komputerach.

Beata spojrzała na mnie krótko, jakby chciała sprawdzić, czy jeszcze trzymam się jakoś w ryzach. Uśmiechnąłem się blado i zamknąłem na chwilę oczy. Czułem już, że zbliża się ta godzina. Godzina, w której teść przekracza granicę zwykłej gadaniny i wkracza na swoje ulubione terytorium: narzekanie na świat i pouczanie o wartościach.

– Wiecie, co mnie najbardziej boli? – zaczął, nie czekając na odpowiedź. – Że dzisiejsze młode to tylko by się bawiły, zwiedzały świat i kariery robiły. A dzieci? Kto będzie dzieci rodził?

Zamarłem. Wiedziałem, że to wstęp. Jeszcze nie padło imię Beaty, jeszcze nie było o nas bezpośrednio, ale już wiedziałem, dokąd to zmierza.

Miałem tego po dziurki w nosie

Teściowa przyspieszyła tempo zbierania talerzy, Beata spuściła wzrok. A on mówił dalej.

– Za moich czasów, jak baba nie chciała mieć dzieci, to nie wychodziła za mąż. Bo po co? Małżeństwo to nie tylko wygoda, to obowiązek. Rodzina to podstawa wszystkiego.

Nie wytrzymałem. Powiedziałem to cicho, ale wystarczająco wyraźnie.

– A może po prostu to sprawa kobiety, czy chce mieć dzieci, czy nie?

Zapanowała cisza. Taka gęsta, że nawet ćwierkające w krzakach ptaki jakby na chwilę umilkły. Teść spojrzał na mnie spod przymrużonych powiek, prychnął pogardliwie. Talerz upadł na stół z głośnym stukiem – teściowa najwyraźniej uznała, że to idealny moment, by zająć się nagle czymś w kuchni. Beata wciąż siedziała nieruchomo, patrząc gdzieś ponad moim ramieniem. Nie odpowiedziała mi spojrzeniem, nie kiwnęła głową. Po prostu... trwała w bezruchu.

– Nie obrażaj się, Michał – rzucił teść z dziwną miękkością w głosie. – Ja tylko mówię, jak jest. Młodzi teraz wszystko chcą mieć po swojemu. Ale to nie tak działa. Trzeba mieć cel, sens, rodzinę... dzieci.

– My mamy sens. I mamy siebie – powiedziałem. Głos mi lekko zadrżał, ale nie odpuściłem. – I nie potrzebujemy ani dzieci, ani cudzej aprobaty, żeby to działało.

Nikt nie odpowiedział. Wstałem od stołu, czując, że miarka się przebrała.

Czułem się upokorzony

Wieczorem siedzieliśmy z Beatą w sypialni, każdy na swojej połowie łóżka. Czułem, jak w środku we mnie wrze, a jednocześnie nie miałem już siły na kłótnie. Ale nie mogłem też udawać, że nic się nie stało.

– Czemu nic nie powiedziałaś? – zapytałem, nie patrząc na nią.

– Michał, daj spokój – odpowiedziała cicho. – On taki jest. I tak by nie zrozumiał.

– Nie o niego chodzi. Chodzi o nas. O ciebie. Pozwoliłaś, żeby znowu mnie upokorzył. Nas upokorzył. A ty siedzisz i milczysz.

Zamilkła. Przez chwilę słyszałem tylko jej oddech i jakieś odległe cykanie świerszczy zza okna.

– To nie jest takie proste. Wychowałam się z nimi. Wiem, jak reagują. Czasem... lepiej odpuścić.

– A ja już nie chcę odpuszczać. Nie chcę udawać, że jest normalnie, kiedy nie jest.

Odwróciła się do mnie plecami. Zinterpretowałem to jako koniec rozmowy. Leżałem w ciemności, czując, jak oddalamy się od siebie. Nawet kiedy dzieliło nas tylko pół łóżka, czułem, jakby była bardzo, bardzo daleko.

Teściowa jeszcze go broniła

Wstałem wcześnie. Słońce dopiero prześlizgiwało się przez firanki, kiedy zszedłem do kuchni. Pachniało kawą. Teściowa stała przy blacie, ubrana w ten swój codzienny fartuch w róże, i mieszała coś w kubku. Na mój widok nie powiedziała nic. Usiadłem przy stole. Przez chwilę panowała między nami cisza, z tych, co wiszą ciężko w powietrzu.

– Przykro mi, że wczoraj tak wyszło – powiedziałem. – Ale nie mam zamiaru przepraszać.

Odłożyła łyżeczkę i spojrzała przez okno. Długo milczała, zanim odpowiedziała.

– On zawsze taki był. Ale serce ma dobre.

– To nie wystarcza – powiedziałem, nie spuszczając z niej wzroku.

Wzruszyła ramionami. Wciąż nie patrzyła mi w oczy.

– Ty się nie zmienisz. On też nie. Musicie się jakoś dogadać.

– Nie chcę już „jakoś”. Mam dość dogadywania się na jego warunkach.

Westchnęła, jakby zmęczona tym, że w ogóle zaczęła ten temat. Nalała mi kawy, jakby w ten sposób chciała zakończyć rozmowę.

Wziąłem kubek, ale nie podziękowałem. Siedzieliśmy tak jeszcze chwilę – ona ze wzrokiem wbitym w kuchenny zlew, ja z goryczą w gardle, której nawet kawa nie mogła zmyć.

Nie mogłem już tak dłużej

Zabraliśmy się na spacer dopiero po obiedzie. Cichy, szary dzień, wszystko wokół pachniało wczesną jesienią – mokrą ziemią, więdnącymi liśćmi. Szliśmy przez lasek za działką, oboje w milczeniu. Czekałem, aż Beata sama zacznie. Ale jak zwykle – nic.

Nie chcę już tak żyć – powiedziałem w końcu. – W milczeniu. Udając, że wszystko gra, kiedy rozsypuje się po kawałku.

Zatrzymała się, zapatrzona gdzieś w bok, na sosnę albo na coś, czego nie byłem w stanie zobaczyć.

– Ja cię kocham, Michał. Ale... ja nie wiem, czy dam radę tak żyć w konflikcie z rodzicami.

Spojrzałem na nią. Stała z ramionami skrzyżowanymi na piersi, jakby musiała się chronić nawet przede mną.

– Nie chodzi tylko o nich – powiedziałem cicho. – Czuję, że nawet my już nie jesteśmy po tej samej stronie.

Nie odpowiedziała. Nie przytuliła się. Nawet nie dotknęła mojej ręki. Patrzyła w to miejsce, które dla mnie było tylko pustką między drzewami. I wtedy po prostu odszedłem. Bez słowa. Potrzebowałem oddychać sam. Musiałem sprawdzić, czy jeszcze potrafię.

Michał, 33 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama