Reklama

Pracuję w agencji badawczej, prowadzę szkolenia dla kadry zarządzającej. Lubię swoje życie. Lubię porządek, konkret i kontrolę. Nie wracałam do rodzinnej wsi od dziesięciu lat. Już wtedy, kiedy pakowałam walizkę na studia, wiedziałam, że nie chcę tam wracać.

Reklama

Nie dlatego, że było mi źle, tylko dlatego, że to nie było moje miejsce. Błoto, kury na podwórku, sąsiadki rozmawiające przez płot. I moja matka Kazimiera. Prosta, cicha kobieta z mocnym akcentem, zawsze w fartuchu, z czerwonymi dłońmi od pracy. Wstydziłam się jej. Nawet bardzo.

W liceum zaczęłam mówić, że mieszkam na obrzeżach miasteczka. To nie była prawda. Mieszkaliśmy w głębi wsi, z widokiem na łąki, na których pasły się krowy. Kiedy ktoś pytał o moich rodziców, opowiadałam tylko o ojcu, chociaż odszedł, zanim skończyłam pięć lat. Matkę pomijałam milczeniem.

Nie zaprosiłam jej na ślub. Tłumaczyłam, że uroczystość będzie kameralna, tylko dla najbliższych znajomych. Że to nie będzie dla niej odpowiednie miejsce. Prawda była taka, że nie chciałam, żeby się pojawiła. Bałam się jej sukienki z bazaru, jej skrępowania, tego, że ktoś się zorientuje, skąd pochodzę. Wstyd był silniejszy niż cokolwiek innego. Wmówiłam sobie, że i tak by się nie odnalazła, że to nie dla niej, że nie zrozumie.

Nie spodziewałam się

Dziś, z perspektywy czasu, wiem, że to były tylko wymówki. Wygodne, dobrze brzmiące w mojej głowie. Pozwalały mi zasypiać spokojnie, przynajmniej przez jakiś czas.

Telefon zadzwonił w sobotę rano. Nie znałam numeru, odebrałam z niechęcią, przekonana, że to znowu ktoś z pracy, ktoś z pilną sprawą. Ale głos w słuchawce był spokojny, cichy, niepewny. Przedstawiła się jako Stanisława – sąsiadka mojej matki.

– Pani Kazimiera nie żyje – powiedziała po prostu, jakby czytała z kartki. – Pogrzeb w poniedziałek o jedenastej. Może by pani chciała przyjechać?

Nie odpowiedziałam od razu. Poczułam, jak coś osuwa się we mnie, jakby ktoś wypuścił powietrze z czegoś, co od lat było naciągnięte do granic. Podziękowałam chłodno, zapisałam datę i godzinę, a potem długo siedziałam przy stole, patrząc na ekran wyłączonego telefonu.

Nie płakałam. Nawet nie próbowałam. Włączyłam komputer, żeby skończyć raport, który miałam oddać do końca tygodnia. Ale litery zlewały się w jedno. W głowie miałam tylko obraz matki, jaką zapamiętałam – w fartuchu, z rękami czerwonymi od wody, z twarzą, na której nigdy nie było makijażu.

Nie chciałam tam być

W poniedziałek wsiadłam w pociąg. Później w autobus. Przez całą drogę nie mogłam się skupić. Mijające krajobrazy były znajome, ale jakby za szybą snu. Wysiadłam i ruszyłam pieszo. Walizkę ciągnęłam za sobą po nierównej drodze. Wioska wyglądała niemal tak samo jak wtedy, gdy ją opuściłam. Może tylko bardziej zniszczona. Albo to ja byłam mniej wyrozumiała.

Przed kościołem stało już kilka osób ubranych na czarno, w ciszy. Spojrzenia rzucane ukradkiem, ciche szepty. Usłyszałam jedno zdanie, wyrwane z szumu rozmów:

– To ta córka, co do miasta wyjechała.

Podeszłam do trumny z bijącym sercem. Leżała tam moja matka. Tak spokojna, jakiej nigdy nie widziałam. W białej bluzce, ze splecionymi dłońmi. Ktoś musiał ją tak przygotować – pewnie Stasia.

Zrobiło mi się duszno. Chciałam się cofnąć, uciec, schować, ale stałam i patrzyłam na tę kobietę, której głosu nie słyszałam od lat, której nie zaprosiłam na ślub, której nie odwiedziłam, kiedy zachorowała. Nawet nie wiedziałam, że była chora.

Atmosfera była dziwna

Po mszy nikt się do mnie nie odezwał. Proboszcz spojrzał na mnie pytająco, jakby nie był pewien, czy ma prawo mnie poznać.

– Pani to… córka pani Kazimiery? – zapytał w końcu cicho.

Kiwnęłam głową. Nie miałam siły się przedstawiać. A on nie zaproponował, żebym usiadła w pierwszej ławce. Stojąc z tyłu, patrzyłam na ludzi, którzy znali ją lepiej ode mnie. Ludzi, którzy byli przy niej, gdy ja nie byłam. Poczułam się jak intruz.

Po pogrzebie wszyscy rozeszli się bez słowa. Tylko jedna osoba została, kobieta w średnim wieku, z siwymi włosami związanymi w kucyk. Podeszła do mnie i delikatnie dotknęła mojego ramienia.

– Pani Klaudio, ja to Stasia. Mieszkałam obok, pomagałam pani mamie. Może pani wstąpić, napić się herbaty.

Skinęłam głową. Nie miałam żadnego planu, żadnych słów.

Usiadłyśmy w kuchni pani Stasi. Herbata parowała w szklance, ale nie miałam ochoty jej pić. Wpatrywałam się w obrus w niebieską kratkę, podobny do tego, jaki kiedyś leżał u nas w domu.

Było mi głupio

Pani Stasia mówiła spokojnie, prosto. Że mama długo była sama, że dużo milczała, że zawsze czekała na list albo telefon.

– Ale nigdy źle o pani nie powiedziała – dodała z uśmiechem. – Mówiła, że w mieście to pani jest kimś ważnym.

Nazajutrz spotkałam się z notariuszem. Otworzył kopertę, wyjął dokument i przeczytał na głos: dom i działka przepisane pani Stanisławie, z wdzięcznością za opiekę.

Nie powiedziałam nic. Wbiło mnie w fotel. Przez chwilę miałam ochotę się zaśmiać, ale łzy przyszły pierwsze. Poczułam żal, gniew, coś, co trudno było nazwać. Nie miałam już nic – ani matki, ani tego domu, ani prawa do wspomnień, które porzuciłam z własnej woli.

– Pani mama mówiła, że to nie o rzeczy chodzi, tylko o serce – powiedziała później Stasia, odprowadzając mnie do furtki. – A serce miała dla pani, nawet jak pani nie było.

Usiadłyśmy znów u pani Stasi, tym razem w ciszy. Stara szafka skrzypiała za każdym razem, gdy sięgała po coś do kredensu. Po chwili wyjęła telefon. Zwykły, prosty model. Przez chwilę szukała czegoś w galerii, a potem podała mi ekran.

– Pokazałam jej te zdjęcia… ze ślubu. Pani znajoma wrzuciła je na Facebooka. Oglądałyśmy razem.

Miałam wyrzuty sumienia

Spojrzałam. Ja i Marcin, uśmiechnięci, szczęśliwi. Znajomi w eleganckich strojach, śmiech, zabawa. Kolejne kadry – tort, taniec, pierwszy pocałunek po przysiędze. Na zdjęciach byłam tak daleko od tego miejsca, w którym teraz siedziałam, że aż trudno było uwierzyć, że to w ogóle moje życie.

– Pani mama długo milczała, jak patrzyła – dodała Stasia cicho. – Potem powiedziała tylko: „Ładna ta moja dziewczyna. Chociaż mnie nie chciała”.

Nie wiedziałam, co bardziej bolało – to, że ją zraniłam, czy to, że nigdy nie dała mi o tym znać. Przyjęła to. Tak po prostu. Jak wszystko.

Wyszłam na podwórze i stałam tam długo. Przypomniałam sobie, jak kiedyś nie odebrałam telefonu. Potem drugi raz. I trzeci. Jak mówiłam znajomym, że z mamą nie mam kontaktu, choć to była moja decyzja. Jakby można było kogoś odciąć tak łatwo, jednym milczeniem.

Dlaczego nie zadzwoniłam? Dlaczego nie wysłałam zaproszenia? Dlaczego nie powiedziałam: „Przyjedź, mamo. Bądź ze mną”? Nie znałam odpowiedzi. I już nigdy nie miałam jej usłyszeć.

Klaudia, 39 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama