„Nie pójdę na ślub mojego syna. Lepiej zostać w domu niż grać w tym teatrze szczęścia, gdzie dla mnie nie napisano roli”
„Patrzyłam na niego, czując, że grunt usuwa mi się spod nóg. Bo choć mówił to spokojnie, bez krzyku, bez łez – bolało bardziej niż wszystko, co słyszałam w życiu. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam”.

- Redakcja
Nie jestem z tych, co się rozklejają. Życie mnie nauczyło, że łzy niczego nie zmienią, a jeśli ktoś ma się nad tobą zlitować, to najwyżej sam Bóg, jeśli akurat ma czas. Zawsze powtarzałam, że silna kobieta to ta, która stawia czoła światu nawet wtedy, gdy cały świat ma ją gdzieś. I tak właśnie żyłam. Od kiedy ojciec Marka odszedł – a raczej uciekł, zostawiając mnie w piątym miesiącu ciąży i długiem za pralkę – wiedziałam, że muszę być i matką, i ojcem.
Marek... On nigdy nie był taki, jak chciałam. Od dziecka wrażliwy, płaczliwy, przytulał się za często i za długo. Nie grał w piłkę, nie rozrabiał, a za to bał się siniaków. On się wzruszał. Malował. Śpiewał. I choć wszyscy mówili: „Ale zdolny chłopiec!”, ja widziałam tylko jedno – że nie pasuje do świata, który miał go kiedyś zgnieść. Więc próbowałam go naprostować. Bałam się, że ktoś go zrani, jak mnie zranili. Że się nie obroni. Że będzie miękki, słaby, że mu życie przemknie między palcami.
On coraz bardziej się ode mnie oddalał. W wieku osiemnastu lat... spakował walizkę, nie powiedział dokąd, nie powiedział, kiedy wróci. Tylko spojrzał. Tym wzrokiem, którego do końca życia nie zapomnę. Wzrokiem, który mówił „już cię nie potrzebuję”. Od tamtej pory – cisza. Czasem myślę, że może... może gdybym pozwoliła mu być takim, jakim chciał... Nie umiałam. Chciałam mieć syna, którego mogłabym kochać po swojemu.
Wszystko we mnie się buntowało
– Nie będę już dłużej udawał, mamo – powiedział Marek, stojąc na środku kuchni z plecakiem przewieszonym przez jedno ramię. – Mam dość. Spakowałem się.
Stałam przy zlewie, z dłonią w misce z wodą, obierając ziemniaki na obiad. Myślałam, że to jeden z jego dramatów, że zaraz rzuci plecak w kąt, usiądzie przy stole i będzie wzdychał jak zawsze. Ale nie. Tym razem jego głos był inny. Zbyt spokojny.
– Przestań, dobrze? – odparłam ostrożnie, nie odwracając się jeszcze. – To nie czas na fochy. Ja tu tyram, żebyśmy mieli co jeść, a ty znowu swoje?
– To nie fochy. Nie słyszysz? Ja się wyprowadzam.
Odwróciłam się. Wzrok mi się zatrzymał na tej jednej dziurze w jego rękawie, niezaszytej, mimo że prosiłam, żeby przyniósł bluzę. I pomyślałam, że nie jest gotów. Że zginie. Że świat go zmieli.
– I gdzie niby pójdziesz? Do tych swoich znajomych od gitar i śpiewania po parkach? Myślisz, że cię przyjmą z otwartymi ramionami? Bez grosza przy duszy? – zaczęłam mówić zbyt szybko, zbyt ostro. – Jeszcze ci się odechce, jak głodem przymierasz. Wrócisz na kolanach!
Marek zmrużył oczy.
– Zawsze to samo. Zawsze to „głodem przymierasz”, „świat cię zniszczy”, „ty nic nie potrafisz”. A czy ty kiedykolwiek zapytałaś mnie, czego ja chcę?
– Wiem lepiej – przerwałam mu. – Wychowałam cię. Dzieci nie wiedzą, co jest dobre. To rodzic musi pokazać drogę.
– Tylko że to była zawsze twoja droga – odpowiedział cicho. – Nie moja.
Zamilkłam. Miał rację, ale nie mogłam się do tego przyznać. Wszystko we mnie się buntowało.
– Chciałam cię tylko chronić. Wychować na porządnego człowieka. Takiego, który nie będzie chodził z głową w chmurach.
– A ja przez całe życie czułem się... niekochany – wyrzucił w końcu, nie patrząc na mnie. – Nie dlatego, że nie dawałaś mi jedzenia albo ubrań. Ale dlatego, że nigdy nie akceptowałaś tego, kim jestem. Wszystko trzeba było ukrywać. Taniec – bo niemęski. Płacz – bo słabość. Marzenia – bo głupie.
Patrzyłam na niego, czując, że grunt usuwa mi się spod nóg. Bo choć mówił to spokojnie, bez krzyku, bez łez – bolało bardziej niż wszystko, co słyszałam w życiu. Wtedy pierwszy raz zobaczyłam w jego oczach coś, czego nigdy wcześniej nie widziałam. Obcość. Był mi tak daleki, jakby to nie był mój syn.
– Kocham cię – powiedziałam na koniec, cicho, jakby to mogło coś zmienić.
– Ale nie tak, jak ja tego potrzebuję – odpowiedział i wyszedł, nie oglądając się za siebie.
Próbowałam się usprawiedliwiać
Minęły dwa miesiące, zanim przestałam sprawdzać skrzynkę mailową trzy razy dziennie. Nie odezwał się. Żadnego „jestem”, żadnego „żyję”. Cisza. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Na początku pisałam wiadomości. Kilka prostych słów, bez wyrzutów. „Tęsknię”. „Mam nadzieję, że wszystko u ciebie dobrze”. „Jestem w domu, jakbyś chciał porozmawiać”. Nie odpowiedział. Ani razu. Po tygodniu pisałam rzadziej. Po miesiącu przestałam. Ludzie pytali. Sąsiadka z parteru, pani Helena, zatrzymywała mnie czasem na schodach.
– Co tam u Marka? – dopytywała z uśmiechem. – Pracuje gdzieś?
Zbywałam ją, udając obojętność.
– A skąd ja mam wiedzieć? – rzucałam niby mimochodem. – Chciał wolności, no to ma. Teraz niech sobie radzi.
Bolało. Czułam, jakby ktoś mi wyrwał coś ze środka i zostawił dziurę. Dni ciągnęły się w milczeniu. Wszystko tak samo. Wszystko bez sensu. W niedzielę po kościele spotkałam kuzynkę. Zaczęła mówić, że młodzi teraz tacy są. Że trzeba dać im przestrzeń. Że jak Marek dojrzeje, to wróci. Pokiwałam głową, ale nie wierzyłam.
Próbowałam się usprawiedliwiać. Mówiłam sobie, że robiłam, co mogłam. Że byłam sama. Że nie miałam nikogo, kto by pomógł. Że dzieci potrzebują zasad. Granic. Że to nie moja wina, że był taki delikatny. Ale potem... potem zaczynałam się zastanawiać. Może to jednak ja? Może moje „dla jego dobra” było tylko wymówką? Może dusiłam go swoją miłością, w której nie było miejsca na jego wybory? Nie znałam odpowiedzi. Nie znałam już nawet jego. Czasem miałam wrażenie, że go sobie wymyśliłam. Że ten chłopiec z dziecięcych zdjęć to nie ten sam człowiek, który patrzył na mnie tamtego dnia w kuchni.
Nie pojechałam na ślub
List przyszedł w środę. Zwykła biała koperta, adres wypisany drukowanymi literami, jakby ktoś bardzo się starał, by nie rozpoznać charakteru pisma. Przez chwilę wpatrywałam się w nią, zanim otworzyłam. Dłonie mi drżały. Pomyślałam, że może to on. Może coś się stało. Może potrzebuje pomocy. W środku była kartka. Nie list. Nie słowa. Po prostu zaproszenie. Ślub. Sobota, godzina piętnasta, sala ślubów w urzędzie na końcu miasta. Nazwisko Marka i obok – kobiece imię. Nie znałam go. Nie było podpisu, nie było choćby jednego słowa od niego. Żadnego „mamo”, „przyjdź”, „cieszę się”. Tylko data, godzina, miejsce. Usiadłam przy stole z tą kartką w ręku, jakby miała zaraz zacząć mówić. Milczała. Jak on.
Najpierw poczułam coś na kształt dumy. Ślub. Czyli żyje. Jest. Układa sobie życie. Zaraz potem przyszła złość. Jak to? Po tylu latach ciszy, po tym wszystkim, co między nami było... po prostu wysyła mi zaproszenie jak urzędową kartkę? Bez ani jednego słowa więcej? Wstałam, wzięłam długopis, kawałek papieru i zaczęłam pisać. „Drogi Marku...” – i dalej szło samo. Opisałam wszystko, co od lat gniotło mnie od środka. Że nie tak sobie to wyobrażałam. Że nawet jeśli nie potrafił mnie kochać, powinien chociaż pamiętać. Że matki się nie zaprasza z obowiązku. Że jeśli jestem tylko dodatkiem, to nie przyjdę. Nie będę tłem do jego szczęścia. Gdy skończyłam, długo trzymałam list w ręce. Zaczęłam go czytać, potem drugi raz. I w końcu – podarłam. Na drobne kawałki.
Nie pojechałam na ślub. Siedziałam wtedy w domu, patrzyłam w okno i wyobrażałam sobie, jak wyglądała sala. Jak Marek stał, może uśmiechnięty, może wzruszony. Może spojrzał raz w stronę drzwi, czekając, że się pojawię. A może nawet nie pomyślał. Nie wiem. Wiem tylko, że nie potrafiłam przyjąć roli matki, której zabrano dziecko. Nie fizycznie. Ale emocjonalnie. Której już nie ma w żadnym „my”. Tylko samotne „ja”. A to zaproszenie... wciąż leży w szufladzie. Choć miałam je spalić razem z listem.
Śmiałam się z tego
Marek miał wtedy siedem lat. Wrócił do domu cały rozpromieniony. Pamiętam, że aż podskakiwał w korytarzu, machając karteczką.
– Mamo, wybrali mnie! Będę tańczył na akademii! – wykrzyknął z dumą.
Zatrzymałam się z odkurzaczem w rękach. Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– Tańczyć? Ty? – zapytałam powoli. – Co to za pomysł?
– No… pani powiedziała, że dobrze się ruszam. I że mam poczucie rytmu. Będzie taniec z parasolkami! – tłumaczył z przejęciem, nie zauważając jeszcze, że moje oczy już ściemniały.
– Nie wygłupiaj się. To dla dziewczynek. Ty masz być chłopakiem, a nie kręcić się z jakimiś parasolkami.
Zamilkł. Uśmiech zgasł w jednej chwili. Stał tak jeszcze przez moment, potem schował karteczkę do kieszeni i wyszedł do swojego pokoju bez słowa. Nie rozumiałam wtedy, że właśnie zgasiłam coś więcej niż entuzjazm. Zgasiłam kawałek jego świata. Innym razem – to był chyba karnawał – szkoła organizowała bal przebierańców. Marek cały tydzień mówił, że chce być księżniczką. Myślałam, że żartuje. Śmiałam się z tego razem z ciotką, która akurat przyszła na kawę.
– Co ty bredzisz, dziecko? Przebierzesz się za rycerza, jak normalny chłopiec – powiedziałam.
Uparł się i przebrał. Sam, po kryjomu. Wziął mój stary welon i jedną z zasłon z sypialni. Poszedł na bal i wrócił cały zapłakany. Powiedział tylko, że pani kazała mu się przebrać z powrotem. Teraz wiem, że to nie pani. To ja. To moje krzyki wcześniej, moje komentarze, które słyszał codziennie. To moje „chłopaki tak nie robią”, które wbijałam w niego jak gwoździe. Wspominam te sceny coraz częściej. W ciszy wieczorów, kiedy nie ma już nikogo do obwiniania. I choć widzę, że wtedy próbowałam uczynić go kimś, kim nie był, nawet teraz... nie potrafię powiedzieć, że żałuję. Coś we mnie wciąż mówi, że robiłam to z troski. Z lęku. Z chęci ochrony. Czy to wystarczy? Czy to naprawdę była miłość?
Pelagia, 60 lat
Czytaj także:
- „Myślałam, że po rozwodzie już nigdy nie zaufam mężczyźnie. Amor na szczęście miał na mnie inny plan niż samotna starość”
- „Zgubiliśmy się w górach, ale na leśnej polanie wcale nie próżnowaliśmy. Było upojnie jak w malinowym chruśniaku”
- „Byłam projektem rodziców i spełniałam ich marzenia. Gdy ojciec chciał mnie swatać dla kasy, nie pozostawił mi wyboru”