„Nie zaprosiłam ojca na komunię córki. Nie jestem mu nic winna. Za późno na odgrywanie tatusia roku”
„Nie zaprosiłam go na komunię Zosi, bo nie zasłużył, by być częścią tego dnia. Zbyt wiele razy zawiódł. Zbyt często musiałam tłumaczyć sobie jego obojętność. Nie chciałam, by Zosia musiała kiedyś robić to samo. Nasze życie toczy się spokojnie, bez jego cienia. Przynajmniej tak mi się wydawało”.

- Redakcja
Czasem łapię się na tym, że z zazdrością patrzę na ojców przyprowadzających swoje córki do szkoły. Jak całują je w czoło, jak noszą za nie plecaki, jak patrzą z dumą i troską. Zosia nie zna tego uczucia. I choć robię wszystko, by jej niczego nie brakowało, wiem, że niektórych braków nie da się uzupełnić miłością, tylko jednej osoby... Mój ojciec zniknął z mojego życia, gdy miałam dwanaście lat. Ale tak naprawdę – nie było go znacznie wcześniej. Był w domu, ale nieobecny. Zajęty sobą, wiecznie zmęczony, wiecznie poirytowany. A kiedy już się odzywał, bolało bardziej, niż gdyby milczał.
Nie zaprosiłam go na komunię Zosi, bo nie zasłużył, by być częścią tego dnia. Zbyt wiele razy zawiódł. Zbyt często musiałam tłumaczyć sobie jego obojętność. Nie chciałam, by Zosia musiała kiedyś robić to samo. Nasze życie toczy się spokojnie, bez jego cienia. Przynajmniej tak mi się wydawało. Bo gdy tylko zobaczyłam go przed kościołem – starszego, ale wciąż tego samego człowieka – poczułam, jak wszystko we mnie pęka.
Nie mogłam dopuścić by zepsuł ten dzień
– Naprawdę chcesz tak to rozegrać? – zapytała Klaudia, kręcąc w dłoni kubek z herbatą. Siedziałyśmy w mojej kuchni, otulone zapachem ciasta marchewkowego, które właśnie wyjęłam z piekarnika. Zosia biegała po mieszkaniu z koleżanką, śmiejąc się w głos, jakby cały świat był tylko do zabawy.
– Nie zaproszę go – odpowiedziałam krótko, bez emocji, choć w środku aż kipiałam. – Nie chcę, żeby zepsuł ten dzień.
– Może by nie zepsuł? – Klaudia spojrzała na mnie uważnie. – Może w końcu coś zrozumiał?
Prychnęłam.
– Zrozumiał? Ten człowiek przez dwadzieścia lat nie spytał, co u mnie. Nie pojawił się, gdy Zosia się urodziła. Nie wiedział, że trafiłam do szpitala. Ale teraz nagle ma prawo do naszej rodziny, bo co? Bo dziecko przystępuje do komunii?
– Może chce coś naprawić... – mruknęła cicho.
Spojrzałam na nią ostro.
– Ty tak mówisz, bo to nie ty się bałaś, kiedy wracał pijany. Nie ciebie zamykał w pokoju, żeby „nie przeszkadzać matce”. Ja nigdy nie zapomniałam.
Milczała. A ja poczułam znajome ukłucie w żołądku – mieszaninę winy i wściekłości. To zawsze tak wyglądało. Ja pamiętałam koszmar, Klaudia widziała resztki człowieka, którego można kochać.
Wstałam i zaczęłam kroić ciasto. Ręce mi się trzęsły.
– Ten dzień ma być o Zosi. O niej, nie o nim. I zrobię wszystko, żeby był piękny.
Klaudia nie odpowiedziała. Ale widziałam po jej twarzy, że temat nie jest jeszcze zakończony.
Chciałam, żeby natychmiast zniknął
Było piękne, majowe przedpołudnie. Słońce ogrzewało biały namiot przed kościołem, a dzieci w śnieżnobiałych albach wyglądały jak małe anioły. Zosia ściskała moją dłoń mocno – jej palce były zimne, choć się uśmiechała. Wzruszenie ściskało mi gardło. Była taka dumna, taka przejęta.
W kościele panował półmrok i cisza, przerywana jedynie cichym szuraniem ławek i szeptami dzieci. Ceremonia przebiegała spokojnie. Gdy nadszedł moment przyjęcia komunii, Zosia podeszła z powagą, a ja miałam wrażenie, że zniknęłam ze świata na chwilę – tak bardzo skupiłam się na niej. A potem... potem usłyszałam jego głos.
– Zosia! Kochanie, jakaś ty duża!
Zamarłam. Odwróciłam się powoli. Stał przy wejściu, w garniturze, z tanim bukietem róż w rękach. Edward. Mój ojciec. Bez zaproszenia, bez uprzedzenia. Twarz mu poczerwieniała, oczy błyszczały – nie wiem, czy od emocji, czy od alkoholu. Kilka głów się odwróciło. Proboszcz zamilkł na chwilę, po czym próbował kontynuować mszę.
– Co on tu robi? – szepnęła Klaudia.
Wstałam. Szłam między ławkami jak przez mgłę.
– Proszę wyjść – powiedziałam cicho, ale stanowczo.
– Przyszedłem na komunię mojej wnuczki! Mam prawo tu być! – jego głos poniósł się, echo odbiło się od sklepień.
– Nie masz żadnego prawa. Nie jesteś częścią tego życia – syknęłam.
Zosia patrzyła na nas, zdezorientowana. Goście szeptali. Widziałam, jak matka Antosi łapie swoje dziecko za rękę i przysuwa do siebie. Ojciec zrobił krok do przodu.
– Ja tylko chciałem dać jej kwiaty…
– Wychodź. Teraz – powiedziałam, zbliżając się do niego. Złość buzowała we mnie jak lawa.
Nie drgnął. Patrzył na mnie tym samym wzrokiem, którym kiedyś potrafił mnie spalić na miejscu.
Niczego co mi zrobił nie zapomniałam
Stał przy moim samochodzie, jakby miał do niego klucze. Ręce w kieszeniach, wzrok wbity w asfalt. Podeszłam powoli. Serce waliło mi jak opętane, a dłonie bolały od zaciskania w pięści.
– Co ty sobie wyobrażasz?! – wysyczałam, zanim jeszcze zdążył coś powiedzieć.
– Chciałem tylko zobaczyć wnuczkę – odparł spokojnie. Zbyt spokojnie. – To nie zbrodnia, prawda?
– Zbrodnią było twoje ojcostwo – rzuciłam. – Nie było cię całe moje życie. A teraz nagle przypomniałeś sobie, że masz rodzinę?
– Też miałem ciężko – powiedział, patrząc gdzieś poza mnie. – Nie było mi łatwo z twoją matką. Praca, stres...
– Nie! – przerwałam mu. – Nie będziesz zwalał winy na wszystkich, tylko nie na siebie. To ty krzyczałeś. To ty trzaskałeś drzwiami. To ty zniknąłeś. Miałeś wybór. A my zostaliśmy. Ja musiałam być matką dla Klaudii, kiedy ty znikałeś na całe tygodnie.
– Byłem młody... głupi – mruknął. – Ale człowiek się zmienia.
– Ty się nie zmieniłeś. Nadal myślisz, że wystarczy pojawić się z bukietem i wszystko zniknie. Że ja zapomnę, jak siedziałam pod drzwiami i czekałam, aż przestaniesz się wydzierać.
Spojrzał na mnie. Pierwszy raz naprawdę. Zmęczone oczy, zszarzała twarz. Ale nie było w nich skruchy. Tylko żal do świata.
– Nie wiem, co chcesz usłyszeć, Alicja. Nie jestem święty. Ale chciałem dobrze.
– Chciałeś dobrze? To trzeba było nie znikać. Nie podnosić ręki. Nie zastraszać. Nie mówić, że jesteśmy twoim balastem. Chciałeś dobrze? Za późno.
Zamilkł. A ja zrozumiałam, że to była nasza ostatnia rozmowa.
Nie potrafiłam przebaczyć
Zosia siedziała na łóżku w samej piżamie, z nogami podciągniętymi pod brodę. Gładziła paznokciem etui na różaniec, który dostała od chrzestnej. Wchodząc do jej pokoju, czułam się jak ktoś, kto właśnie rozbił szkło, a teraz musi wytłumaczyć dziecku, że to nie była jej ulubiona figurka.
– Mamo... – zaczęła cicho. – Kto to był, ten pan z kwiatami?
Usiadłam obok. Szukałam słów, ale każde wydawało się nie na miejscu. Przełknęłam ślinę.
– To był... ktoś, kogo kiedyś znałam. – Unikałam słowa „ojciec”, jakby miało zatruć powietrze.
Zosia spojrzała na mnie uważnie.
– On był zły?
– Nie powinien tam być – powiedziałam powoli. – I przepraszam, że musiałaś to widzieć.
Milczała chwilę, a potem wtuliła się we mnie. Pachniała dzieciństwem, bezpieczeństwem, czymś, co zawsze chciałam dać, choć sama nigdy nie miałam.
– A czy ja też kiedyś nie będę chciała cię widzieć?
Zamurowało mnie. Zacisnęłam powieki, walcząc z gulą w gardle.
– Kochanie, zrobię wszystko, żebyś zawsze czuła się przy mnie bezpiecznie. Nawet jeśli czasem się pokłócimy, nawet jeśli będę zła... nigdy cię nie zostawię.
Zosia kiwnęła głową, jakby zadowolona z odpowiedzi. Po chwili już mówiła o tym, że chce zabrać do szkoły zdjęcia z komunii. A ja siedziałam obok niej i myślałam, czy dobrze zrobiłam. Czy da się komuś odmówić prawa do wnuczki? Ale też – czy da się przebaczyć komuś, kto nigdy nie poprosił o przebaczenie?
Nie płakałam i nie poczułam ulgi
List przyszedł w środę. Zwykła biała koperta, pismo pochyłe, znajome, choć odległe. Ojciec. Przez chwilę zastanawiałam się, czy otworzyć. Potem rozdarłam kopertę szybko, jak plaster na ranie.
„Alicjo. Nie wiem, czy mam prawo pisać. Pewnie nie. Ale i tak to robię, bo nie umiem przestać myśleć o tej niedzieli. Nie chciałem robić sceny. Naprawdę. Chciałem tylko zobaczyć Zosię. Powiedzieć jej, że ma dziadka. Że ktoś jeszcze myśli o niej, nawet jeśli z daleka. Wiem, że cię zawiodłem. Wiem, że byłem ojcem do zapomnienia. Ale czasem człowiek budzi się pewnego dnia i rozumie, ile stracił. Ja już nie mam czasu, żeby coś naprawić. Ale chciałem, żebyś wiedziała, że żałuję. Na swój sposób. Choć wiem, że to za mało.
Dziękuję, że przynajmniej przeczytałaś.
Edward”.
Czy jestem mu coś winna?
Złożyłam list i schowałam do szuflady z dokumentami. Nie płakałam. Nawet nie poczułam ulgi. To nie była skrucha. To było jego „na swój sposób”, jak zawsze. W tym „żałuję” też był wygodny dystans. Bez „przepraszam”. Spotkałam się z Klaudią tego samego dnia. Siedziałyśmy w tej samej kuchni co wtedy, znów przy herbacie.
– Dostałam od niego list – powiedziałam.
– Przeprosił?
– Nie. Ale próbował. Trochę. Może.
Klaudia kiwnęła głową i przez chwilę patrzyła na parę unoszącą się z kubka.
– Ja... czasem z nim rozmawiam. Telefonicznie. Rzadko.
Spojrzałam na nią z zaskoczeniem.
– Czemu nic nie mówiłaś?
– Bo się bałam, że się odwrócisz. A chciałam zrozumieć, czy to możliwe. Przebaczenie. Albo, chociaż rozmowa, bez gniewu.
Nie wiedziałam, co powiedzieć.
Czasem wciąż śni mi się ojciec. Nie taki, jakim był naprawdę – ale taki, jakiego pragnęłam. Ciepły, obecny, normalny. Budzę się wtedy z ciężarem w piersi, ale i dziwną ulgą jednocześnie. Bo to tylko sen... Nie wiem, czy kiedyś spojrzę mu w oczy bez gniewu? Może nie. Czy jestem mu to winna? Ale wiem jedno: zrobię wszystko, by moja córka nigdy nie musiała nikogo wymazywać z serca, żeby poczuć się bezpiecznie.
Alicja, 41 lat
Czytaj także:
- „Wstydziłam się matki ze wsi, bo nie pasowała do mojego życia. Gdy umarła, poczułam, że los mnie ukarał za bezduszność”
- „Na forum fotograficznym poznałam faceta z moich snów. W myślach już planowałam ślub, ale ta iluzja szybko się ulotniła”
- „Dla obcego mężczyzny z pociągu postanowiłam zostawić męża. Chciałam żyć w bajce, a wpadłam z deszczu prosto pod rynnę”