Reklama

Ojciec przeszedł na emeryturę i nagle stał się częścią naszej codzienności. Był zawsze obecny, ale z dystansem – surowy, racjonalny, nieokazujący emocji. Teraz ten dystans zniknął. Codziennie pojawia się w naszym domu, komentuje, doradza, jakby próbował nadrobić lata, które wcześniej spędził w pracy. Z początku czułem wdzięczność, przecież to mój ojciec. Ale z czasem – coraz większe przytłoczenie. Mam własne życie, dzieci, żonę. Obowiązki. I w środku tę wewnętrzną walkę: lojalność wobec ojca kontra potrzeba przestrzeni. Coraz trudniej było zachować równowagę.

Reklama

Byłem między młotem a kowadłem

– On znowu przychodził, kiedy mnie nie było – powiedziała Magda, opierając się o blat kuchenny. – I znowu mówił Kasi, że za dużo czasu spędza przed ekranem. A Staś? Płakał, bo dziadek zabronił mu cukierka przed obiadem.

Westchnąłem i odłożyłem telefon. Zmęczony po pracy, z torbą na ramieniu, nie miałem siły na kolejny domowy kryzys.

– Chciał dobrze. Tato nie umie inaczej – mruknąłem, choć sam czułem, że to już brzmi jak tanie usprawiedliwienie.

– Antek, on podważa wszystko, co robimy. Mówi dzieciom, co mają jeść, jak mają się zachowywać, kwestionuje zasady, które wspólnie ustalamy. Ja nie chcę awantury, ale nie mogę być tą złą, kiedy on gra dobrego dziadka. Rozumiesz?

Nie odpowiedziałem od razu. Wpatrywałem się w kubek po porannej kawie. Czułem się rozdarty. Ojciec przez lata był autorytetem – nauczycielem fizyki, człowiekiem z zasadami, z twardą ręką, ale zawsze uczciwy. W moim dzieciństwie nigdy nie pozwalał sobie na bliskość, której teraz tak bardzo szuka. Pamiętam, jak kiedyś wróciłem z płaczem po przegranym meczu. Zamiast przytulenia usłyszałem: „Mężczyzna nie płacze”. I nic więcej. Takie były jego metody. Teraz próbuje być kimś innym, ale robi to niezdarnie. A ja? Boję się z nim skonfrontować. Wciąż jestem tym chłopakiem, który chce, żeby ojciec był z niego dumny. Nawet jeśli to oznacza milczenie, kiedy powinienem mówić.

Był jak nieproszony gość

– Tato… wiesz, może nie musisz przychodzić codziennie – powiedziałem niepewnie, stojąc z kubkiem w ręku. Ojciec siedział przy stole i łuskał orzechy, jakby w ogóle nie usłyszał.

– Mówiłeś coś? – podniósł wzrok.

– No… tylko że nie musisz być tu codziennie. Może czasem odpoczniesz, zajmiesz się czymś swoim. Wiem, że pewnie chciałbyś pomóc, ale my też potrzebujemy trochę… spokoju.

– Spokoju? – zmarszczył brwi. – A co, jestem dla was problemem? Przeszkadzam wam?

– Nie, nie o to chodzi. Po prostu…

– Jasne – przerwał mi, z westchnieniem odkładając orzecha. – Przychodzę, bo myślałem, że mnie potrzebujecie. Chciałem, żeby dzieci miały dziadka. Nie, żeby się wtrącać. Ale widzę, że wam przeszkadzam.

Nie potrafiłem powiedzieć nic więcej. Jego ton był z jednej strony spokojny, z drugiej – pełen goryczy. Zamilkł i znów zaczął łuskać orzechy, ale już bez przekonania.

– Czas się przyzwyczaić – dodał po chwili. – Młodzi mają teraz swoje życie, staremu już nie wypada.

Chciałem zaprzeczyć, powiedzieć coś łagodzącego, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Bo w środku aż kipiałem. Przychodzi bez zapowiedzi, poprawia dzieci, mówi Magdzie, co robi źle, a potem jeszcze gra ofiarę? „To mój dom. Moja rodzina. Dlaczego nie potrafi tego uszanować?” – dudniło mi w głowie.

Miałem serdecznie dość

– Wystarczy, tato! – wybuchłem. – Naprawdę, nie rozumiesz, że nie możesz się tak wtrącać?!

Ojciec zamarł w pół kroku, trzymając w ręku pudełko klocków, które właśnie zabierał Stasiowi „bo pora na kolację”. Z kuchni wyszła Magda, z rękami mokrymi od wody. Stała w progu i patrzyła na nas bez słowa.

– Co się stało? – zapytał Jan, jakby nie dostrzegał emocji buzujących we mnie od miesięcy.

– Przeszkadzasz. Mieszasz się we wszystko. Dzieci się ciebie boją, Magda nie może już tego znieść. A ja… ja mam już dość! – głos mi zadrżał, ale nie przestawałem. – Chcesz pomagać, rozumiem. Ale to nie jest już twoje podwórko. To mój dom. Mój sposób na życie. A ty… ty wchodzisz tu jak do siebie i robisz porządek po swojemu.

Zamilkłem. Słyszałem tylko swoje szybkie oddechy. Ojciec wpatrywał się we mnie przez długą chwilę. Potem bez słowa postawił pudełko z klockami na podłodze, odwrócił się i ruszył do przedpokoju. Magda chciała coś powiedzieć, ale powstrzymałem ją ruchem ręki. Ojciec zakładał buty w milczeniu, powoli. Patrzyłem, jak drżą mu palce. W końcu założył kurtkę i bez słowa, bez spojrzenia na mnie, wyszedł, zamykając drzwi tak cicho, że aż mnie to zabolało bardziej niż trzask. Zostałem z ulgą. I natychmiastowym poczuciem winy. Przecież on nie ma nikogo poza nami. Mama nie żyje, przyjaciele się rozpłynęli… On miał tylko nas. I ja go właśnie wyrzuciłem.

Chciałem to naprawić

Drzwi otworzyły się powoli. Ojciec stał w progu, nieco zgarbiony, z twarzą, na której nie było już śladu złości – tylko zmęczenie.

– Tato… – zacząłem, ale nie wiedziałem, jak to dalej pociągnąć.

– Po co przyszedłeś? – zapytał spokojnie, siadając przy stole. – Już zrozumiałem. Nie będę się narzucał.

– Nie chodziło o to, że… – urwałem. – Po prostu potrzebowaliśmy trochę przestrzeni. Magda, dzieci, ja… To nie było odrzucenie. Nie takie.

– A jakie? – podniósł na mnie wzrok. – Powiedziałeś mi prosto w twarz, że przeszkadzam. Że nie mam tu miejsca.

Usiadłem naprzeciwko, niepewnie.

Nie chciałem cię zranić. Po prostu wszystko się nałożyło. Praca, dom, stres. Ty... nie widziałeś, jak trudno nam pogodzić to wszystko z twoją obecnością. Ale to nie znaczy, że cię nie chcemy w naszym życiu.

Milczał długo, jakby ważył każde słowo, zanim je wypowie.

– A może właśnie to znaczy – odparł w końcu. – Bo wiesz, Antek… człowiek, który całe życie coś znaczył, którego słuchali, nagle staje się tłem. Niewygodnym wspomnieniem. I nikt nie mówi tego wprost, ale wszyscy dają to do zrozumienia.

Poczułem gulę w gardle.

– Czy my… czy my to jeszcze możemy jakoś naprawić?

Ojciec nie odpowiedział od razu. Odwrócił wzrok ku oknu. Za szybą świat szedł swoim rytmem. U nas w środku – zaległa cisza.

Jeszcze nie wszystko stracone

Wróciłem do domu z ciężarem, który ciążył mi jak głaz. Magda patrzyła pytająco, ale tylko pokręciłem głową. Dzieci bawiły się w salonie – ich śmiech brzmiał jak z innego świata, którego ja już chyba nie rozumiałem. I którego ojciec nigdy nie miał szansy poznać. Odchodził od nas powoli. Nie fizycznie – wciąż mieszkał kilka przystanków dalej. Ale przestał dzwonić. Nie wpadał „na chwilę”, nie zostawiał ciastek dla dzieci. Zniknął z naszej codzienności, tak jakby sam siebie wykreślił z równania.

– Myślisz, że on się jeszcze odezwie? – zapytała Magda cicho któregoś wieczoru.

– Nie wiem – odparłem szczerze. – Chyba nie mam prawa oczekiwać, że będzie chciał.

Bo prawda była taka, że powiedziałem za dużo. Nie to, co trzeba. Nie tak. I choć miałem rację co do granic, co do potrzeby przestrzeni, to sposób, w jaki go odsunąłem… zostawił ślad. Nie tylko na nim, ale i na mnie. Zacząłem pisać do niego wiadomości, krótkie. Zwykłe: „Staś dziś narysował was razem. Uśmiechnięci”. Albo: „Kasia pytała, czy dziadek przyjdzie na jej przedstawienie”. Nigdy nie odpisał. Ale pewnego dnia, gdy wszedłem do szatni w przedszkolu, zobaczyłem znajomą sylwetkę przy wieszaku. Ojciec stał tam, trzymając za rękę Stasia, który coś mu szeptał z ożywieniem. Zatrzymałem się. Zanim się odwrócił, usłyszałem jego głos – cichy, łagodny:

– No, chyba jednak jeszcze trochę mnie potrzebują…

A ja poczułem, że jeszcze nie wszystko stracone.

Antek, 35 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama