Reklama

Zawsze uważałam, że jestem kobietą z charakterem. Twardo stąpałam po ziemi i nie bujałam w obłokach. Przynajmniej tak było przez ostatnie lata. Po rozwodzie nie szukałam miłości – nie miałam na nią ani czasu, ani cierpliwości. Mężczyźni w moim wieku albo byli zajęci, albo dziecinni, a ja nie zamierzałam nikogo wychowywać. Moim światem był pies, kundel o spojrzeniu, które przypominało mi, że nie wszystko jeszcze przepadło. I może to właśnie przez psa moje życie zaczęło się zmieniać.

Zaniemówiłam

– Bruno, błagam cię, nie rób scen – szepnęłam przez zaciśnięte zęby, próbując utrzymać psa na smyczy.

Poczekalnia była pełna. Starsza pani z kotem w transporterze patrzyła na nas, jakbyśmy byli zakałą społeczeństwa. Młoda dziewczyna z fretką tylko się uśmiechała pod nosem.

– Spokojnie, maleńki – mówiłam do psiaka, głaszcząc go po karku. – To tylko weterynarz. Wszystko będzie dobrze.

I wtedy drzwi się otworzyły.

– Zapraszam Bruna – padło zza futryny.

Podniosłam wzrok i... zaniemówiłam. Facet był wysoki, w bluzie z logo przychodni. Trochę niedogolony, zmęczony, ale miał ten rodzaj uśmiechu, który sprawia, że człowiek przez moment zapomina, gdzie jest.

– Tak, to my – odpowiedziałam, poprawiając szalik.

W tamtej chwili pożałowałam, że nie pomalowałam ust.

– Spokojnie, pani pies nie jest jedynym, który robi cyrk przy wejściu – dodał, mrugając do mnie.

Bruno natychmiast ucichł i ruszył do gabinetu jak baranek.

– No proszę – mruknęłam – pan doktor chyba czaruje nie tylko zwierzęta.

To się jeszcze okaże – odpowiedział, uśmiechając się pod nosem.

I wtedy pierwszy raz od dawna poczułam, że robi mi się ciepło.

Odburknęłam złośliwe

Gabinet był czysty, ale nie sterylnie chłodny.

– Proszę go podnieść. Pomogę, jeśli trzeba – powiedział, podchodząc bliżej.

– Dam radę. Bruno, hop. No dawaj, nie udawaj, że nie umiesz – rzuciłam do psa.

Weterynarz złapał go wprawnym ruchem i posadził go na stole. Przez sekundę nasze dłonie się musnęły. Tylko przez sekundę – ale wystarczyło, żebym poczuła, że powietrze zrobiło się jakby... gęstsze.

Drapał się mocno? – zapytał, zakładając rękawiczki.

– Jak opętany. Ostatnio obudził mnie o trzeciej w nocy. Myślałam, że duchy – powiedziałam, próbując brzmieć normalnie.

– To może być zapalenie ucha. Albo alergia. Zaraz sprawdzimy.

Pochylił się nad psem, coś tam mówił do niego pod nosem, a Bruno siedział spokojnie jak zaczarowany. Patrzyłam na nich i miałam dziwne wrażenie, że to... intymne. Nie wiem, jak to ująć. Jakby on widział coś, czego inni nie dostrzegają.

Ma pani szczęście. Piesek trafił na porządnego weterynarza – powiedział nagle, prostując się.

– A pan na właścicielkę, która nie ufa facetom w kitlach – odburknęłam z odrobiną złośliwości.

Uśmiechnął się.

– Może kiedyś uda mi się to zmienić. Czego się pani tak boi?

Nie odpowiedziałam. Sama nie wiedziałam, jak to ubrać w słowa.

Zaskoczył mnie

Wyszliśmy z gabinetu po trzydziestu minutach. Bruno dostał specjalne krople i zalecone czyszczenie uszu co drugi dzień. A ja miałam… lekkie zawroty głowy. Nie od leków – od tamtego spojrzenia.

Proszę nie zapomnieć o kontroli za tydzień – powiedział, gdy staliśmy już przy recepcji. – Może być w piątek o szesnastej?

– Jasne – odpowiedziałam zbyt szybko. – Piątek. Szesnasta. Będę.

Recepcjonistka uśmiechnęła się pod nosem. Na pewno wszystko słyszała. Niezręcznie poprawiłam torebkę na ramieniu.

– Bruno, chodź, zanim się jeszcze zakocham i będę musiała tu zostawić serce razem z twoją kartą szczepień – mruknęłam do psa.

– Coś pani mówiła? – Weterynarz spojrzał z zaciekawieniem.

– Nie, nie, tylko do psa. On wszystko rozumie – dodałam sarkastycznie.

Weterynarz wyszedł za nami na zewnątrz.

– Może... jeśli już tak świetnie się rozumiemy – zaczął – wpadnie pani kiedyś na kawę? Nie tutaj oczywiście.

Zamarłam. Dosłownie.

– Kawę? – powtórzyłam głupkowato.

– Taką zwykłą. Z kubka. I rozmowę bez stetoskopu między nami – uśmiechnął się. – Pani wybiera miejsce.

– Zobaczę... czy pies pozwoli – odpowiedziałam, ale w środku aż mnie roznosiło.

Serce waliło mi jak głupie

Nie powiedziałam „tak”. Nie powiedziałam „nie”. Po prostu uciekłam. Przez tydzień wahałam się, czy pojawić się na tej wizycie kontrolnej. Bruno był już zdrowy, ucho czyste. Jednak nie o psa tu chodziło. W piątek o piętnastej czterdzieści pięć stałam już pod przychodnią. Weszłam punktualnie. A on czekał, jakby wiedział, że przyjdę.

– Szesnasta. Pani punktualność mnie rozbraja – powiedział, podając mi dłoń.

– Lepiej niech pan uważa. Ostatnim razem ktoś mnie tak rozbroił, że musiałam się rozwodzić – odpowiedziałam z wymuszonym uśmiechem.

– Czyli jest nadzieja, że nie jestem pierwszy, który robi wrażenie?

– Ale pierwszy z kroplami do uszu – rzuciłam dla żartu.

Kontrola trwała dziesięć minut. Bruno znów był aniołem. A ja – jakby na krawędzi. Gdy wychodziliśmy, podał mi karteczkę.

– To adres kawiarni. Jutro, osiemnasta. Po prostu przyjdź – powiedział, już bez uśmiechu. Poważnie. I poszedł z powrotem do gabinetu.

W domu długo wpatrywałam się w tę karteczkę, aż zadzwoniła moja siostra.

– Z kim ty się spotykasz? – zaczęła od razu. – Widziała cię Ola z warzywniaka, jak rozmawiałaś z jakimś typem. Mówi, że się śmiałaś jak za starych czasów!

– Spotykam się z weterynarzem – odpowiedziałam szczerze.

– O rany! Coś do niego czujesz? – zdumiała się.

– Sama nie wiem. Ale chyba warto sprawdzić.

Spojrzałam na karteczkę. „Jutro, osiemnasta”. Serce waliło mi jak głupie.

Westchnęłam

Kawiarnia była mała, z drewnianymi stolikami i starymi płytami winylowymi na ścianach. Przyszłam dziesięć minut wcześniej – nerwy zrobiły ze mnie pierwszoklasistkę przed sprawdzianem. Siedział już. Przy oknie. I czytał coś na telefonie.

– Wiedziałam, że weterynarze to mają wyczucie czasu – zagadnęłam, podchodząc.

– Niektórzy mają też wyczucie ludzi – odpowiedział, podnosząc wzrok.

Usiadłam. Zamówiliśmy kawę. Cappuccino dla mnie, czarna dla niego. Czułam, że się przygląda. Nie w sposób nachalny, tylko jakby... naprawdę chciał mnie zobaczyć.

Dlaczego rozwód? – zapytał nagle. Bez ceregieli.

Zamrugałam.

A ty zawsze tak bez ostrzeżenia?

– Czasem warto wiedzieć, czy przypadkiem nie siedzi się przy stole z kimś, kto jeszcze nie wysiadł z pociągu.

Westchnęłam.

– Mój były mąż był... ambitny. Ale niekoniecznie w domu. Miał ambicje głównie poza nim. Rozumiesz?

– Praca?

– I koleżanka z pracy – wyjaśniłam sucho. – Ale to nie ona była najgorsza. Najgorsze było to, jak bardzo przestałam być sobą, żeby mu się przypodobać.

Kiwnął głową. Powoli.

– A teraz?

– Teraz uczę się znowu mówić głośno, że lubię spać do dziewiątej i że czasem nie chce mi się gotować.

Uśmiechnął się.

– Nie chcę cię naprawiać ani zmieniać.

Zamilkłam. Wtedy zrozumiałam, że być może po raz pierwszy od dawna ktoś mówi mi prawdę. Bez obietnic. Bez gry. Po prostu: usiądź ze mną i napij się kawy. A potem zobaczymy.

Byłam podekscytowana

Minęły trzy miesiące. Bruno znów coś złapał. Jednak nie nie narzekałam. Dzięki jego wybrykom częściej wpadałam do przychodni. Czasem z psem, czasem bez. Czasem na chwilę, a czasem zostawałam do zamknięcia, żeby pomóc mu w papierach.

– Znowu przyszłaś z Brunem – zażartował, gdy weszłam któregoś popołudnia.

– A co miałam zrobić? Mnie nikt nie głaszcze po głowie, to chociaż jemu się poszczęści – odpowiedziałam i usiadłam w kącie.

Spojrzał na mnie. Inaczej. Już nie jak na klientkę z uroczą złośliwością. Jak na kogoś, kto może zostać.

– Wiesz, że nie sądziłem, że jeszcze kogoś spotkam po rozwodzie? – powiedział cicho. – Byłem przekonany, że wszystko, co dobre, już mi się przytrafiło. I potem... przyszłaś z tym potworem.

– No wiesz co! – oburzyłam się teatralnie. – Bruno to dżentelmen.

– A ty?

– Ja... jestem kobietą po przejściach z kundelkiem w bonusie.

– I dokładnie taką kobietę chcę mieć obok siebie. Bez retuszu, bez ściemy. Taką, jaka jesteś teraz.

Nie odpowiedziałam od razu. Po prostu wstałam, podeszłam do niego i pocałowałam go lekko w policzek.

– To może kawa? – zapytałam.

– A potem może spacer z tym twoim psim potworem?

– Jeśli cię polubi, masz szansę.

Bo przecież miłość nie szczeka na zawołanie. Ale czasem przychodzi, kiedy kupujesz krople do uszu.

Renata, 59 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama