Reklama

Ludzie często powtarzają, że na stare lata najważniejsza jest rodzina. Gdyby tylko wiedzieli, jak to naprawdę wygląda! Mój syn z żoną i dziećmi mieszkają u mnie. Tak, u mnie. Bo to mój dom – odziedziczony po rodzicach, urządzony przeze mnie, z moimi wspomnieniami w ścianach. Przyjęłam ich pod swój dach, żeby mieli lżej, żeby im pomóc. A teraz słyszę, że to ja się „wtrącam”.

Reklama

Z Klaudią od początku nie było łatwo. Ładna, zgrabna, ale gotować nie potrafi, dzieciom bajki w telefonie puszcza, zamiast książki czytać, a jak raz podłogę umyje, to trzy dni chodzi dumna jak paw. I jeszcze do pracy chodzi! Ja w jej wieku zasuwałam jak dzik, wszystko ogarniałam, a tu – łaska pańska. Próbuję ją czegoś nauczyć, doradzić, to fochy strzela. Syn się nie wtrąca, mówi tylko: „Mamo, daj już spokój”. Łatwo mu mówić.

A potem zachorowałam. Z dnia na dzień, bez ostrzeżenia.Czułam się osamotniona. Jakby nikomu nie było żal. A wtedy właśnie ona, Klaudia, zaczęła przychodzić. Dzień w dzień.

Może nie jest taka zła

Leżałam w tym szpitalnym łóżku jak jakiś eksponat w muzeum. Biała pościel, dźwięk pompki kroplówki i mdły zapach warzywnej zupy – to była moja codzienność. Pielęgniarki niby miłe, ale wszystko robiły w biegu. Lekarz raz dziennie, i to z łaski. Leżałam i pogrążałam się w pesymistycznych myślach.

Ale któregoś dnia pojawiła się ona. Klaudia. Stanęła w drzwiach z torbą, z miną jakby przyszła do koleżanki, a nie do teściowej.

– Przyniosłam ci piżamę, tę z długim rękawem. I sok z marchwi, ten co lubisz.

– Łaskawa jesteś – burknęłam, chociaż… ucieszyłam się. Ale przecież nie będę tego okazywać.

Codziennie przychodziła. Czytała mi gazety, czesała włosy, nawet umyła mi głowę nad miednicą.

– Nie musisz tego robić – warknęłam, bo coś mnie dusiło w gardle.

– Wiem, że nie muszę. Chcę.

Pewnego wieczoru, gdy poprawiała mi poduszkę, wyrwało mi się:

– Przepraszam cię, Klaudia. Może zbyt surowo cię oceniłam.

Zamarła na chwilę. Spojrzała na mnie i tylko ścisnęła moją rękę. Nie odpowiedziała, ale to jej milczenie więcej znaczyło niż tysiąc słów. Pomyślałam wtedy: „Może nie jest aż taka beznadziejna…”.

Wszystko mnie irytowało

Kiedy wyszłam ze szpitala, wszyscy wokół zachowywali się, jakby wróciła święta. Klaudia podała mi rosół w wazie, Paweł przyniósł bukiet tulipanów, a wnuki rysowały laurki z napisem „Babciu, wracaj do zdrowia!”. Wzruszające? Może dla kogoś innego. Ja od razu poczułam, że coś tu jest nie tak.

– Kochana, tylko odpoczywaj, nie musisz nic robić – powiedziała Klaudia, przynosząc mi herbatę.

– Aha. A kto ci powie, że ziemniaki się rozgotowały? – mruknęłam, patrząc wymownie na parujący garnek.

Długo nie wytrzymałam w tej aurze sztucznej uprzejmości. Już drugiego dnia zobaczyłam, że zostawia buty przy drzwiach. Jakby nie wiedziała, że od wilgoci się parkiet wypacza.

– Klaudia, ty to chyba nie wiesz, że się tak nie zostawia butów? – rzuciłam mimochodem.

– Ojej, nie zauważyłam. Już przestawię – odpowiedziała spokojnie.

Spokojnie! Jakby jej było wszystko jedno. I jeszcze te dzieci. Hałasują, biegają po domu jak dzikusy. Nikt ich nie uczy porządku.

– Paweł, a ty to w ogóle słyszysz, co tu się dzieje? – zapytałam syna.

– Mamo, są dziećmi. Mają prawo się bawić.

– Ale nie w godzinach ciszy domowej! – oburzyłam się.

Nie chciałam, żeby się wszystko rozlazło. To ja budowałam ten dom, ten porządek, te zasady. Jeśli im nie przypomnę, kto tu wie najlepiej, to rozlecą się na wszystkie strony.

„Niech sobie myślą, że jestem złośliwa. Ktoś tu musi dbać o ten dom” – powtarzałam sobie każdego dnia.

W końcu przesadziłam

Z początku nic nie zwiastowało katastrofy. Klaudia nadal gotowała, sprzątała, chodziła z dziećmi na spacery. Ale była... cicha. Za cicha. Przestała odpowiadać na moje uwagi. Gdy komentowałam, że „sól to się daje do zupy, a nie do ozdoby”, tylko się uśmiechała. Albo wcale nie reagowała.

– Klaudia, coś ty dziś usmażyła? Kotlet czy podeszwa? – zapytałam raz z ironicznym uśmieszkiem.

– Dla mnie może być podeszwa. Ważne, że dzieci najedzone – odpowiedziała spokojnie i zabrała talerze.

Zrobiło się dziwnie. Kiedy człowiek nie ma się z kim pokłócić, czuje się, jakby mówił do ściany.

Aż któregoś dnia wróciłam z zakupów i od progu wiedziałam, że coś jest nie tak. Cisza. Żadnych krzyków dzieci, żadnych kroków. Wchodzę do salonu – pusto. Na stole leży kartka. Nic specjalnego. Zwykły papier z paroma zdaniami:

„Próbowałam. Dla Ciebie, dla dzieci, dla Pawła. Ale nie chcę żyć w miejscu, gdzie moja wartość zależy od Twojego nastroju. Żegnaj”.

Zrobiło mi się gorąco. Pobiegłam do ich pokoju – szafy puste. Torby zabrane. Dzwonię do syna.

Paweł?! Co to ma znaczyć?

– Mamo, to była nasza decyzja. Już nie mogliśmy tak żyć.

– Ale to przecież tylko żarty były! – tłumaczyłam.

– Może i dla Ciebie. Ale dla Klaudii – nie.

Nie było mi do śmiechu

Na początku próbowałam się nie przejmować. „Przejdzie jej, to wróci” – mówiłam sąsiadce. Ale minął tydzień, potem drugi. List leżał nadal na stole, jak wyrzut sumienia. W domu było cicho, tak cicho, że słyszałam swój własny oddech.

Zaczęłam mówić do siebie. Na głos. Siadałam przy stole z dwiema filiżankami, jak zawsze. Jedna dla mnie, druga... no właśnie.

– Pamiętasz, jak mnie czesałaś w szpitalu? – mruknęłam kiedyś, patrząc na pusty fotel. – Powiedziałaś, że chcesz. A teraz? Teraz już nie chcesz?

Raz pojechałam do nich. Dzieci wyglądały przez okno, ale nikt nie otworzył drzwi. Słyszałam, że są w środku, ale... nic. Paweł wysłał potem SMS-a: „Mamo, nie teraz. Potrzebujemy trochę spokoju i przestrzeni”.

Przestrzeń! A ja co? Kiedyś w jednym pokoju siedziało nas ośmioro i nikt nie mówił o przestrzeni!

Wspomnienia wracały coraz częściej. Jak przykrywała mnie kocem. Jak poprawiała poduszkę. Jak głaskała wnuczka po głowie. Przypomniałam sobie, że kiedyś powiedziała:

– Mamo, może nie jestem idealna, ale się staram.

A ja co? Parsknęłam śmiechem. Bo przecież ja zawsze wiem lepiej. Teraz już nie było mi do śmiechu.

Zostałam sama jak palec

Dni zlewały się w jedno. Rano wstawałam, robiłam herbatę, siadałam przy stole i gapiłam się przez okno. Nic się nie działo. Nikogo nie było. Nikt nie krzyczał, nikt nie stukał talerzami. Było... pusto.

Zadzwoniłam do Pawła po raz kolejny.

– Synu, może byście wpadli? Obiad zrobię.

– Mamo, nie dziś. Mamy dużo na głowie.

– Zawsze coś. Kiedyś to ja miałam na głowie wszystko, ale nikt mnie nie pytał, czy mam czas!

– Mamo... – westchnął. – Daj nam chwilę.

„Chwilę”. Chwile zamieniały się w tygodnie. A ja siedziałam. Oglądałam stare seriale, których już nikt nie oglądał. Prasowałam rzeczy, których nikt nie nosił. I czekałam.

Pewnego dnia odnalazłam w szufladzie spinkę Klaudii. Małą, złotą, z perłowym oczkiem. Wzięłam ją do ręki i przez długi czas tylko patrzyłam.

– Ty głupia babo – powiedziałam do siebie. – Miałaś kobietę, która ci podała nocnik w szpitalu, a ty ją zrównałaś z błotem, bo zostawiła buty przy drzwiach.

Zrobiło mi się słabo. Nie z choroby. Z żalu. Bo może i byłam mądrzejsza, może i miałam rację. Ale co mi z tej racji, skoro jestem sama?

Dobra synowa to skarb

Usiadłam przy stole. Przede mną parowała herbata, obok stała pusta filiżanka – nawyk, którego nie umiałam się pozbyć. Wspominałam dzień, w którym Klaudia pocałowała mnie w czoło i powiedziała: „Do jutra”. A ja wtedy pomyślałam: „Jak jutro, to jutro”.

Tyle że tego jutra już nie było.

Nie miałam już na kogo burczeć, komu rzucać uszczypliwość, komu zmieniać przyprawy w zupie. Wszystko było ciche. Nawet pies sąsiadów jakby przestał szczekać. Czasem myślałam, żeby napisać, zadzwonić, ale co miałabym powiedzieć? „Wracajcie, będę milsza”? Kto by w to uwierzył?

Może byłam potworem. Ale przecież mnie też nikt nie nauczył, jak kochać bezwarunkowo... – szeptałam sama do siebie.

Nie mówiłam tego nikomu. Nie pokazywałam łez. Ale tego dnia nie wytrzymałam. Popłynęły po policzkach, ciche, gorzkie.

Zostałam sama. Z herbatą, pustym domem i myślą, że dobra synowa to skarb.

A ja swój oddałam.

Michalina, 73 lata


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama