„Pojechałam w góry na kilka dni, by uciec od zgiełku. Przez właściciela pensjonatu zostałam dłużej, niż planowałam”
„Znalazłam pensjonat w górach. Mały, drewniany, na uboczu, z kominkiem i zapachem kawy unoszącym się w powietrzu. Kiedy tylko przyjechałam, uderzyła mnie ta cisza. Nie miejski szum, nie stukot obcasów po chodniku. Po prostu – nic”.

- Redakcja
Mam na imię Oliwia i mam trzydzieści jeden lat. Jeszcze niedawno myślałam, że moje życie jest poukładane. Miałam pracę, mężczyznę, z którym planowałam przyszłość i mieszkanie urządzone pod nas dwoje. Dziś nie mam nic z tego. Poza sobą. Chociaż i do siebie muszę się na nowo przekonać.
Przez ostatnie dwa lata byłam w związku, który coraz bardziej mnie wypalał. Michał potrafił być czuły i ciepły, ale równie dobrze potrafił znikać na kilka dni, wracać pijany i wrzeszczeć o „swojej przestrzeni”. Nigdy mnie nie uderzył. Ale to, jak mnie traktował słowami – to bolało bardziej niż jakikolwiek cios. Obwiniał mnie o wszystko. O swoją frustrację, niepowodzenia, a nawet o to, że jest nieszczęśliwy. Bo za dużo chciałam. Bo przeszkadzam mu oddychać.
Kiedy powiedział, że „może powinnyśmy się rozstać”, coś we mnie pękło. Spakowałam walizkę i wyjechałam. Bez planu, bez pracy, z wypowiedzeniem wynajmu i sercem, które chciało tylko jednej rzeczy – ciszy. Znalazłam pensjonat w górach. Mały, drewniany, na uboczu, z kominkiem i zapachem kawy unoszącym się w powietrzu. Kiedy tylko przyjechałam, uderzyła mnie ta cisza. Nie miejski szum, nie stukot obcasów po chodniku. Po prostu – nic. Na początku to „nic” mnie przytłaczało. Bałam się swoich myśli. Ale z każdym dniem zaczynałam je oswajać.
Gospodarzem pensjonatu był Maciek. Nieśmiały, z zamkniętą twarzą i głosem, który ledwie przebijał się przez ciszę. Nasze rozmowy ograniczały się do niezbędnego minimum.
– Dzień dobry.
– Śniadanie na stole.
– Dziękuję.
(Cisza).
Mimo że nie był opryskliwy, trudno było cokolwiek z niego wyczytać. W kuchni pachniało chlebem i czosnkiem, a on przechadzał się między garnkami jak cień. I choć byłam tu dopiero kilka dni, zaczynałam się zastanawiać, co kryje ten człowiek. A może – kogo stracił?
Przyjechałam w góry, by odetchnąć
Obudziłam się przed świtem. Za oknem nie było jeszcze światła, tylko zamglone sylwetki drzew i ledwo widoczna linia horyzontu. W pokoju było chłodno. Wsunęłam nogi w wełniane skarpety i sięgnęłam po bluzę, która leżała na krześle. Nie chciałam iść na śniadanie. Nie miałam ochoty widzieć Maćka, udawać, że jestem wypoczęta i zrelaksowana. Moje wnętrze nadal drżało, jakby ciągle czekało na jakiś krzyk, telefon albo kłótnię. Zeszłam jednak do kuchni tylko po to, by nalać sobie kubek herbaty i szybko wyjść. Maciek był przy kuchence. Uniósł wzrok tylko na moment.
– Śniadanie na stole – powiedział.
– Dziękuję – odparłam szeptem.
Po chwili byłam już na zewnątrz. Chciałam iść gdzieś daleko, ruszyć przed siebie, przewietrzyć duszę, pomyśleć. Na mapie, którą wzięłam z recepcji, zaznaczono kilka szlaków. Wybrałam jeden z tych krótszych, z pozoru bezpieczny. Na początku było dobrze. Ścieżka prowadziła przez las, powietrze miało wilgotny zapach igliwia i ziemi. Czułam, jak moje ciało rozluźnia się, jak oddech powoli się wyrównuje. Przez moment miałam wrażenie, że jestem gdzieś, gdzie nie muszę udawać, że wszystko jest w porządku.
Po kilku godzinach pogoda zaczęła się zmieniać. Najpierw nieśmiało, pojedynczymi chmurami, potem gwałtownie. Wiatr zaczął szarpać gałęziami, niebo zrobiło się stalowoszare. Deszcz pojawił się nagle, lodowaty, przenikliwy. Ścieżka, którą szłam, zniknęła gdzieś między krzewami. Mapa przemokła i nie byłam już pewna, w którą stronę iść.
Zaczął narastać we mnie niepokój. Każdy krzak wyglądał tak samo, każdy głaz zdawał się już znajomy. Kroki stawały się coraz szybsze, bardziej nerwowe. Próbowałam wrócić, ale wszystko wydawało się inne niż rano. Gdy zapadł zmrok, ogarnęła mnie panika. Zimno przenikało przez ubranie, dłońmi już ledwo mogłam poruszać. Siadłam pod drzewem, próbując jakoś się ogrzać. Nie wiem, ile tak siedziałam. Gdy usłyszałam zbliżające się kroki, pomyślałam, że to halucynacje. Ale po chwili w świetle latarki zobaczyłam znajomą sylwetkę. Maciek uklęknął przede mną.
– Nie powinnaś była iść sama – powiedział cicho.
– Myślałam, że to mi pomoże – drżałam, ale nie tylko z zimna.
– Zginęłabyś. Nie rób tego więcej.
Nie odpowiedziałam. Nie miałam siły. Dałam się poprowadzić, jak dziecko. On szedł przodem, milczący, pewny. Dopiero w pensjonacie zrozumiałam, jak bardzo było mi zimno. Pomógł mi zdjąć przemoczony polar, podał koc, postawił kubek z herbatą. Nie pytał o nic.
Maciek wzbudzał moją ciekawość
Następnego ranka obudziłam się zmęczona, jakbym całą noc nie spała. Chociaż pamiętałam, że zasnęłam od razu, zaraz po tym, jak Maciek wyszedł z pokoju. Pod drzwiami stał termos i kartka z krótkim zdaniem: „Nie wychodź dziś sama”. Nie podpisał się, ale to nie było potrzebne. Zeszłam do kuchni dopiero koło południa. Maciek siedział przy stole z gazetą, jakby nic się nie wydarzyło. Nie podniósł wzroku, dopóki nie zapytałam:
– Czy to była głupota?
Spojrzał na mnie uważnie, długo milczał.
– Trochę. Ale rozumiem.
Usiadłam naprzeciwko. Na stole stała miska z jajecznicą i chleb.
– To dla ciebie – powiedział.
– Dziękuję.
Jadłam w ciszy, a on wrócił do czytania. Co jakiś czas zerkałam na niego. Zauważyłam, że jego dłonie są popękane od pracy, że palce ma lekko zakurzone mąką. Nie wyglądał na kogoś, kto lubi rozmawiać. A jednak coś się zmieniło. Jego obecność nie była już obojętna.
– Zawsze jesteś taki... cichy? – zapytałam po chwili.
Nie oderwał wzroku od gazety.
– Lepiej tak. Mniej się wtedy psuje.
– A jeśli cisza przestaje wystarczać?
Odpowiedź nie padła od razu.
– Wtedy trzeba uważać. Cisza chroni.
Odłożył gazetę, wstał i zajął się naczyniami. Nie czułam się zbytnio zaproszona do dalszej rozmowy, ale nie czułam się też odrzucona. Atmosfera między nami zmieniła się. Już nie byłam gościem, którego się toleruje. Byłam kimś, kogo nie trzeba wyrzucać z kuchni. Tego dnia nie poszłam na szlak. Pomogłam przy obieraniu ziemniaków, potem przy myciu okien w jadalni. Maciek milczał, ale jego obecność była coraz mniej szorstka. Nie uciekał wzrokiem. Zaczął czasem żartować – bardzo delikatnie, ledwie zauważalnie. Wieczorem zaparzył mi herbatę. Sam też nalał sobie kubek i usiadł obok.
– Kiedyś też potrzebowałem spokoju – powiedział cicho. – Ale nie takiego. Raczej pustki.
– I co się stało?
– Pustka to nie to samo, co spokój.
Nie drążyłam. Ale wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może Maciek coś stracił. Że jego cisza ma swoje źródło, i że jeśli ją zrozumiem, przestanie być między nami barierą.
Rozmowy przy kominku
Zaczęło się niewinnie. Jednego popołudnia, kiedy siedziałam na tarasie z książką, Maciek wyszedł z wiadrem i mopem. Patrzył na mnie przez chwilę, po czym powiedział:
– Jeśli masz ochotę, możesz pomóc. Tylko nie musisz.
Wstałam bez słowa. Sprzątaliśmy pokoje, zmywaliśmy podłogi, wietrzyliśmy pościele. Na początku pracowaliśmy osobno, ale szybko zaczęliśmy się zgrywać – ja bez problemu rozpoznawałam, czego mu potrzeba, on podawał mi rzeczy, zanim zdążyłam o nie poprosić. Kiedy zerknęłam na niego podczas ścierania kurzu z parapetu, uśmiechał się pod nosem.
– Co? – zapytałam, trochę speszona.
– Nic. Po prostu nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś mi pomagał w pensjonacie i nie narzekał przy tym – odparł.
– Wiesz, nie robię tego z litości.
– Wiem.
Wieczorem znowu siedzieliśmy razem, tym razem przy kominku. W pokoju pachniało drewnem i czymś korzennym, może herbatą. On przyniósł dwie szklanki i usiadł w fotelu naprzeciwko mnie. Milczeliśmy przez kilka minut, aż w końcu powiedział:
– Kiedyś prowadziłem to miejsce z kimś. Już nie ma jej ze mną.
Nie musiałam pytać, kim była. W jego głosie było wszystko.
– Przepraszam – powiedziałam ostrożnie.
– Nie przepraszaj. Czasem trzeba zamilknąć, żeby przetrwać.
– A czasem trzeba zacząć mówić, żeby się nie rozpaść.
Spojrzał na mnie, jakby pierwszy raz mnie widział naprawdę. Oczy miał zmęczone, ale spokojne. W tym spojrzeniu nie było już chłodu. Później opowiadał. O kobiecie, z którą budował to miejsce od zera, o wspólnych planach, o nagłej chorobie, która zabrała ją szybciej, niż zdążyli cokolwiek oswoić. Słuchałam bez przerywania, a on mówił spokojnie, rzeczowo. Jak ktoś, kto już przestał walczyć z pamięcią.
Tego wieczoru po raz pierwszy się zaśmiał. Opowiadał o kliencie, który w środku zimy pomylił pensjonat z górską wyprawą i przyszedł w klapkach. Śmialiśmy się oboje, szczerze, lekko. Nawet nie zauważyłam, kiedy zrobiło się późno.
– Dobranoc, Oliwia – powiedział, kiedy wstałam.
– Dobranoc, Maćku – odpowiedziałam i nie musiałam się już zmuszać do uśmiechu.
Nie chciałam wracać
Zostałam dłużej, niż planowałam. Miałam wrócić po tygodniu, ale każdy dzień zdawał się być niepełny, jeśli nie zaczynał się od widoku świerków za oknem i dźwięku kroków Maćka na drewnianych schodach. Kiedy w telefonie pojawiały się wiadomości z miasta, tylko na nie spoglądałam i odkładałam aparat na bok. Znajomi pytali, kiedy wrócę, czy już mi lepiej, czy czegoś mi nie potrzeba. Ale niczego nie brakowało – przynajmniej nie z tego świata, który zostawiłam za sobą.
Czułam, że oddycham. Po raz pierwszy od dawna. Zaczęłam pomagać Maćkowi regularnie. Przy śniadaniach, przy planach na modernizację pensjonatu, nawet przy układaniu harmonogramu rezerwacji. Nie pytał o moje życie w mieście. Ja nie pytałam o jego codzienność sprzed mojej wizyty. Ale coraz częściej robiliśmy coś razem – i to wystarczało. Pewnego dnia przyniósł do kuchni szkic nowego pokoju gościnnego, który chciał urządzić na poddaszu.
– Sam nie wiem, czy to ma sens – powiedział.
– Ma – odpowiedziałam bez wahania. – To miejsce... jest ważne. Dla mnie już jest.
Nie spojrzał na mnie od razu. Najpierw uśmiechnął się do papierów, jakby coś mu się przypomniało. Potem powiedział:
– Tu nikt nie mówi za dużo. I dobrze. Bo słowa czasem przeszkadzają.
Nie było między nami żadnych deklaracji. Nie było trzymania się za ręce, czułych gestów, ani spojrzeń pełnych niedopowiedzianych obietnic. Była tylko obecność. On wiedział, że jestem, a ja czułam, że mogę być. I to, w tamtej chwili, było więcej warte niż jakiekolwiek wyznanie.
Kiedyś, przy zmywaniu naczyń, rzuciłam półżartem:
– W mieście już na mnie nikt nie czeka.
Maciek podszedł bliżej i bezpośrednio zapytał:
– A tu?
Zawahałam się. Odpowiedź przyszła powoli, ale bez wstydu.
– Tu... może zaczynam czekać na siebie.
Nie skomentował tego. Ale w jego spojrzeniu coś się poruszyło. Coś jak cicha zgoda, zrozumienie. Może nawet coś więcej.
Oliwia, 31 lat
Czytaj także:
- „Pojechałam w góry, by odsapnąć po rozwodzie. Na szlaku w Tatrach czekała na mnie niespodzianka”
- „Romans w górach sprawił, że na nowo poczułam się kobietą. Czar jednak prysł, gdy dowiedziałam się, kim jest mój amant”
- „Zgubiliśmy się w górach, ale na leśnej polanie wcale nie próżnowaliśmy. Było upojnie jak w malinowym chruśniaku”