„Ponad 20 lat starałam się o ciążę, ale ta nie przychodziła. Teraz mam pół wieku i wreszcie spełniło się moje marzenie”
„– Proszę pani… pani jest w ciąży. Dziesiąty tydzień. Patrzyłam na nią w osłupieniu. – To chyba jakaś pomyłka. My z mężem nie możemy mieć dzieci. Nigdy się nie udało. Od ponad dwudziestu lat nie zabezpieczamy się i nigdy nic”.

- listy do redakcji
Gdy miałam dwadzieścia kilka lat, wyobrażałam sobie przyszłość zupełnie inaczej. W moich myślach były dzieci, wspólne święta, kolorowe rysunki na lodówce i wieczory spędzane nad szkolnymi zadaniami. Z perspektywy lat widzę, że życie rzadko układa się zgodnie z planem. A czasem pisze taki scenariusz, którego nie byłby w stanie wymyślić nawet najbardziej szalony reżyser.
Nie było nam dane zostać rodzicami
Z Marcinem staraliśmy się o dziecko prawie dekadę. Początkowo bez presji, z wiarą, że kiedyś się uda. Potem zaczęły się badania, lekarze, niekończące się wyniki. I nic. Żadnej wyraźnej przyczyny. Żadnej konkretnej diagnozy. Po prostu – brak efektu. Słyszeliśmy: „czasem tak bywa”, „proszę próbować dalej”. Próbowaliśmy. I odpuszczaliśmy. Wracaliśmy do nadziei, by po chwili znów ją porzucić. Na zaawansowane leczenie nie było nas stać. Na adopcję – nie byliśmy zgodni. Marcin, choć dobry i ciepły człowiek, nie potrafił sobie wyobrazić wychowywania nie swojego dziecka.
– Wiem, że to może zabrzmieć okrutnie – mówił – ale nie jestem pewien, czy byłbym w stanie pokochać obce dziecko tak, jak swoje.
Początkowo próbowałam go przekonać. Szukałam argumentów, przykładów, opowieści o szczęśliwych adopcjach. Z czasem jednak zrozumiałam, że nie tędy droga. Zaczęliśmy układać się z tą naszą bezdzietnością. Mówić sobie, że tak miało być.
– Przecież mamy Zuzię i Pawła – przypominał Marcin o naszych chrześniakach. – Możemy im dawać uwagę i miłość. To wystarczy.
Z czasem faktycznie nauczyłam się dostrzegać dobre strony naszej sytuacji. Mieliśmy czas. Byliśmy niezależni. Spontaniczne wyjazdy, kolacje w środku tygodnia, brak nieprzespanych nocy i budżet, który nie musiał obejmować pieluch. Nasze życie było inne, ale nie nieszczęśliwe.
Stało się niemożliwe
Kiedy kilka miesięcy temu zauważyłam, że nie mam miesiączki, uznałam, że to menopauza. Miałam przecież czterdzieści pięć lat. Czułam się osłabiona, senna, rozdrażniona. Wszystko wskazywało na to, że wchodzę w nowy etap życia. Umówiłam się do ginekolożki, by się upewnić. Pani doktor była rzeczowa, ale im dłużej trwało badanie, tym bardziej robiła się zamyślona. Coś sprawdzała, coś notowała. W końcu spojrzała na mnie i powiedziała:
– Proszę pani… pani jest w ciąży. Dziesiąty tydzień.
Patrzyłam na nią w osłupieniu.
– To chyba jakaś pomyłka. My z mężem nie możemy mieć dzieci. Nigdy się nie udało. Od ponad dwudziestu lat nie zabezpieczamy się i nigdy nic…
– A jednak. Jest pani w ciąży. I wszystko wskazuje na to, że to prawidłowa ciąża.
Wyszłam z gabinetu jak we śnie. Jechałam autobusem i gapiłam się w okno, czując, jak wszystko wiruje. Jeszcze kilka tygodni wcześniej byłam przekonana, że nasze życie się ustabilizowało. A tu – taka wiadomość. Marcin zareagował podobnie jak ja. Najpierw niedowierzanie. Potem panika.
– Boże… ja niedługo kończę pięćdziesiąt lat! – mówił. – My już się przyzwyczailiśmy do naszej codzienności. Teraz wszystko się wywróci. Co my zrobimy?
Na początku byłam przerażona
Też miałam mnóstwo obaw. Nie tylko o siebie, ale przede wszystkim o dziecko. Wiedziałam, że ciąża po czterdziestce to wyższe ryzyko – poronień, wad genetycznych, komplikacji. Bałam się. Ale nie potrafiłam myśleć o tej ciąży jak o błędzie. To był cud. Nieplanowany. Nieoczekiwany. Ale cud. Kiedy wróciliśmy na kolejną wizytę, trafiliśmy do lekarki, która nie wykazywała się empatią.
– Ciąża w pani wieku to duże ryzyko. Szczerze mówiąc, nie wiem, na co państwo liczycie. Dziecko może być chore. A jeśli nawet nie, to wychowywanie go w takim wieku… – urwała znacząco.
Zrobiło mi się wstyd. Chciałam powiedzieć, że nie planowaliśmy tego. Ale zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, Marcin wstał.
– Proszę nas nie pouczać. Nie wie pani nic o naszym życiu i nie ma pani prawa nas oceniać – powiedział z niezwykłym spokojem, ale i stanowczością. – Do widzenia.
Pociągnął mnie za rękę i wyszliśmy. Trafiliśmy do innej lekarki, o wiele bardziej ludzkiej. Szczera, konkretna, ale pełna szacunku.
– Tak, to ciąża wysokiego ryzyka – powiedziała. – Ale zrobimy wszystko, by przebiegła jak najlepiej. Dam pani skierowania na badania prenatalne. Proszę dbać o siebie i wierzyć w dobre zakończenie.
To dziecko jest naszym cudem
Od początku wiedziałam, że nie wszyscy będą wyrozumiali. I rzeczywiście – pojawiły się głosy, że to nieodpowiedzialne. Że skazuję dziecko na trudne życie z „dziadkami”. Bolały mnie te komentarze. Nawet w rodzinie nie wszyscy nas wspierali. Ale byli też tacy, którzy stali po naszej stronie. I na szczęście – miałam Marcina. Choć nadal bywał wystraszony, to jednak wspierał mnie w każdym kroku. Czułam, że jesteśmy w tym razem.
Poszłam na zwolnienie lekarskie i zaczęłam dbać o siebie jeszcze bardziej niż dotychczas. Zdrowe jedzenie, odpoczynek, spacery. Wyniki badań – dobre. Regularne USG, konsultacje, dwa krótkie pobyty w szpitalu „na obserwację”. Każde pozytywne słowo lekarzy podnosiło mnie na duchu i przekonywało, że wszystko będzie dobrze.
Aż w końcu przyszedł ten dzień. W 39. tygodniu ciąży na świat przyszła nasza córeczka – Hania. Zdrowa, różowiutka, z mocnym głosem. Otrzymała 9 punktów w skali Apgar. Gdy pierwszy raz ją przytuliłam, wiedziałam, że już nic nie będzie takie jak wcześniej. I że nigdy, przenigdy nie chciałabym wracać do tamtego „dawnego” życia bez niej.
Czy bywa trudno? Oczywiście. Marcin gorzej znosi zarwane noce, jego kręgosłup coraz częściej daje o sobie znać. Ja też miewam dni, gdy po prostu nie daję rady. Ale Hania dodała nam sił. Zmieniliśmy się. Odmłodnieliśmy. Śmiejemy się więcej niż kiedyś. Każdy jej krok, każdy nowy wyraz, pierwsze „mamo” — to wszystko jest jak prezent, na który się nie zasłużyło.
Ludzie myślą, że jesteśmy dziadkami
Najgorsze są reakcje ludzi. Kiedy chodziliśmy na spacery z wózkiem, obcy ludzie brali mnie za babcię. W przedszkolu wychowawczyni poprosiła, żebym przekazała mamie Hani informację o zebraniu. Nawet dziś, gdy córka ma dziesięć lat, słyszę czasem „to wnuczka, prawda?”. I zawsze boli. Ale Hania wie, że jestem jej mamą. I to jest najważniejsze.
Bo mimo lęku o przyszłość, mimo świadomości naszego wieku — nie żałuję. Ani przez sekundę. Zrobimy wszystko, by być jak najlepszymi rodzicami. Choć późno nas to spotkało, może właśnie dlatego kochamy mocniej. I każdego dnia dziękuję losowi, że postanowił nas zaskoczyć. Tak pięknie.
Czasem siadam wieczorem na fotelu, gdy Hania już śpi, i po prostu się jej przyglądam. Ma spokojny, lekko zadarty nosek, delikatnie otwarte usta i długie, gęste rzęsy. Wygląda jak marzenie, które kiedyś odpuściłam, a które nagle spełniło się bez zapowiedzi. Myślę wtedy o tym, jak będzie miała naście lat, jak wróci do domu ze złamanym sercem, jak będzie zdawała maturę, jak zapyta mnie, czym była miłość, zanim się pojawiła. I modlę się, bym wtedy jeszcze była obok.
Zaczęliśmy z Marcinem spisywać dla niej listy. Zwyczajne rzeczy — nasze myśli, wspomnienia, porady. Na wypadek, gdyby kiedyś nas zabrakło zbyt wcześnie. Chcemy zostawić jej nie tylko wspomnienia, ale też kawałki siebie. Zapisane w słowach, w emocjach, w nadziei, że poczuje nas, nawet gdy będziemy już tylko wspomnieniem. Bo choć nie jesteśmy młodzi, jesteśmy kochający. A miłość — ta prawdziwa — nie zna wieku.
Małgorzata, 49 lat
Czytaj także:
- „Kupiłam tacie marzenie każdego majsterkowicza na Dzień Ojca. Mógł zbudować między nami most, ale on wolał go pogrzebać”
- „Nakryłem mojego ojca i żonę na gorącym uczynku. Mieli pielić hortensję, a zadbali o inny ogródek”
- „Szparagi i czereśnie to dla mnie nieosiągalny luksus. Po porodzie zostałam w domu z dzieckiem i bieda aż piszczy”