Reklama

Gdyby ktoś mnie zapytał, czy jestem szczęśliwa, jeszcze kilka lat temu odpowiedziałabym bez wahania: "tak". Bo przecież miałam wszystko, czego — wydawałoby się — potrzeba do szczęścia. Spokojny dom, pracę, która może nie dawała kokosów, ale pozwalała utrzymać się bez stresu, i męża, który co wieczór wracał do domu, nie pił, nie zdradzał. Normalność. Stabilność. Tyle że... z czasem zaczęłam się w tej normalności dusić.

Reklama

Zaczęło się niewinnie — Tomek, mój mąż, wpadł na pomysł prowadzenia zeszytu z wydatkami. „Dla lepszej kontroli domowego budżetu” — powiedział. I wtedy to jeszcze nie brzmiało groźnie. Wręcz przeciwnie, pomyślałam: „Fajnie, w końcu będziemy wiedzieć, na co idą pieniądze. Może nawet uda się coś zaoszczędzić na urlop”. Przez pierwsze tygodnie zapisywaliśmy razem wszystko, co kupowaliśmy. Ja – batonika w kiosku, on – mydło w drogerii. Drobiazgi.

Ale z czasem coś się zmieniło. Wieczorne przeglądanie paragonów przestało być wspólnym rytuałem, a zaczęło przypominać... przesłuchanie. „Kwiaty za dwanaście złotych? Po co?” — pytał Tomek, marszcząc brwi. „Kawa? Znów na wynos? Czy nie mamy kawy w domu?” I choć z początku się śmiałam, zbywałam, tłumaczyłam, że to tylko drobiazgi, że potrzebuję choć jednej rzeczy tylko dla siebie — nie słuchał mnie. Im dłużej prowadziliśmy zeszyt, tym bardziej miałam wrażenie, że jestem rozliczana jak uczennica za złe oceny. Wydatki moje, nigdy jego.

Zaczęłam się wstydzić. Wrzucałam paragony z drogerii do śmieci jeszcze przed wejściem do domu. Gotówkę nosiłam w oddzielnej kieszonce, „żeby nie było śladu na koncie”. Czułam się jak złodziejka. We własnym domu.

Nie mówiłam o tym nikomu. Przecież Tomek nie robił niczego złego — nie krzyczał, nie bił, nie był agresywny. Po prostu... kontrolował. Dbał o finanse. Prawda?

Pewnego dnia złapałam się na tym, że robiąc zakupy w Biedronce, wybierałam najtańszy papier toaletowy, bo nie chciałam potem słuchać wykładu. Wtedy zrozumiałam, że coś poszło bardzo nie tak. Tyle że nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo.

Mąż mnie kontrolował

Kawa za piętnaście złotych?! – głos Tomka rozdarł ciszę jak brzytwa. Stał nad stołem w kuchni, trzymając w palcach zmięty paragon z kawiarni. – Serio, Anka?

– No co? – próbowałam zachować spokój. – Miałam ciężki dzień, chciałam sobie sprawić przyjemność...

– W pracy też mają ekspres. Albo mogłaś poczekać do domu – burknął i otworzył zeszyt z wydatkami. Starannie przepisał kwotę, podkreślił ją i dodał: "zbytek".

Stałam z kubkiem herbaty w rękach i czułam, jak zaciska mi się gardło. Znowu to samo. Kolejna próba obrony mojej potrzeby – nawet nie zachcianki – kończyła się etykietką "rozrzutna". Chciałam coś powiedzieć, wyjaśnić, ale on już przeglądał kolejne paragony.

– A to? Kwiaty za dwanaście złotych? Przecież za tydzień zwiędną. Po co?

– Bo lubię tulipany, zresztą zbliża się Wielkanoc – odpowiedziałam cicho, niemal szeptem.

Tomek spojrzał na mnie z politowaniem.

– Wiesz, że z takim podejściem nigdy nie odłożymy na wakacje?

Nie odpowiedziałam. Przecież wiedziałam. Tylko że marzyłam o życiu, w którym nie muszę tłumaczyć się z każdego drobiazgu.

Wieczorem, leżąc w łóżku, przewracałam się z boku na bok. Czułam się jak dziecko pod okiem surowego ojca, a nie jak żona w partnerskim związku.

Zaczęłam się zastanawiać... czy to jeszcze troska o domowy budżet, czy już kontrola?

Zaczęłam kombinować

– On sprawdza paragony? Wszystkie? – Kasia uniosła brwi tak wysoko, że aż zmarszczyło jej czoło.

– Każdego dnia – przyznałam i napiłam się kawy. W kawiarni, w której zawsze spotykałyśmy się po pracy, czułam się wolna. Przynajmniej przez godzinę.

– Anka, on cię rozlicza jak księgowa w korporacji. Przecież to chore – powiedziała, patrząc na mnie z troską.

– Wiem... Ale nie umiem już inaczej. Boję się jego miny, tych westchnień, komentarzy. Czuję się... winna.

– Ale za co, kobieto?

Nie odpowiedziałam. Bo sama nie wiedziałam. Za te nieszczęsne frezje, za jogurt z truskawkami, który był o złotówkę droższy niż zwykle, za szampon pachnący lawendą. Za siebie.

Od tamtego dnia zaczęłam kombinować. Wrzucałam paragony do śmietnika przed wejściem do mieszkania. Płaciłam gotówką – specjalnie wypłacałam z bankomatu, żeby nic nie zostawało na koncie. Nawet Kasia się śmiała, że mam system lepszy niż mafia.

Ale mnie nie było do śmiechu. Każde ukrycie zakupu przypominało zdradę.

– Oszukuję – powiedziałam do Kasi. – Jakbyśmy grali w jakąś grę, w której chcę wygrać, ale nie mogę grać uczciwie.

– Anka, to nie gra. To twoje życie.

I wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może nie jestem w tym wszystkim winna. Może to nie ja zawiodłam.

Miałam tego dość

Znalazł paragon w kieszeni mojej kurtki. Ot, drobnostka – drogeria, czterdzieści osiem złotych.

– Ania, co to ma być? – zapytał, trzymając świstek jak dowód zbrodni.

Stałam przy kuchni, obierając ziemniaki. Zamarłam. Paragon. Przysięgam, że go tam nie było. A przynajmniej tak myślałam. Schowałam go? Wypadł? Nie pamiętałam. Serce biło mi jak szalone.

– Kupiłam kilka rzeczy... do łazienki – próbowałam mówić spokojnie, jakby to była najnormalniejsza sytuacja na świecie. Bo przecież była.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś? – Tomek patrzył chłodno. – Co jeszcze ukrywasz?

– Nic! Boże, czepiasz się, jakby to było nie wiadomo co. Kupiłam balsam i płyn do kąpieli!

– A nie mamy w domu pięciu innych?

– A może po prostu miałam ochotę na coś nowego?! – wybuchłam, rzucając nożem do zlewu.

Zapanowała cisza. Patrzył na mnie zaskoczony. W końcu odezwałam się pierwsza.

– Ukrywam, bo się boję twojej reakcji, rozumiesz? Każdy mój zakup komentujesz, krytykujesz. Ja się czuję jak dziecko pod opieką nauczyciela, a nie żona!

– Ja tylko chcę wiedzieć, na co idą nasze pieniądze – odparł spokojnie, aż nazbyt spokojnie.

– A ja chcę mieć choć odrobinę wolności!

Pobiegłam do łazienki, zatrzaskując drzwi z hukiem. Siadłam na zimnej podłodze i płakałam.

Nie chodziło o paragon. Chodziło o to, że zaczęłam się bać własnego domu.

Te słowa były jak cios

Wszystko wybuchło przez zupę. Dosłownie. Rozlała się, bo kubek stał zbyt blisko krawędzi blatu. A może dlatego, że atmosfera i tak była już napięta jak struna.

– Widzisz, Anka? Gdybyś była bardziej uważna... – zaczął Tomek, a ja już nie wytrzymałam.

– Naprawdę? To teraz nawet rozlana zupa jest moją winą? – syknęłam, wycierając podłogę. – Może zapiszesz to w zeszycie? "Zupa zmarnowana – strata: 3,80 zł"?

Spojrzał na mnie ostro.

– Przestań.

– Nie, nie przestanę! Masz mnie za idiotkę, którą trzeba kontrolować. Wszystko liczysz, komentujesz, notujesz! Nie mogę kupić nawet głupich kwiatów, bo zaraz słyszę, że „zwiędną”!

– Chciałem tylko dbać o nasz budżet – odparł twardo, jakby recytował regułkę.

– Nie! Chciałeś mieć nade mną władzę! – wrzasnęłam. – Żebym się tłumaczyła z każdego wydanego grosza. Jakbyśmy nie byli partnerami, tylko ty szefem, a ja twoją pracownicą!

Wstał od stołu. Cisza. Ciężka, tłusta, niewygodna.

– Skoro tak to widzisz... – powiedział lodowato. – Może powinnaś przemyśleć, co dla ciebie jest ważniejsze – niezależność czy wspólny dom.

Te słowa były jak cios. Nie odpowiedziałam. Nie potrafiłam. Bo po raz pierwszy naprawdę pomyślałam o tym, by odejść.

Nie mogłam z nim zostać

Spakowałam tylko najpotrzebniejsze rzeczy i wyszłam. Bez słowa. Bez awantury. Zeszyt leżał na stole, otwarty, z długopisem wsuniętym między kartki. Jakby czekał na kolejne rozliczenie.

U Kasi byłam już trzeci dzień. Nie zadzwonił. Nie napisał. Nawet nie próbował się dowiedzieć, czy żyję.

– I co, odezwie się? – zapytała Kasia, stawiając mi herbatę.

– Może liczy, że wrócę z podkulonym ogonem – odpowiedziałam gorzko.

Patrzyłam w sufit. W ciszy. Tam, w mieszkaniu z Tomkiem, też była cisza. Ale inna. Tamta bolała. Ta tutaj – leczyła.

– I co teraz? – dopytywała Kasia. – Wrócisz?

– Nie wiem. Naprawdę nie wiem.

Bo jak się wraca do miejsca, w którym człowiek przestaje być sobą? Gdzie każda decyzja musi być przez kogoś zatwierdzona? Gdzie kupno szamponu staje się aktem buntu?

Wieczorem siedziałam z notesem w ręku. Zwykłym, czystym. Pisałam w nim, co czuję. Po raz pierwszy od miesięcy. I przyszło mi do głowy pytanie: czy można żyć z kimś, kto traktuje cię jak poddanego?

Cisza, która kiedyś mnie dławiła, teraz dawała mi siłę.

Postawiłam mu ultimatum

Wróciłam w niedzielę. Nie dlatego, że się stęskniłam. Wróciłam, bo musiałam zobaczyć, czy da się to jeszcze uratować.

Tomek siedział przy stole, jakby czas się zatrzymał. Ten sam zeszyt, ten sam długopis, ta sama cisza.

– To nie może tak wyglądać – powiedziałam, zanim zdążył się odezwać.

Nie zaprotestował. Przez chwilę milczał, a potem skinął głową. Usiadłam naprzeciwko niego, ale tym razem to ja mówiłam.

– Albo idziemy na terapię. Razem. I uczymy się znowu być partnerami, a nie księgowym i petentką... albo to koniec. Nie wrócę do życia, w którym boję się kupić kwiaty.

Nie patrzył mi w oczy. Ale widziałam, jak mu drży ręka. Cisza znowu zawisła między nami, tym razem napięta jak lina.

Wstałam. Zeszyt leżał na stole, otwarty na ostatniej stronie. Zatrzasnęłam go. Mocno. Symbolicznie.

Decyzja należy do ciebie – powiedziałam i poszłam rozpakować torbę.

Nie wiem, co będzie dalej. Może terapia. Może rozwód. Może nowe życie.

Ale jedno wiem na pewno – zeszyt zostaje zamknięty.

Anna, 38 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama