Reklama

W centrum handlowym natknąłem się na Jurka z rodziną. Towarzyszyła mi żona i nasza wiecznie znudzona córka. Jak się ma szesnaście lat, to mało co człowieka interesuje, ale na widok moich dawnych znajomych Karolina jakby się ożywiła. Jurek z Beatą mieli dorodnego syna i to właśnie Michał wzbudził żywsze zainteresowanie naszej latorośli. Nie widzieliśmy się chyba z pięć lat, więc uznaliśmy, że zrobimy sobie małą przerwę w zakupach i pójdziemy na kawę i ciastka. Zamówiliśmy, usiedliśmy i zaczęliśmy się nawzajem wypytywać.

Reklama

– A co tam u was?

– No u nas jak dawniej, a u was?

– Też po staremu…

– ...czyli nic nowego, jak u nas.

Zobacz także

Po trzech minutach takiej konwersacji wymiękłem pierwszy.

– No dobra, a tak poważnie – zacząłem. – Bo u nas kicha i piec dymi. Agatę właśnie zwolnili, bo jakieś reorganizacje w urzędzie statystycznym robili. Moja praktyka nie idzie tak dobrze, jak bym chciał. A fucha, którą podłapałem rok temu, okazała się niewypałem. U was też tak dobrze?

Żona Jurka zaśmiała się w głos

– Nawet jeszcze lepiej – zakpiła. – Ja pracuję w szkolnej stołówce, Jurek zajmuje się stadniną, na której mieliśmy kokosy zarabiać, a tymczasem...

– Przepraszam, macie stadninę? – zainteresowała się Karolina. – Taką z końmi?

– Dokładnie taką – odparł Michał. – Jak chcesz, to wpadnij… To znaczy, wpadnijcie w sobotę, robimy ognisko…

Nagle się zaczerwienił. Najwyraźniej Karolinka, podobna do leśnego elfa z racji rozmiarów i nieco odstających uszu, również jakimś cudem wpadła mu w oko.

– Jeśli zaproszenie zostanie potwierdzone oficjalnie, to chętnie wpadniemy – wyratowałem chłopaka z opresji.

– Jasne! – Jurek aż zatarł ręce. – Oczywiście impreza jest z noclegiem, bo wiesz… – zawiesił głos i mrugnął do mnie znacząco.

Przypomniały mi się nasze studenckie wyczyny z akademika i na samą myśl aż sapnąłem. Trochę z radości, a trochę ze strachu przed kacem gigantem. Ale spotkanie po latach oblać trzeba. Stadnina „Pod Dębem” mieściła się dwadzieścia kilometrów za miastem, w otulinie puszczy Zielonki. Gdy przyjechaliśmy na miejsce, przy bramie powitały nas trzy psy. Za nimi zjawił się gospodarz.

– Wjedźcie na górkę, tam można zaparkować! – rzucił, machając ręką gdzieś za siebie, i pospieszył otworzyć bramę.

Wjechaliśmy i naszym oczom ukazał się szeregowiec składający się z trzech segmentów mieszkalnych. Zaparkowałem koło najnowszego modelu wielkiego SUV-a volvo. W środkowym segmencie paliły się wszystkie światła, z góry przez otwarte okna dochodził dźwięk odkurzacza, z dołu – przyjemnie drażniące nozdrza zapachy pieczonych ciast.

– Beata od rana nie wychodzi z kuchni, a Michał sprząta całą górę, chyba po raz pierwszy w życiu.

Tu puścił do nas oko i brodą wskazał na Karolinę, która natychmiast zanurkowała z powrotem do auta. Przez szybę zauważyłem, że w ruch poszły błyszczyk do ust i szczotka do włosów.

– Młodość to jest piękna sprawa – westchnąłem teatralnie, a Agata walnęła mnie w plecy, aż zadudniło.

– Hej – zwróciłem się do Jurka – chyba przesadzałeś z narzekaniem. Musi dobrze się wam powodzić, skoro stać was na taki wóz...

– Volvo należy do naszych znajomych, którzy trzymają u nas swoje konie. Mój krążownik szos jest tam – wyjaśnił i wskazał ze śmiechem wysłużonego busa, który stał zaparkowany nieopodal.

Po przywitaniu się z gospodynią zeszliśmy ze skarpy na dół, gdzie było miejsce na ognisko. A dalej stajnia. Obowiązkowe zwiedzanie zajęło nam kilka minut. Stajnia miała osiem boksów umieszczonych po dwóch stronach szerokiego korytarza; konie były na padoku. Przy ognisku krzątał się sympatycznie wyglądający facet, mniej więcej w naszym wieku, a na ławce pod drzewem siedziała atrakcyjna blondynka.

Ma na nas pomysł?

– Dominika i Adam, nasi znajomi i poniekąd nasi sponsorzy – Jurek z szerokim uśmiechem dokonał prezentacji.

– Bez przesady – żachnął się mężczyzna i krzepko uścisnął mi rękę, a Agatę szarmancko pocałował w rękę.

– No wiesz, gdyby nie wasze konie…

– Nie gadaj już takich rzeczy, bo nie chce mi się tego słuchać – sapnął Adam. – To co, panowie, po małym?

– Jak to po małym? Po całym! – poparłem go z niekłamanym entuzjazmem.

Pieczenie kiełbasek przeplatało się z piciem piwa i innych trunków. Ja przywiozłem dużą flaszkę whisky, ale nawet jej nie napoczęliśmy, bo Jurek serwował oryginalne trunki pochodzące – jak się wyraził – od lokalnych producentów. Bimber śmierdział przeraźliwie, ale smakował jak ambrozja, a nalewki na jego bazie, robione z przeróżnych owoców, bardzo przypadły paniom do gustu. Gdzieś po dziesiątej nasza Karolinka coś bąknęła o podchodach, a Michał natychmiast to podchwycił – poderwał się i ochoczo powędrował razem z naszą córką do lasu, do którego mieli raptem dziesięć metrów, po nieważ zaczynał się tuż za płotem.

Przy radośnie płonącym ognisku zostali więc teraz sami dorośli i od razu pojawiły się poważniejsze tematy. Kiedy Jurek wzniósł toast „za zdrowie sponsora”, nie wytrzymałem. Trąciłem Adama lekko w ramię.

– Ty, o co chodzi z tym sponsorem?

A tam, wygłupia się – odparł i tylko wzruszył ramionami.

– No powiedz… – uparłem się.

– Po prostu trzymam u nich nasze dwa konie i płacę normalną stawkę. Żadna sprawa.

– Ale dzięki temu w ogóle stać nas na siano, ziarno, kowala – wtrącił Jurek.

– Rozumiem. – Pokiwałem głową. – A czyje są pozostałe konie?

– Nasze. Cała szóstka. Szkółkowe, chociaż klientów brak – westchnęła jego żona.

– Jakie szkółkowe? – nadął się Jurek. – To są konie policyjne!

– Emerytowane – wyjaśniła Beata.

– Dostaliśmy je w zamian za dożywotnią opiekę, wycofali je ze służby ze względu na wiek.

– Ale jeżdżą w ogóle? – zapytałem.

– Jak szatany! – zaperzył się Jurek i chciał zademonstrować, jednak przekonaliśmy go następną kolejką, żeby teraz nie opuszczał towarzystwa.

– Adam, a czym ty się zajmujesz? – zainteresowałem się.

Jestem inwestorem – powiedział krótko.

– Giełdowym?

Prychnął tylko

– Giełda to syf, nic pewnego, trzeba naprawdę mieć wielki łeb i nie mniejsze szczęście, żeby nie wtopić. Nie, ja inwestuję… w ludzi – powiedział tajemniczo.

– Oho, Adam znów jest w pracy – wtrąciła się Dominika.

– Kto lubi to, co robi, ten nie pracuje ani jednego dnia – zauważył sentencjonalnie Adam. – A że okazja zwykle bardzo cicho puka do drzwi, trzeba być zawsze gotowym…

– Adam inwestuje w start-upy – wyjaśniła z dumą Dominika. – Jak nic nie znajdzie, to sam coś wymyśla.

– To wymyśl coś dla nas, mistrzu – powiedziałem ironicznie. – Nie obraziłbym się, gdyby było mnie stać na taką furę jak twoja.

– Poważnie?

Spojrzał mi w oczy – wydało mi się, że chyba nagle wytrzeźwiał. Skinąłem wolno głową.

– To świetnie, bo prawdę mówiąc, aż mnie język świerzbi od chwili, kiedy się dowiedziałem, czym się zajmujesz. Mam taki jeden pomysł…

– Dla mnie?

– Dla całej waszej bandy! – odparł i zaśmiał się, wielce z siebie zadowolony.

Powiedzieć, że wzbudził nasze zainteresowanie – to jakby nic nie powiedzieć.

– Nie trzymaj nas w niepewności, gadaj – zażądał Jurek.

Adam nalał sobie do szklanki wody mineralnej i zaczął mówić. Nawijał przez pół godziny, a my słuchaliśmy go jak urzeczeni. Facet faktycznie miał łeb nie tylko po to, żeby było na czym czapkę nosić. Kiedy na koniec powiedział, że w taki biznes chętnie by zainwestował – dalej milczeliśmy. Zwyczajnie głos na odebrało.

Święty Mikołaj czy co? Gdzie tkwił haczyk?

Z drugiej strony, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Nic nie traciliśmy, a mogliśmy tylko zyskać. Czasem aby odnieść sukces, nie wystarczą talent, wykształcenie, pracowitość i dobre chęci. Cała nasza czwórka miała te zalety, a jednak wiodło nam się średnio albo wręcz kiepsko. Zabrakło szczęścia, pomysłu. Adam był jak uśmiech losu, jak wygrana w totka. Okazja tym razem dość mocno zastukała do drzwi. Tylko idiota by nie otworzył i z tego nie skorzystał.

Moim nietrafionym biznesem dodatkowym były szkolenia dla kadry menedżerskiej z zakresu kompetencji miękkich, czyli z zarządzania zasobami ludzkimi. Jak się dogadywać w pracy z podwładnymi, jakie techniki motywacji stosować i tak dalej. Z wykształcenia jestem psychologiem i nieskromnie stwierdzę, że znam się na rzeczy. Niestety firma, która zaproponowała mi opracowanie cyklu takich szkoleń, okazał się kiepska pod względem handlowym, więc choć kurs był ciekawy, co potwierdzali wszyscy jego uczestnicy, sprzedawał się słabo, a po roku przestał.

Moja żona Agata była zdolną analityczką, o arkuszach kalkulacyjnych wiedziała chyba wszystko, a ponadto była pedantyczna, dokładna i sumienna. Beata miała kiedyś własną restaurację, potem przez nieuczciwych wspólników wylądowała jako szefowa w stołówce w zespole szkół. A Jurek, z wykształcenia rolnik, nie tylko hodował konie, ale miał też papiery instruktorskie. Ich własnością był ogromny teren, z własną furtką do lasu, konie, miejsce na ognisko – ale nie umieli się zareklamować ani znaleźć sposobu na utrzymanie tego wszystkiego. Włącznie z domem, w którym zajmowali ledwie jedną trzecią powierzchni, a reszta stała pusta.

Potwierdziło się: byliśmy skazani na sukces

Adam zaproponował, żebyśmy połączyli siły i zorganizowali firmę, zajmującą się szkoleniami w siodle, bo – jak tłumaczył – obchodzenie się z końmi niczym nie różni się od obchodzenia się z ludźmi. I tu, i tu trzeba szacunku, uwagi, partnerstwa i przywództwa. Konieczna jest wiedza, kiedy odpuścić, a kiedy być twardym i wymagającym.

Uznał, że wspólnie możemy robić parodniowe szkolenia dla małych grup kierowników każdego szczebla, łącząc moją wiedzę z zakresu postępowania z ludźmi z wiedzą Jurka w kwestii postępowania z końmi. A jeśli do tego dołożyć miejsce na noclegi dla wszystkich, doskonałą kuchnię na miejscu, nieograniczony dostęp do „trunków na trawienie” i całość spiąć klamrą w postaci doskonale zorganizowanej Agaty – to musiało nam się powieść.

Dlatego Adam nie wahał się zainwestować własnych funduszy w remont pomieszczeń mieszkalnych, żeby w jednym wolnym segmencie zrobić mały pensjonat, a w drugim – salę wykładową i coś w rodzaju małego klubu, gdzie kursanci mogliby porozmawiać i zrelaksować się po całym dniu zajęć. Jako wisienkę na torcie zaproponował, że udostępni nam swoją bazę kontaktów w gminach w naszym województwie, bo – jak twierdził – gminy mają środki na szkolenia i są najlepszymi płatnikami w kraju.

Reklama

Od naszego spotkania przy ognisku minął rok. Przez ten czas rozkręciliśmy interes na takim poziomie, że na szkolenie trzeba się zapisywać z trzymiesięcznym wyprzedzeniem. Co do wymarzonego volvo, wkrótce pewnie będzie mnie na nie stać. Jeśli Agata i Karola zdołają uzgodnić, jaki kolor wybrać

Reklama
Reklama
Reklama