Reklama

Od pięciu lat moje życie toczyło się głównie wokół matki – jej leków, rehabilitacji, kąpieli, jedzenia. Wstawałam w nocy, podawałam leki, opatrywałam rany. Rzuciłam etat, bo nikt nie chciał zatrudnić mnie na elastyczny grafik. Przyjaciółki przestały dzwonić – zresztą i tak nie miałam siły na rozmowy. Marek i Iwona – mój brat i siostra – bywali rzadko. Ale nie miałam żalu. Wiedziałam, że zrozumieją. Myślałam, że po pogrzebie spojrzą na mnie z wdzięcznością. Ale zamiast tego usłyszałam zimne słowa o równym podziale. Dom po matce miał być dzielony „sprawiedliwie”.

Reklama

Słodka kawa i gorzkie słowa

Po pogrzebie zaprosiłam ich do domu. Tak, tego samego, w którym od lat pielęgnowałam mamę. W kuchni zaparzyłam kawę, jak zwykle mocną, z odrobiną cynamonu – mama taką lubiła. Podałam ją w jej ulubionych filiżankach. Czułam, że to ważne, żebyśmy chociaż dziś byli razem. Bez kłótni. Bez pretensji.

– I co teraz z domem? – zapytał Marek, jakby to był temat jak każdy inny.

– Dzielimy po równo, prawda? – dodała Iwona, sięgając po ciastko.

Patrzyłam na nich, nie mogąc uwierzyć, że to pada właśnie teraz. Jeszcze nie minął tydzień od pogrzebu. Jeszcze w kątach czułam zapach kremu, którym smarowałam mamie nogi.

– Opiekowałam się nią sama przez pięć lat. Zrezygnowałam z pracy, ponosiłam koszty… – zaczęłam spokojnie, choć serce waliło mi jak młot.

– Nikt cię do tego nie zmuszał – przerwała Iwona. – Robiłaś to z dobroci serca. Sama tak mówiłaś.

– A ty? Byłaś tu w ogóle przez ostatnie miesiące? – wyrwało mi się.

– No nie przesadzaj. Przecież dzwoniłam – odpowiedziała, jakby telefon mógł zmienić pieluchę.

Marek upił łyk kawy i wzruszył ramionami.

– Dzielimy dom po równo. Tak jest sprawiedliwie.

Wtedy coś we mnie pękło. Poczułam pierwszy raz nie tylko ból, ale czysty gniew. I coś jeszcze – decyzję. Jeśli trzeba, to pokażę każdy paragon, każdą notatkę. Nie po to oddałam te lata, żeby teraz usłyszeć, że wszystko zrobiłam z dobroci serca i mam się z tym pożegnać.

Miałam to czarno na białym

Segregator trzymałam na dnie szafy, w starej torbie po laptopie. W środku: paragony, rachunki za pampersy, leki, środki higieniczne, a nawet bilety autobusowe z dojazdów do przychodni. Były też kartki z moim drobnym pismem – daty wizyt, godziny karmień, notatki z rozmów z lekarzami. Zwykłe papierki. Ale dla mnie – dowody na to, że żyłam tylko dla niej.

– Myślisz, że to coś da? – zapytała Ela, moja przyjaciółka, kiedy siedziałyśmy u niej w kuchni. – Bez umowy? Bez podpisu?

– Nie wiem. Ale nie chcę, żeby to wszystko... żeby to było na darmo.

– Nie było na darmo – położyła mi rękę na dłoni. – Zrobiłaś dla niej więcej, niż ktokolwiek by się odważył.

Nie odpowiedziałam. Chciałam wierzyć, że to prawda, ale w głowie już kręciły się myśli: „Może rzeczywiście nie powinnam walczyć. Może powinnam odpuścić”. Tyle że serce nie dawało za wygraną. Ono wciąż pamiętało noce z mamą, kiedy bała się zasnąć. Pamiętało zapach zupy, którą gotowałam jej codziennie. Pamiętało łzy. Kilka dni później byłam już u notariusza. Starszy pan z okularami na czubku nosa przeglądał papiery z wyraźnym znużeniem.

– Bez formalnej umowy o opiekę, trudno będzie coś udowodnić. Przepisy są... bezduszne – powiedział spokojnie.

– A ja jestem zbyt dumna, żeby prosić ich o jałmużnę – odpowiedziałam. – Jeśli nie da się tego załatwić inaczej, pójdę do sądu.

Wyszłam na ulicę z głową pełną żalu i segregatorem w ręce. Nagle zrobiło się lżej. Bo miałam cel.

Dobre serce nie ma wartości

Sala sądowa była chłodna, prawie pusta. Sędzia wyglądał na obojętnego, jakby miał przed sobą kolejną sprawę z setki. Po mojej stronie – segregator z paragonami, kilkanaście zeszytów, zdjęcia, nawet opinia lekarska potwierdzająca niepełnosprawność mamy. Po ich stronie – uśmiech Iwony i obojętność Marka.

– Opieka była sprawowana z dobrej woli, bez zawartej umowy. Nie istnieje obowiązek rekompensaty ze strony rodzeństwa – głos sędziego był monotonny, niemal bezbarwny. Jakby mówił o pogodzie, nie o moim życiu.

Stałam przed nim jak skarcona uczennica. Chciałam coś powiedzieć, zaprzeczyć, krzyknąć, że to niesprawiedliwe. Ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu.

– Czy chce pani jeszcze coś dodać? – zapytał sędzia.

– Tak... – mój głos zadrżał. – Chciałam tylko powiedzieć, że przez ostatnie pięć lat nie miałam dnia wolnego. Żadnych wakacji, żadnych weekendów. Spałam na łóżku polowym obok mamy. Trzymałam ją za rękę, kiedy umierała.

Na twarzy sędziego nie pojawił się nawet cień emocji. Spojrzał tylko na mnie, potem na papiery, a w końcu wydał wyrok: żadne odszkodowanie mi się nie należy. Opieka – nawet ta codzienna, bez przerwy, przez lata – była aktem serca. Nie transakcją. Wyszłam z sądu, trzymając w rękach ten sam segregator, który jeszcze tydzień temu wydawał mi się ważniejszy niż testament. Teraz czułam, że nikt nie chce znać tej historii. Nikt nie widzi wysiłku, bo był „z serca”. A serce, jak się okazuje, nie ma wartości.

Milczenie zamiast przeprosin

Spotkaliśmy się u mnie, choć nie wiem, dlaczego w ogóle ich zaprosiłam. Może łudziłam się, że choć sąd nie zrozumiał, oni zrozumieją. Że powiedzą „przepraszamy”, że przyznają, iż zawiedli. Usiedliśmy przy tym samym stole, przy którym tydzień wcześniej piliśmy kawę po pogrzebie. Cisza dusiła. Iwona unikała mojego wzroku, Marek gapił się przez okno.

– Nie chciałam tego sądu – powiedziała cicho Iwona. – To wszystko było… przykre.

– Przykro to było wtedy, kiedy dzwoniłam do was po nocach, bo mama miała atak duszności, a nikt nie odbierał – odpowiedziałam sucho.

Marek westchnął i wzruszył ramionami.

– To już za nami, Anka. Rozprawa się odbyła, wyrok zapadł. Skończmy to.

Zacisnęłam dłonie w pięści. Patrzyłam na nich, jakby byli obcymi ludźmi. I wtedy zapytałam, już spokojnie, niemal szeptem:

– Czy przez te wszystkie lata chociaż raz zapytaliście, czy daję sobie radę?

Odpowiedziało mi milczenie. I ten moment, w którym Iwona zaczęła bawić się łyżeczką, a Marek udawał, że nie słyszał pytania. Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale zrezygnowałam. Wiedziałam już, że nie dostanę od nich nic – ani pieniędzy, ani zrozumienia, ani nawet współczucia. Tego wieczoru spakowałam rzeczy mamy. Złożyłam łóżko polowe, które przez lata stało obok jej łóżka. Pomyślałam, że czas się wyprowadzić. Może gdzieś, gdzie nikt nie wie, że miałam kiedyś rodzinę.

Wszystko tam zostawiłam

Zanim wystawiłam ogłoszenie o sprzedaży mieszkania, jeszcze raz przeszłam się po pokojach. W sypialni mamy stał jej ulubiony fotel – wyblakły, ale wciąż pachnący lawendą. Na parapecie niedokończona robótka szydełkowa, którą zaczęła na krótko przed tym, jak przestała wstawać z łóżka. To wszystko miało dla mnie wartość większą niż dom, o który toczyliśmy walkę. Ale nie mogłam tu zostać. Każdy kąt przypominał mi nie tylko o niej, ale też o tym, jak bardzo się pomyliłam. Rodzina, którą chciałam chronić, zawiodła mnie wtedy, gdy najbardziej jej potrzebowałam.

– Chcesz pomocy przy przeprowadzce? – zapytała Ela, gdy powiedziałam jej o decyzji.

– Nie, dam radę. Sama muszę się odciąć.

Wynajęłam małą kawalerkę. Nowe miejsce, nowe sąsiedztwo, inne okna, przez które wpadało inne światło. Pierwszego wieczoru usiadłam na podłodze, wśród kartonów. Nie miałam jeszcze łóżka, ale nie miało to znaczenia. Otworzyłam jedną z paczek i wyjęłam zdjęcie mamy – uśmiechniętej, z czasów, gdy jeszcze chodziła na spacery, malowała paznokcie i kłóciła się ze mną o bzdury. Postawiłam je na parapecie. To było jedyne, co naprawdę chciałam zabrać z tamtego życia.

Nie utrzymuję kontaktów z Markiem i Iwoną. Nie mam w sobie już ani gniewu, ani żalu. Została pustka i spokój. I mimo wszystkiego – nie żałuję. Kochałam ją. I zrobiłabym to jeszcze raz.

Moja miłość, ich obojętność

Czasem łapię się na tym, że słysząc odgłos windy, wyobrażam sobie, że to mama wraca ze sklepu. Albo że z kuchni dobiega ciche „Anka, herbata gotowa”. Potem przypominam sobie, że już jej nie ma. I że jestem sama. Ale samotność to nie zawsze najgorsze, co może człowieka spotkać. Ona przynajmniej była prawdziwa. Jak mój ból. Jak moja miłość. Nieudokumentowana, bezpieczna prawnie, ale najczystsza, jaką potrafiłam dać.

Nie każdy dom jest schronieniem. Że czasem to właśnie w czterech ścianach zostają nasze najcięższe rozczarowania. O moim rodzeństwie nie mówię. Nie ma ich w moim nowym życiu. Czasem, w ciche wieczory, kiedy siedzę przy oknie z herbatą i patrzę na światła miasta, przychodzi do mnie spokój. Wiem, że zrobiłam wszystko, co mogłam. I że nikt mi tego nie zabierze – nawet jeśli żaden sąd nie przyzna mi racji. Moja prawda została tam, gdzie była potrzebna. W każdej nocy spędzonej przy łóżku mamy. W każdej misce zupy, którą dla niej gotowałam. W każdym „nie martw się”, które szeptałam, kiedy już nie mogła mówić.

Zostawiam im ten dom. Niech go mają. Ja wzięłam coś ważniejszego. Wzięłam miłość. Bez warunków, bez faktur. Za darmo – i na zawsze.

Anna, 45 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama