Reklama

Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby uwierzyć, że tygodniowy urlop z dziećmi i mężem w kamperze będzie jakimś rodzinnym snem spełnionym. Chyba za dużo oglądałam tych idealnych zdjęć z Instagrama, gdzie uśmiechnięte rodzinki przy ognisku wspólnie śpiewają i pieką pianki. Nasz wyjazd miał być spełnieniem marzeń – Czechy, Austria, trochę Włoch. Pełen spontan, przygoda, wspólne śniadania na łonie natury. Sielanka. Przynajmniej w mojej głowie. Bo w rzeczywistości? Każdy dzień był jak osobny odcinek survivalu, a ja już na granicy z Czechami miałam ochotę zawrócić. Albo wysiąść i wrócić stopem.

Reklama

Mój plan był idealny

– No to jak, jedziemy? – zapytałam męża, ledwo wychyliłam głowę zza listy rzeczy do zabrania. Miałam ją rozpisaną na cztery kolory, z podziałem na kategorie: dzieci, kuchnia, nocleg, dokumenty.

– Jasne, kochanie. Ty tu jesteś dowódcą wyprawy – odparł z uśmiechem, wciągając na dach kampera ostatnią torbę.

Byłam dumna. Planowaliśmy ten wyjazd od miesięcy. Wynajęcie kampera, trasa przez Czechy, Austrię, aż do Włoch. Miało być trochę kultury, trochę przyrody, dużo luzu. Zamiast hoteli – biwak na łonie natury. Dzieciaki miały zobaczyć zamki, jeziora, góry. Miały zapomnieć o telefonach i kłótniach. Mieliśmy być jedną wielką, roześmianą rodziną z reklam soku pomarańczowego.

Pierwszy wieczór – postój tuż za granicą. Zachód słońca, ciepła kolacja przy składanym stoliku, dzieciaki w śpiworach. Rozmawialiśmy przy herbacie i czekoladzie. Ja i mój mąż. O nas, jak kiedyś. O tym, jak się poznaliśmy. Śmiałam się do łez, kiedy wspomniał, jak zgubił się na pierwszej randce, szukając parkingu.

Było cudownie. Do czasu. Bo dzieci, zamiast zasnąć grzecznie po dniu pełnym wrażeń, urządziły bitwę na skarpetki. A młodszy zaczął płakać, że „nie może zasnąć, bo kamper oddycha”. Wtedy po raz pierwszy coś zgrzytnęło. Jeszcze się śmiałam. Jeszcze.

– Skarpetka mi spadła na twarz! – wrzeszczała Hania.

Oddychający kamper chce mnie zjeść! – zawodził Kuba.

– Kochanie, może jednak hotel? – mruknął mąż z miną, której nie widziałam od czasów kolki niemowlęcej.

Pierwsze oznaki katastrofy

Rano obudziło mnie czyjeś tupanie. Otworzyłam jedno oko i zobaczyłam Kubę, stojącego w drzwiach kampera w samych majtkach.

– Gdzie jest łazienka? – jęknął, trzymając się za brzuch.

Tu nie ma łazienki, skarbie. Znaczy jest, ale to taka... chemiczna. Na stacji będzie normalna – odpowiedziałam jeszcze zaspanym głosem.

– Ale ja już nie wytrzymuję! – zawołał i wybiegł z pojazdu, zostawiając nas z otwartymi drzwiami i przeciągiem godnym listopada.

W tym czasie Hania nie mogła znaleźć jednej skarpetki, przez co wpadła w histerię. Mąż próbował odpalić kuchenkę, ale oczywiście gaz nie chciał się włączyć. Na śniadanie zjedliśmy suchy chleb z pasztetem w tubce i piliśmy letnią herbatę z termosu. Dzieci patrzyły na mnie z pretensją, jakbym im to specjalnie zrobiła.

– Ale przecież miały być naleśniki – jęczała Hania.

– I kakao! – dodał Kuba, jeszcze z podkówką na twarzy.

Przy pierwszej granicy dzieci zaczęły się nudzić. Mieliśmy dla nich gry, audiobooki, tablet – wszystko przygotowane. Ale oczywiście to, co działało w salonie, w kamperze nie miało szans.

– Mamo, Hania mnie bije!

– Bo Kuba mnie kopie!

– Bo Hania śmierdzi!

– Bo Kuba zeżarł moje chipsy!

Na każdym kolejnym kilometrze mój entuzjazm kurczył się jak mokry ręcznik na mrozie. Mąż coraz częściej włączał radio na full, żeby nie słyszeć wrzasków. Ja coraz częściej patrzyłam na mapę i szukałam... najbliższego zjazdu do Polski.

Moje apogeum złości

Drugiego dnia dojechaliśmy do parku rozrywki w Austrii. Miało być super. Emocje, atrakcje, wspólna zabawa. Weszliśmy na teren z szerokimi uśmiechami. Po dwóch godzinach chciałam już tylko usiąść w cieniu i płakać.

On mi zabrał loda! – wrzeszczała Hania, cała umazana czekoladą.

– Bo miałem truskawkowego, a ona chciała takiego samego! – bronił się Kuba, trzymając za rękę pusty patyk.

W połowie spaceru po parku Kuba się potknął. Oczywiście ryknął jak opętany, jakby złamał obie nogi. Ludzie patrzyli na nas, jak na okrutnych opiekunów, którzy pewnie jeszcze go biją.

– Weź go! – syknęłam do męża.

– No weź go ty, mnie kręgosłup boli!

Wzięłam więc pięciolatka na ręce, który zaraz po tym jak przestał płakać, zapytał, czy teraz może iść na rollercaster. Bo „już go nie boli”. Zjedliśmy lunch na ławce, w towarzystwie wściekłej osy, która zakochała się w naszym tuńczyku. Hania rozlała sok na moje spodnie, a Kuba przypadkiem kopnął mnie w brodę. Mąż zamilkł na dobre.

– Zobacz, to miała być rodzinna przygoda – wyszeptałam przez zaciśnięte zęby.

– Przygoda to będzie, jak dotrwamy do wieczora – odpowiedział ironicznie, próbując zdjąć Kubie ketchupy z czoła.

Wieczorem, gdy dzieci zasnęły, padłam na łóżko i zaczęłam się śmiać. Głośno, nerwowo, trochę jak wariatka.

– Zwariowaliśmy. Z własnej woli. Przecież mogliśmy pojechać nad jezioro, wynająć domek...

– Albo zostać w domu – dodał mój mąż ponuro.

– I nie wydać pół pensji na krzyki i ketchup na ubraniach...

Czy to jeszcze wypoczynek?

Trzeciego dnia dzieci się obudziły jeszcze przed nami. Usłyszeliśmy tylko jakieś chichoty i... dźwięk lejącej się wody.

– Boże, tylko nie toaleta... – jęknęłam i zerwałam się z łóżka.

Nie myliłam się. Hania postanowiła „umyć włosy jak w reklamie” i odkręciła wodę w kamperowej umywalce do oporu. Niestety, zapomniała, że trzeba zamknąć odpływ. Wszystko lało się prosto na podłogę, nasiąkając nasze torby i buty.

– Czy wyście zwariowali?! – wrzasnęłam, ocierając ręcznikiem śpiwór.

– Ale ja chciałam tylko być ładna... – szlochała Hania.

– Ja tylko patrzyłem! – dodał Kuba, który nie był w stanie ukryć rozbawienia całą sytuacją.

Resztę poranka spędziliśmy, susząc wszystko suszarką turystyczną i przeklinając własną naiwność. Postanowiliśmy ruszyć dalej, by odreagować. Góry. Cisza. Spokój. Przynajmniej w teorii. Na parkingu pod szlakiem Kuba postanowił, że absolutnie nigdzie nie idzie. Bo on chce pizzę. Hania natomiast uznała, że „góry są głupie”. Po godzinie jęczenia w końcu weszliśmy na szlak. Szliśmy dziesięć minut, zanim Kuba znowu się potknął i „umierał”.

– Jeszcze słowo i zostawię was tu z kozicami – syknęłam.

Mąż nic nie mówił. Patrzył tylko przed siebie jak żołnierz po wojnie. Gdy wróciliśmy do kampera, dzieci padły jak muchy. A my? Siedzieliśmy w ciszy, patrząc w nocne niebo.

– Wakacje, co? – mruknęłam.

– Nigdy więcej sierpnia z dziećmi – odparł mąż.

Granica cierpliwości została przekroczona

Zbliżaliśmy się do granicy czesko-austriackiej, kiedy zaczęło się piekło w wersji deluxe. Najpierw Kuba rozlał sok malinowy na siedzenie, po czym rozpłakał się, że „teraz kamper umrze, bo dostał krwiaka”. Hania, obrażona na świat, siedziała z założonymi rękami i twarzą wykrzywioną jakby właśnie ktoś zniszczył jej cały plan życiowy.

– Nie mam internetu! – wrzasnęła nagle, jakby to był dramat na skalę światową.

– Jesteśmy za granicą, skarbie. To roaming – odpowiedziałam spokojnie.

– To niech ten roaming przestanie się wygłupiać! – ryknęła, a ja zrozumiałam, że to koniec.

Zatrzymaliśmy się na przygranicznym parkingu, żeby rozprostować nogi. Mąż poszedł po kawę, ja zostałam z dziećmi. Wtedy się zaczęło.

– Mamo, a czy jakbyśmy mieszkali w Czechach, to byś nas kochała mniej? – zapytał Kuba z powagą.

– Co? Nie... Co za pytanie?

– Bo ty ciągle mówisz, że chcesz wracać do Polski.

Wzięło mnie. Łzy stanęły mi w oczach. A przecież nie chciałam wracać z powodu ich. Tylko... może właśnie przez nich? Wrócił mąż, podał mi kubek i spojrzał wymownie.

– Wysiadasz tu, czy próbujemy jeszcze dojechać do Włoch?

– Mam ochotę wysiąść i zamieszkać w tym barze. Zatrudnię się przy frytkach. Będę miała święty spokój.

– A ja przy kawie. Zrobimy sobie nowe życie.

Roześmialiśmy się, zmęczeni, ale razem. Potem wsiedliśmy z powrotem do kampera, a ja jeszcze raz spojrzałam na mapę. Włochy były coraz bliżej.

Z tej lekcji długo będziemy się śmiać…

Do Włoch dotarliśmy dwa dni później. Dzieci, zmęczone atrakcjami i jazdą, jakby odpuściły. Przestały się kłócić o wszystko, przestały płakać o byle co. Może pogodziły się z losem. A może, jak my, po prostu się poddały. Ostatni dzień spędziliśmy nad jeziorem. Kuba siedział w wodzie do pasa i rzucał kamyczki. Hania układała muszelki w serce na piasku. Mąż wreszcie się uśmiechnął. Ja leżałam na kocu i pierwszy raz od tygodnia naprawdę czułam, że jestem na wakacjach.

– Mamo, a czy my wrócimy tu za rok? – zapytał Kuba.

Zerknęłam na męża. On tylko pokręcił głową i udawał, że nie słyszy.

– Zobaczymy, skarbie. Może. Ale następnym razem... może zrobimy to trochę inaczej.

Po powrocie do domu nie mogliśmy uwierzyć, że to się naprawdę wydarzyło. Kamper wyglądał jak po wojnie. Ubrania śmierdziały ogniskiem i wilgocią. Lodówka pełna niedojedzonych parówek. Ale na telefonie – setki zdjęć. Uśmiechy. Śmiechy. Chwila, gdy Kuba całował siostrę w czoło. Gdy wszyscy jedliśmy pizzę w deszczu. Kiedy spaliśmy razem w jednym śpiworze, bo było za zimno.

W sumie to była przygoda – powiedział mąż, przeglądając zdjęcia.

– Taka... na całe życie.

I może właśnie o to chodzi. Że rodzinne wakacje nie muszą być idealne. Mają być nasze. Teraz śmiejemy się z tych historii. Czasem. Innym razem zgrzytamy zębami. Ale wiemy jedno: jesteśmy rodziną. I nikt nam tego nie zabierze.

Justyna, 37 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama