Reklama

Kiedy kilka lat temu weszła w życie pierwsza ustawa „śmieciowa”, wszyscy mieszkańcy zadeklarowali, że będą segregować odpady. Ale jak to zwykle bywa – deklaracja jedno, a życie drugie. Szybko zauważyłem, że dwie rodziny nie wywiązują się z tego obowiązku. Wyrzucali odpady jak leci i gdzie chcieli. Jestem zwolennikiem wszelkich proekologicznych działań i przeciwnikiem bezczelnego oszukiwania na rachunkach, więc wiele razy próbowałem przywołać ich do porządku.

Reklama

Tłumaczyłem, przekonywałem. Nic to nie dawało. Najpierw mnie ignorowali, potem wyśmiewali, a na koniec zaczęli grozić. Od młodego usłyszałem, że jeśli nie przestanę się czepiać, to zamieni moje życie w piekło.

Najpierw wszyscy mieli to gdzieś, potem zrozumieli powagę sytuacji

Inni lokatorzy nie chcieli mnie wesprzeć, bo uznali, że z powodu tak błahej sprawy nie warto zadzierać z sąsiadami, więc w końcu się poddałem. Miałem już swoje lata. Myślałem, że sprawa jest przegrana. Okazało się jednak, że nie.

Wszystko zaczęło się trzy tygodnie temu. Wybrałem się do kolegi na partyjkę szachów. Gdy wracałem, dostrzegłem, że przed wejściem do kamienicy zgromadził się całkiem spory tłumek mieszkańców. Stali i dyskutowali o czymś zawzięcie. Zaciekawiony przyśpieszyłem kroku.

– O, jest pan Henryk! On się zna na tych wszystkich przepisach! Zaraz nam wszystko wyjaśni – zakrzyknęła na mój widok pani z pierwszego piętra.

Zobacz także

– O co chodzi? – nadstawiłem ucha.

– O śmieci. Dozorca mówi, że weszły w życie jakieś nowe przepisy. I teraz firmy wywożące odpady będą sprawdzać, czy wszyscy je segregują. Jeśli zauważą nieprawidłowości, zgłoszą to w gminie. A ta uzna, że śmieci są zmieszane i wszystkim podniesie opłaty. Czy to prawda?

– Owszem. W domach wielorodzinnych obowiązuje teraz odpowiedzialność zbiorowa. Jeden się wyłamie, po kieszeni dostaną wszyscy. A zważywszy na to, że mamy u siebie sąsiadów, którzy nie segregują odpadów, wkrótce możemy spodziewać się drastycznych podwyżek – wyjaśniłem.
Sąsiadka aż poczerwieniała.

– O, co to, to nie! Nie zapłacę ani grosza więcej, bo do garnka nie będę miała co włożyć. A z tamtymi zaraz sobie pogadamy. Jak trzeba będzie, to ich zmusimy do segregowania śmieci. Choćby siłą. Prawda? – zakrzyknęła. Inni lokatorzy przytaknęli jej skwapliwie.

– Życzę szczęścia. Ja próbowałem, ale się nie udało – westchnąłem, a potem grzecznie się pożegnałem i podreptałem do siebie.

Nie miałem ochoty uczestniczyć w dalszej dyskusji. Prawdę mówiąc, nie wierzyłem, że mieszkańcy podejmą jakieś działania. Pomyślałem, że pobiją pianę, powściekają się i na tym się skończy. Ale wizja podwyżki opłat bardzo ich zmobilizowała do działania.

Jeszcze tego samego dnia gremialnie wybrali się do rzeczonych buntowników. Nie mam pojęcia, co im nagadali, bo mieszkam trzy piętra niżej, ale po wszystkim byli z siebie bardzo zadowoleni. Znowu zebrali się przed kamienicą. Uchyliłem okno, żeby słyszeć, o czym rozmawiają.

– No, to sprawa załatwiona. Od jutra będą segregować każdą buteleczkę, słoiczek i papierek – dobiegł mnie głos.

– No właśnie. Pan Henryk z nimi wojował i nic nie wskórał. A my raz dwa przemówiliśmy im do rozumu. Zauważyliście, że nawet nie próbowali pyskować? Grzecznie nas wysłuchali i obiecali, że się dostosują. Pełen sukces! – chełpił się kolejny sąsiad.

Nie wytrzymałem i wyjrzałem przez okno.

– Poczekamy, zobaczymy! – krzyknąłem. Nie to, żebym zazdrościł im zwycięstwa, ale przez skórę czułem, że tamci złożyli obietnicę tylko dla świętego spokoju. I że dalej nie będą segregować śmieci.

Moje przypuszczenia, niestety, się sprawdziły

Przez następnych kilka dni i jedni, i drudzy nadal wyrzucali odpady, jak leci i gdzie im było wygodnie. Tyle tylko, że robili to bladym świtem lub bardzo późnym wieczorem, kiedy przed kamienicą nikogo nie było. Oczywiście nie omieszkałem napomknąć o tym jednej z sąsiadek.

– Poważnie? – nie dowierzała.

– Jak najpoważniej. Z kuchni mam świetny widok na śmietnik. Nic mi nie umknie – odparłem.

– A to gady, już my się z nimi policzymy! – aż poczerwieniała z oburzenia. Chwilę później biegała już po piętrach i zwoływała sąsiadów. Czułem, że szykuje się wielka awantura.
Nie pomyliłem się. Nie minęło pół godziny, a na klatce schodowej zrobiło się tłoczno, gorąco i bardzo głośno. Choć stałem na dole, słyszałem każde słowo.

Oj, dostało się tamtym, dostało. Ludzie nie przebierali w słowach. Nie będę powtarzał, co krzyczeli, bo nie chcę, żeby komuś uszy zwiędły. Tamci tym razem próbowali się bronić, wrzeszczeli, że nikt im nie będzie mówił, co mają robić, ale inni szybko ich uciszyli. Zagrozili, że jeśli nie będą uczciwie segregować śmieci, to wszyscy sąsiedzi uprzykrzą im życie. I to tak, że na gwałt będą nowych mieszkań szukać, bo w naszej kamienicy nie wytrzymają. Było coś o psich kupach na wycieraczce, malowaniu drzwi, obraźliwych napisach, wytykaniu palcami.

Nie jestem zwolennikiem takich metod wychowawczych, ale z drugiej strony… Jak ktoś nie rozumie po dobroci, to trzeba czasem użyć innych argumentów…

Awantura na klatce schodowej poskutkowała. Niesubordynowani sąsiedzi zmienili przyzwyczajenia. Z okna widzę, że wynoszą na śmietnik posegregowane śmieci i wrzucają je tam, gdzie trzeba. Bardzo się z tego cieszę, bo i mnie podwyżka opłat zabolałaby jak diabli, ale nie tracę czujności.

Reklama

Coś mi się wydaje, że jak sprawa przycichnie, to i jedni, i drudzy wrócą do dawnych praktyk. Choćby po to by pokazać, kto jest górą. Na razie więc w kamienicy mamy zawieszenie broni. Ale wojna chyba się jeszcze nie skończyła.

Reklama
Reklama
Reklama