Reklama

Nie wiem, kiedy to się stało, że w moim własnym domu zaczęłam czuć się jak gość. Może wtedy, kiedy Paweł się ożenił. A może wcześniej, kiedy zaczęło się to modne „życie po swojemu”. Ale ja żyję tak, jak mnie wychowano. I jak mnie nauczył mój mąż – świętej pamięci Zdzisław. Dla mnie Niedziela Palmowa to początek najważniejszego tygodnia w roku. Palmę trzeba poświęcić, przynieść do domu, postawić przy krzyżu. Tak było zawsze. Zawsze.

Reklama

To mi się w głowie nie mieści

Mam 69 lat, ręce już nie te, co dawniej, ale w duszy to ja wciąż czuję się odpowiedzialna za tę rodzinę. Kiedy Paweł był mały, robiłam z nim palmy własnoręcznie – z bibuły, suszonych kwiatów, bukszpanu. Teraz? Teraz to ja muszę się pytać, czy w ogóle będziemy robić święta. Synowa Magda jest z innego świata. Miastowa, po studiach, dużo mówi o wolności wyboru i świadomości duchowej, ale jak przychodzi do tego, co najważniejsze – do Boga, do Kościoła, do rodziny – to zawsze ma wymówkę.

W tym roku powiedziała wprost, że do kościoła nie pójdzie. Że nie czuje potrzeby. I że ona nie będzie się spowiadać, bo „nie ma za co przepraszać”. Jakby to był jakiś koncert, na który można, ale nie trzeba. A ja? Ja mam siedzieć cicho i patrzeć, jak mój syn – moje dziecko, które nosiłam pod sercem – pozwala na takie rzeczy pod własnym dachem? Nie poznaję go. Odkąd są razem, to ona nadaje ton. Wszystko jest „do uzgodnienia”. Tylko dlaczego nikt nie pyta mnie, co ja czuję? Dlaczego moje wartości mają się nie liczyć? Zaraz Niedziela Palmowa. Kupiłam już palmy. Dwie – jedną dla siebie, drugą dla nich. Ale coś czuję, że ta druga może zostać w siatce.

Byłam zaskoczona

– Macie już palmy na niedzielę? – zapytałam, nalewając kawy do kubków.

Siedzieliśmy przy stole w kuchni. Paweł przeglądał coś w telefonie, a Magda smarowała wegański pasztet na bułce.

– Nie – rzuciła beznamiętnie. – Nie idziemy w tym roku.

Zamrugałam. Myślałam, że się przesłyszałam.

– Jak to… nie idziecie?

– No normalnie. Zostajemy w domu. Nie czuję potrzeby. – Magda nawet nie podniosła wzroku.

– Ale przecież to Niedziela Palmowa… Początek Wielkiego Tygodnia – powiedziałam spokojnie, ale coś mi już zaczęło w środku drżeć.

– Wiem, mamo. Ale ja nie wierzę w rytuały dla samych rytuałów. Nie potrzebuję też spowiedzi, nie czuję winy. Żyję jak człowiek, nie jak grzesznik.

Zamarłam z łyżeczką w dłoni. Przez moment nikt się nie odezwał. Słyszałam tylko, jak zegar w salonie tykał.

– Magda… – odezwałam się cicho, próbując się nie rozpłakać ani nie wrzasnąć – a tradycja? Rodzina?

– Szanuję wasze przekonania, ale nie zamierzam udawać, że wierzę tylko po to, żeby dobrze wypaść przy stole – odpowiedziała, tym razem patrząc mi prosto w oczy.

Patrzyłam na nią, na tę obcą kobietę, która mówiła mojemu synowi, jak ma żyć. A on? Udawał, że nie słyszy. W duchu modliłam się, żeby mnie nie poniosło. Ale czułam, że to dopiero początek.

Chciałam przekonać syna

Złapałam Pawła w przedpokoju, kiedy wychodził wyrzucić śmieci. Zamknęłam za nami drzwi.

– Paweł, możemy porozmawiać?

– Mamo, teraz?

– Teraz. Bo potem znów będzie „nie ma czasu”.

Spojrzał na mnie, jakbym robiła z igły widły.

– To prawda? Że nie pójdziecie na Niedzielę Palmową?

Westchnął, spuścił wzrok.

– Magda… po prostu… nie czuje się z tym dobrze.

– A ty? Ty też już nie czujesz się z Bogiem dobrze?

Zamilkł. Wzięłam głębszy oddech, czułam, że zaraz mi serce pęknie.

Paweł, co się z tobą stało? Ty kiedyś ministrantem byłeś! Chodziłeś ze mną na rezurekcję, pamiętasz? Stałeś z palmą wyższą od siebie!

– Mamo, to było dwadzieścia lat temu…

– A tradycje, wartości? To wszystko teraz można tak po prostu wyrzucić, bo Magda nie czuje potrzeby?

– To nie tak, że ona mi coś każe. Ja też nie chcę żyć na pokaz.

Poczułam, jak robi mi się gorąco.

– Na pokaz?! Wiara to dla ciebie pokaz?!

– Nie, ale twoje oczekiwania… są jak z innej epoki.

Zrobiło mi się słabo. Mój własny syn. Mój Paweł.

– Myślałam, że przynajmniej ty mnie zrozumiesz – wyszeptałam.

– A ja myślałem, że zrozumiesz, że ludzie mogą wierzyć inaczej. Albo wcale.

Wyszedł. Zostawił mnie samą. Ze złamanym sercem i wrażeniem, że coś nieodwracalnie pękło.

Pokłóciłam się z synową

Szłam do kościoła powoli, z palemką w dłoni, którą sama przyozdobiłam wieczorem. Ręce mi drżały, ale nie z zimna. Z żalu. Ludzie szli parami, z dziećmi. Mijali mnie uśmiechnięci, a ja czułam się jak duch, który błąka się po dawnym życiu.

Msza była piękna, wzruszająca. „Hosanna Synowi Dawidowemu” – śpiewali wszyscy, a mnie łzy płynęły po policzkach. Pamiętałam, jak Zdzisław ściskał moją dłoń w ławce. Jak Paweł, jeszcze jako chłopiec, kiwał się z nudów, ale był. Był obok. A dziś? Po powrocie do domu witała mnie cisza. W kuchni pachniało kawą i czymś orientalnym. Magda siedziała przy stole z laptopem.

– Wróciłaś? – rzuciła obojętnie, nie odrywając wzroku od ekranu.

– Mhm – mruknęłam, zdejmując płaszcz. – Piękna msza była. Ksiądz mówił o wierności… i o tych, co się odwracają od kościoła.

– Aha.

Zaparłam się, ale nie wytrzymałam.

– Nie zamierzasz zapytać, jak było? Ani sięgnąć po palmę?

Spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem.

– Heleno, nie potrzebuję rytuału, żeby być dobrym człowiekiem.

– Ale trochę szacunku do domu, w którym mieszkasz, to byś mogła mieć!

– A może to ty mogłabyś mieć szacunek do tego, że nie wszyscy muszą żyć twoją wersją życia?

Wstałam bez słowa. Palemka została na stole, między nami. Jak wyrzut sumienia. Jak znak, że jesteśmy obok, ale nie razem.

Nie chcieli święconki

Wstałam wcześnie. Już o szóstej krzątałam się w kuchni. Żurek pyrkał w garnku, babka stała na parapecie, jajka gotowały się w ciszy. Cisza – tego było ostatnio najwięcej. Z koszyczkiem gotowym do święcenia usiadłam na chwilę i spojrzałam na drzwi ich sypialni. Czekałam. Może Paweł jednak wstanie. Może zmieni zdanie. Ale wyszła Magda. W legginsach i bluzie, z kubkiem zielonej herbaty.

– Święcisz koszyczek? – zapytała, jakby mówiła o wyprowadzaniu psa.

– Tak. A wy?

– My... zrobimy sobie wielkanocne śniadanie po swojemu. Bez mięsa, bez święconki. Po prostu razem.

Zatkało mnie.

– Po swojemu?! W tym domu Wielkanoc zawsze zaczynała się od poświęconego koszyczka! Od modlitwy, od wspólnego stołu!

– A ja nie chcę karmić się czymś, w co nie wierzę, tylko dlatego, że tak wypada – odparła ostro.

– Czyli to wszystko, co dla mnie święte, dla ciebie to teatr?

– To twoje święta, twoja religia. Nie moja.

To przez ciebie ta rodzina się rozpada! – wybuchłam. – Wszystko musisz mieć po swojemu, jakbyś była jedyną, która ma rację!

– A może to ty nigdy nie zostawiła miejsca na cudzą rację?

W tej chwili wszedł Paweł. Patrzył na nas, obie czerwone, zduszone złością. I nic nie powiedział. Nic. A ja wtedy zrozumiałam: nie tylko święta się zmieniły. Wszystko się zmieniło.

Modliłam się za nich

Siedziałam przy stole. Biała serwetka, dwa talerze z resztkami jajek, kromka chleba, która już zdążyła podeschnąć. Po domu roznosił się zapach chrzanu i niewypowiedzianych słów. Paweł z Magdą wyszli na spacer. Bez koszyczka, bez modlitwy, bez mnie. Spojrzałam na krzyż wiszący nad kredensem. I pierwszy raz od dawna nie miałam siły odmówić modlitwy. Tylko patrzyłam.

Boże… powiedz, czy to ja zawiniłam?

Głos mi się załamał. Przysunęłam się bliżej, jakbym chciała usłyszeć odpowiedź.

– Zawsze wierzyłam, że forma niesie treść. Że jak się trzyma rytuałów, to serce jakoś się znajdzie. A teraz? Teraz czuję się jak relikt. Jakby wiara, którą w sobie noszę, była tylko wspomnieniem, nie fundamentem.

Zamknęłam oczy. Przypomniałam sobie, jak Paweł jako dziecko pytał, po co święcimy jajka. Mówiłam mu wtedy: „Bo to znak nowego życia, synku.” Czy dziś nie mam prawa pragnąć, by on to życie nadal widział w Bogu? Może jestem zbyt uparta? Cisza. Tylko zegar tykał. I jakaś część mnie wiedziała, że może Magda nie jest moim wrogiem. Może po prostu patrzy na świat inaczej. Ale czy ja dam radę to zaakceptować?

– Pomóż mi, Panie… bo ja nie chcę już walczyć.

Wielkanoc z dwóch różnych światów

Siedziałyśmy przy stole. Ja i Magda. Paweł krzątał się w kuchni, udając, że szuka talerzy. Nikt nie powiedział „wesołych świąt”. Zamiast tego było:

– Chcesz jeszcze jajka?

– Dziękuję, już jadłam.

Na środku stał mój koszyczek – ten poświęcony. Obok niego jej sałatka z ciecierzycy i humusem. Dwa światy na jednym obrusie. Zerknęłam na nią. Miała spokojną twarz, jakby nic się nie stało. Ale oczy… w oczach była jakaś niepewność. Jakby czekała, aż coś powiem. Przeproszę? Podziękuję? Pęknę?

Zamiast tego zapytałam cicho:

Smakuje ci żurek?

Zdziwiła się. Kiwnęła głową.

– Bardzo. Przypomina mi babcię. Też gotowała taki intensywny.

Nie wiedziałam, co powiedzieć. Tyle razy myślałam, że ona nie ma żadnych wspomnień, żadnych korzeni. A może po prostu nie takie jak moje. W milczeniu zjadłyśmy po kawałku babki. Nie było pojednania. Ale też nie było już wojny. Paweł usiadł między nami. Na moment złapał mnie za rękę pod stołem. Tylko na chwilkę. Ale poczułam to. Czy jeszcze kiedyś razem weźmiemy palmę i pójdziemy do kościoła? Nie wiem. Ale dziś… chociaż tyle. Siedzimy przy jednym stole. Dwa różne światy, które – choćby tylko na moment – przestały się odpychać.

Helena, 69 lat


Czytaj także:

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama
Loading...